Co było, a nie jest
20 października, 2024Chyba wszyscy mamy tendencję to idealizowania i romantyzowania przeszłości. Kto z nas nie słyszał, a może nawet sam wypowiadał z nutą nostalgii opinię, że za komuny było lepiej? Albo, że kiedyś było jakoś inaczej? Oraz oczywiście boomerskie kiedyś były czasy, a dzisiaj nie ma czasów.
Na podstawie rozmów i obserwacji, czy też doświadczania zwyczajnego życia, mogę śmiało wysunąć tezę, że z biegiem lat wspomnienia bledną, szczególnie te złe. Czasami pamiętamy, lub chcemy pamiętać rzeczy takimi, jakimi chcielibyśmy, aby były, a nie takimi, jakie były w rzeczywistości. Podam tutaj skrajny przykład przemocy wobec dzieci. Słyszałam naprawdę wiele opinii, że bicie pasem wyprowadziło kogoś na ludzi. A jak nauczyciel zdzielił linijką po łapach, to dzieciak siedział cicho i się rodzicom nie przyznał, bo w domu dostałby drugi raz! No rzeczywiście. Cofnij się do tego momentu, kiedy dostała/eś pasem od ojca. To naprawdę było takie wspaniałe? To naprawdę pas cię ukształtował, a nie trauma wywołana doświadczaną przemocą fizyczną? Czy naprawdę ten raz linijką po rękach i strach przed rodzicami był czymś, co pomogło ci się stać lepszym człowiekiem? Czy na pewno lepszym? Czy aby na pewno dla siebie? Czy nie jest tak, że ze strachu przed skarceniem przez nauczyciela była/eś cicho, chociaż jako dziecko wcale tego nie chciała/eś? Czy aby na pewno ze strachu przed odrzuceniem nie wyraziła/eś swojego zdania, tylko w milczeniu przyjmowała/eś decyzje innych? Czy dzisiaj spędzasz czas w pełni tak, jak ty masz na to ochotę, czy jednak kierujesz się tym, co się powinno i co trzeba…?
Podobnie jest z doświadczeniami emigracyjnymi. Szczególnie, kiedy na obczyźnie coś się wydarza, coś trwa, coś, czego nie doświadczyliśmy w ojczyźnie, a jest to coś, co nie do końca wzbudza spokój, dobre emocje i poczucie bezpieczeństwa. W obliczu trawiącego Irlandię kryzysu mieszkaniowego, pomyślałam, że w Polsce przecież tak nie było, żeby ludzi nie było stać na wynajęcie mieszkania. Co za krótkowzroczność i słoniowa pamięć! Będąc pracownikiem budżetówki musiałabym wydać pół pensji, żeby wynająć tylko pokój. Dopiero po zmianie ścieżki zawodowej weszłam na poziom finansowy, który zapewnił mi życiową stabilizację. To jest jednak chyba jedyny przypadek, który tak wyidealizowałam pod wpływem permanentnego doświadczania groźby bycia bezdomną. W czerwcowym felietonie pisałam sporo o tej „złej Polsce” i jak bardzo tam nie chcę wracać. Jednak muszę przyznać, że to tylko jedna strona medalu. Dzisiaj, po tym bardzo długim wstępie, chcę się skupić na tym, co było, a nie jest. A dokładniej – co było w Polsce normą, a tutaj jest albo nieosiągalne, albo tak trudne w realizacji, że wysiłek włożony w osiągnięcie celu jest niewspółmierny do oczekiwanego efektu.
Pierwsze, od czego w ogóle zaczęłam rozważania, było zbieranie grzybów. Późnym sierpniem albo wczesnym wrześniem, kiedy tylko pogoda pozwoliła (czyli było ciepło i wilgotno), sobotnie poranki zaczynały się jeszcze przed świtem. Wieczorem przyszykowane były koszyki, nożyki, wygodne ubrania, a rano robiliśmy kanapki oraz kawę do termosu (a potem do termicznych kubków) i jechaliśmy z rodzicami do lasu na grzyby. Czasami zbiory były ogromne, czasami skromne, ale często radość przynosił sam spacer po lesie. Zapach lasu, szczególnie po deszczu, jest nieziemski. Nigdy nie musieliśmy używać nawigacji, często orientowaliśmy się w terenie tylko po głosie przejeżdżających w oddali aut – to oznaczało, że tam jest droga wojewódzka, a więc my musimy wrócić do auta w dokładnie odwrotnym kierunku. Najgorszym elementem grzybobrania było czyszczenie grzybów. Dostąpiłam tego wątpliwego zaszczytu tylko raz w życiu i o jeden raz za dużo. Zwykle zajmowała się tym mama, za co biję pokłony do samej ziemi. Zbieranie grzybów jest fantastycznie przyjemne. Jedzenie grzybów jest wspaniałe. Ale czyszczenie ich to dramat w pięciu aktach.
