Zarządzanie stresem
14 października, 2024Z przeszklonej sali konferencyjnej, którą nazywaliśmy „akwarium”, wydobywał się głos kierownika produkcji. Pojedynczych słów nie dało się zrozumieć, bo szkło tłumiło dźwięk i niczym z prawdziwego akwarium do naszych uszu dobiegał jedynie niezrozumiały, słaby pogłos. W pomieszczeniu obok kierownika siedział jeszcze jeden człowiek, który nie odzywał się, słuchał jedynie tyrady, która wzbierała, a tłumiony dźwięk przechodził na coraz to wyższe poziomy, by wreszcie dość do bardzo wyraźnego i wprost rozpaczliwego, wydobywającego się zza szyby – „noż kurwa jego mać, Panie Tośku!…” W tym momencie kierownik, jakby śmiertelnie zmęczony ściszał głos i wydawało się, że przechodził wprost do szeptu, by za chwilę znów nabierać rozpędu i kończyć kolejną zwrotkę stałym refrenem „kurwajegomaciów”. Nieładnie to wyglądało… Było wręcz nieprzyjemnie obserwować kątem oka scenkę, gdzie kierownik maglował mężczyznę, któremu należał się duży szacunek ze względu na przeszło siedem dekad życia, ponad czterdzieści lat w branży, czy choćby w końcu na siwe włosy. Z drugiej strony pan Antoni zrobił taki numer, że kierownika wręcz należało podziwiać za panowanie nad sobą i żelazne nerwy…
– Nie wiedziałem, że jest tu tak ostro! Zaczynam się bać!… – rzuciłam żart w biurową przestrzeń, by osłabił napięcie.
– Nie możesz się bać, nie wolno ci. – podjął zaczepkę kolega z naprzeciwka.
– O! A niby dlaczego?
– Bo napisałeś sobie w CV, że jesteś odporny na stres!
– Chybiłeś! – oznajmiłem tryumfalnie swoją wygraną – Żadnych podobnych bzdur nie wypisywałem.
Było to prawdą, nie miałem w swoim CV żadnych punktów o dyspozycyjności, ambicji, szukaniu wyzwań i innych podobnych sformułowań. Ale akurat, jeżeli chodzi o „odporność na stres”, to mogłem je umieścić z czystym sumieniem. I gdyby ktoś zapytał: „a na jakiej podstawie Pan tak twierdzi?”, to miałbym gotową odpowiedź wraz z odpowiednimi przykładami podpierającymi moją deklarację. Byłyby to opowieści z boisk piłkarskich, gdzie przez kilka sezonów pełniłem rolę najmniej ważną, aczkolwiek czasami najbardziej znienawidzoną, tj. byłem sędzią piłkarskim.
Nie zrobiłem w tej dziedzinie kariery, zostałem na najniższych szczeblach rozgrywek, ale poprowadzone kilkaset meczów uczyniło mnie przynajmniej solidnym wyrobnikiem. Cały ten okres dał mi dużo, bo oprócz nauki radzenia sobie ze stresem, pokazał, jak działają schematy organizacji opartych na wolontariacie i jak wiele trzeba z siebie dać, jak dużo poświęcić by z wspinać się po kolejnych szczebelkach ku górze. Część z kolegów tego nie rozumiała, a rzeczywistość niejednokrotnie wymagała poświęcenia się swojemu swoje hobby na tyle, że robił się z niego niemal drugi etap. Ja przynajmniej odrzuciłem to poświęcenie świadomie, zostając, jak już wspomniałem, na początkowych stopniach piramidki. Zdarzyło mi się raz asystować w przedsezonowym meczu jednej z drużyn naszej ekstraklasy. Ale poza tym jednostkowym wyskokiem były to rozgrywki lokalne ze swoją specyfiką i charakterem. W przeważającej większości przypadków było spokojnie i bezproblemowo. Ładna, słoneczna pogoda, ciepłe popołudnie, wykonane zadanie, przybite piątki po meczu. Czasami jednak bywało nieprzyjemnie – zacinający deszcz, błoto, bywało że i śnieg. I stresujące sytuacje, gdy komuś puszczały nerwy, a zdarzało się, że małpiego rozumu dostawało kilkadziesiąt osób na raz. Zalane krwią boisko. Trzask pękającej kości. Policja eskortująca trójkę sędziowską z meczu. Pijany jegomość mamroczący przez 1,5 godziny wyzwiska. Imponujące repertuary bluzgów i wulgaryzmów, które padały w przeróżnych tonacjach i częstotliwościach. Napinanie koncentracji, by nie zrobić błędu, by nie zaszkodzić koledze, który akurat miał obserwacje, by zrobić swoje w odpowiedni sposób. „Wyciągnij tę kartkę, a cię, kurwa, zajebie!”, „Będę czekał na ciebie po meczu!”, „Żywy stąd nie wyjedziesz”, „Wiem, gdzie mieszkasz!”, „Dorwę cię kiedyś na mieście!”. Tak… Wydaje mi się, że wpisanie sobie do CV „odporności na stres” byłoby usprawiedliwione.