Teraz, mieszkając w Irlandii, nie zbieram grzybów, bo nie znam miejscówek. Wszystkie lasy, do których próbowałam się dostać, były zwyczajnie niedostępne. Obrzeża lasów są otoczone albo rowami, albo tak gęstymi krzewami, że przedarcie się przez nie byłoby dosłownym podarciem ubrań. A w środku zamiast przyjemnego lasu – gęsty zachwaszczony bór. Oczywiście, widzę na grupie grzybiarzy w Irlandii, że tu rosną grzyby i można je zbierać, ale ja nie wiem, gdzie! Nie mam pojęcia, gdzie się wybrać, aby było bezpiecznie, aby się nie zgubić (w Irlandii w centrum miasta bywają obszary bez zasięgu telefonii komórkowej, a co dopiero gdzieś w lesie) oraz, przede wszystkim, aby zebrać chociaż kilka grzybów na jajecznicę. Niestety dobry grzybiarz miejscówki swojej nie zdradza, więc nie mam szans na własne zbiory. Te ze sklepu nie smakują już tak dobrze. Jedynym ratunkiem jest paczka żywnościowa od rodziców, do której mama wrzuci suszone grzyby – chociaż w Boże Narodzenie poczuję zapach domu.
W tym momencie, przechodząc do kolejnego zagadnienia, muszę nieco posypać swoją głowę popiołem i wyrazić skruchę. Początkowo zafascynowana irlandzkim luzem, dzisiaj czasami eksploduję od tego rozwolnienia społecznego. Owszem, nikt mnie nie ukarze więzieniem za błąd w deklaracji podatkowej albo nadpłacony zasiłek (tak, mam w swojej karierze pobieranie zasiłku dla bezrobotnych!), ale z drugiej strony niektóre sprawy wymagają działania TU i TERAZ. A tu ani tu ani teraz i co począć? A największą bolączką jest stan komunikacji miejskiej. Przede wszystkim autobusy przyjeżdżają, kiedy chcą i jak chcą. Rozkład jest zupełnie niezobowiązujący i mówię tutaj o mieście, które ma ponad sto tysięcy mieszkańców, a nie wiosce pośrodku niczego w County Tipperary. Autobusy jeżdżą od godziny siódmej rano, więc ja, zaczynając pracę o godzinie szóstej, automatycznie jestem skazana na przejażdżkę drepcedesem albo taksówkę. A nawet gdybym zaczynała pracę w godzinach jazdy komunikacji miejskiej, to do przystanku mam 15 minut z domu i kolejne 20 minut z przystanku do pracy. I wcale nie mieszkam na peryferiach oraz nie pracuję na peryferiach. Droga do pracy, którą pokonuję w dokładnie siedem minut, jeśli nie ma czerwonego światła lub osiem, jeśli trafię na czerwone, komunikacją miejską zajmuje mi jedną godzinę i 27 minut. Jeden bilet bez karty zbliżeniowej (tzw. Leap card) to koszt €1,90. Łatwo pomnożyć, pięć dni w tygodniu to €19. Koszt porównywalny do tego, który wydam na diesla do auta, ale w skali tygodnia oszczędzam pięć godzin, miesięcznie to już dwadzieścia godzin zaoszczędzone, a w skali roku?
Tak, ja wiem – w Polsce też są korki. Latem w deszczowe lub pochmurne dni Kołobrzeg jest zupełnie nieprzejezdny (i nie zmieniła tego nawet nowo wybudowana obwodnica). Ale to jest tylko przez dwa miesiące w roku. Też mieszkałam, też się wściekałam, ale jednak autobus dojeżdżał w zasadzie w każdy zakątek miasta (tak, wiem, Janiska i Budzistowo wciąż walczą, ale to jest tylko [aż!] wyjątek, potwierdzający regułę). Nie zdarzyło się również, aby nagle bez podania żadnej informacji, na ulice miejskie nie wyjechał żaden autobus przez dwa kolejne dni – tego doświadczyliśmy dwa razy w ciągu ostatniego roku. Dlatego bardzo, bardzo tęsknię za tą polską solidnością, za poczuciem obowiązku i czymś, co bym nazwała wypełnianiem zwyczajnej codziennej powinności każdego człowieka.
Mogłabym wymieniać jeszcze wiele mniej lub bardziej prozaicznych przykładów, ale to uczyniłoby ten tekst nudnym i miałkim. A szkoda, bo w zanadrzu mam jeszcze jedną refleksję, nieco cięższego kalibru. Mieszkając w Polsce, będąc wśród swoich, okowy konwenansów, tego co wypada, a co nie; tego co można, a co nie; tego o czym będą gadać, a o czym nie, skutecznie blokowały mnie przed rozwinięciem skrzydeł. Oczywiście, że to moje i tylko moje zwichnięte poczucie lojalności wobec całego świata i troska, aby piąta ciotka po kisielu nie zeszła na zawał, bo może uznać coś za wydarzenie nieobyczajne. Z tego wszystkiego wyłania się błędne koło i tak naprawdę sama nie znam odpowiedzi na to, czy ja na emigracji stałam się odważniejsza, bo nie było wokół wątpliwych stróżów przysłowiowej moralności, czy jednak sam fakt wyjazdu do obcego kraju i rozpoczęcia wszystkiego od nowa zmienił moje postrzeganie świata. Bo wiecie, wbrew twierdzeniom niektórych, że to nieudacznicy wyjechali z kraju, bo sobie nie poradzili, ja mam zdanie odwrotne i będę go bronić zaciekle. A mianowicie: trzeba mieć niezłe jaja, żeby samodzielnie ruszyć w daleki świat i sobie w nim poradzić.
Dlatego też dochodzę do wniosku, że w Polsce nie byłam tak odważna i pewna siebie, jak jestem teraz. Być może ma to związek z korzeniami i wyżej wspomnianą mityczną ciotką. Może to, że urodziłam się, wychowałam, dorastałam, mieszkałam i pracowałam całe moje polskie życie w jednym mieście i po prostu tkwiłam mimowolnie i naturalnie w siatce znajomości i nieznajomości, wiedząc, że nawet jeśli nie znam kogoś osobiście, mam do tej osoby zaledwie dwa koraliki na sznurku znajomości. Na emigracji, szczególnie gdy wyjeżdżasz w pojedynkę, te wszystkie więzy puszczają. Stoisz na rozdrożu i od ciebie zależy, w którą stronę pójdziesz. Czy ponownie dasz się wkręcić w niekończące się zadowalanie innych i dopasowywanie się, aby cię lubili, czy jednak pokażesz różki, zdejmiesz maskę i chociaż tyłek czasami zaboli, w końcu trafisz na takich, którzy nie dość, że te różki zaakceptują, to jeszcze czasami będą potrafili je nieco utemperować.
Konkludując – są rzeczy, za którymi tęsknię, a których wciąż można w jakiś sposób doświadczyć. Być może w przyszłym roku wezmę urlop we wrześniu i pojadę do Polski na grzyby. A być może znajdzie się ktoś, kto mnie na te grzyby zabierze tu, w Irlandii? Wszystko się może zdarzyć.
Podobnie, ale zapewne jakimś magicznym sposobem może zdarzyć się cud i nagle system irlandzkiej komunikacji publicznej zacznie działać prawidłowo i bez niespodzianek? Na to, szczerze mówiąc, zdecydowanie nie liczę w najbliższych dziesięciu latach, ale podobno nigdy nie mówi się nigdy.
Dlatego przewrotnie i z logicznym fikołkiem powiem, że nigdy, ale to przenigdy nie chciałabym wrócić do miejsca, w którym byłam jeszcze sześć lub siedem lat temu. Tamtej Natalii już nie ma i chociażby nie wiem, jaki koniec świata nastąpił, nigdy nie będę żałowała tego, że wyemigrowałam. Z wdzięczności za Natalię, jaką stałam się tutaj.
Natalia Sobiecka
Autorka felietonów z niemal dwudziestoletnim doświadczeniem w pisaniu tekstów na różnych platformach. Zauważa szczegóły i widzi drugie dno w na pozór błahej powierzchowności. W wolnych chwilach podróżuje i fotografuje, prowadzi też działalność korektorską i redakcyjną.