Jedna z owych, boiskowych historii może pokazać pewną mentalność (o ile mogę użyć takiego słowa) tych rozgrywek. „Miałem wczoraj przygodę. Fizycznie jestem sprawny, ale twarz mam co najmniej niewyjściową. Znajdź, jak możesz, kogoś na moje zastępstwo” – napisałem do kolegi odpowiedzialnego za obsadę. Zastępstwa nie było, nie miałem innego wyjścia jak pojechać na wyznaczony mecz. Oko miałem fioletowe, a pół twarzy obdarte i opuchnięte. Jak długo mogłem, tak miałem założone duże, przeciwsłoneczne okulary. W końcu jednak musiałem wyjść na boisko i biegać wzdłuż linii, wybranej tak, by jak najmniej rzucać się w oczy. Spodziewałem się nieustannych docinek i komentarzy. W rzeczywistości jednak był to chyba jedyny mecz (nie licząc rozgrywek dziecięcych), gdzie nie padło ani jedno słowo czy krzywe spojrzenie w moją stronę. Nie odezwał się żaden kibic, piłkarz, czy ktokolwiek ze sztabu drużyny. Absolutny spokój i aprobata wszystkich decyzji, bez mrugnięcia niepodbitym okiem.
***
Muszę przyznać, że październikowy temat przysporzył mi niemało problemu. W zasadzie wszystko co zakończył mój wyjazd do Anglii można uznać za wypadkową innego procesu. Ot, sama emigracja zbiegła się z rozpoczęciem nowego etapu w życiu. I bądź to mądry, i oceń po latach, który z tych czynników był odpowiedzialny za zamiany – czy to sam wyjazd, czy po prostu naturalna kolej rzeczy. Przypomniałem sobie jednak, że emigracja dała impuls do zakończenia mojej aktywności na boiskach piłkarskich. Jak już pisałem, kariery nie zrobiłem, a wiek, nowe miejsce i konieczność odnalezienia się w nowych strukturach były czynnikami zdecydowanie hamującymi pomysły na podobne zajęcie w Anglii. I dlatego wyjazd na emigrację spowodował, że ostatecznie odłożyłem gwizdek, nie oferując swojej pomocy nawet podczas dziecięcych, polonijnych turniejów. A lata później spotkałem ludzi, którzy opowiedzieli mi o „klimacie” tutejszych Sunday league, czyli odpowiedniku naszych rozgrywek najniższego szczebla. Historie z polskich boisk to zabawy dla małych dziewczynek w porównaniu z kilkoma zdarzeniami, o których wtedy usłyszałem. Potwierdziło to jedynie, że decyzja o zejściu z boiska była słuszna.
***
Kolega, który służył na misji w Afganistanie opowiadał, jak po powrocie męczyły go wizyty u teściowej. Nie było to jednak spowodowane stereotypową niechęcią na linii teść – mamusia, ale… czajnikiem. Świst pary z jego gwizdka miał być identyczny z dźwiękiem rakiet, którymi ostrzeliwano polski obóz, co powodowało mimowolne, nerwowe napięcie u weterana.
Mój przykład jest nieskończenie daleki od tak mocnych retrospektyw, ale identyczny w swojej genezie. Byłem kilka tygodni temu na meczu polskiej pierwszej ligi. Co ciekawe, poprowadził go sędzia, który prowadził też moje ostatnie szkolenie przed wyjazdem do Anglii. W pewnym momencie meczu aż się wzdrygnąłem i niemal podskoczyłem na siedzeniu na okrzyk kilka rzędów za mną – „Gdzie masz, kurwa, kartki!?”
Andrzej Smoleń
Autor felietonów i krótkich artykułów historycznych, które nieregularnie ukazywały się w kilku punktach „emigracyjnego” internetu od 2019 roku. Twórca bloga emigraniada.com, który w 2023 przekształcił się w portal publicystyczno-kulturalny. Z zawodu inżynier rozwoju produktu. Mieszkaniec Liverpoolu.