Piątek, piąteczek
1 lutego, 2023Piątek, początek weekendu. Dla niektórych wyczekany i upragniony dzień tygodnia. Innym ludziom na dźwięk tego słowa ciarki przebiegają po plecach. Jak wygląda dzień w pracy, kiedy inni świętują koniec tygodnia, opisałam na początku pobytu w Anglii. I pomimo, że nie pracuję już w pubie od czterech lat, nie mogę do nich wejść bez lęku i napięcia.
Piątek to dzień na promocyjne narodowe danie Brytyjczyków, które mają w swojej ofercie nawet arabskie, meksykańskie i inne egzotyczne knajpki, a mianowicie – fish and chips, czyli rybę z frytkami. To po prostu kawałek ryby opanierowanej w czymś, co przypomina nasze ciasto naleśnikowe. Frytki są skrapiane octem, ale nie takim naszym spirytusowym dziesięcioprocentowym, tylko bardziej przypominającym rozcieńczony ocet winny, a do tego groszek w postaci kulek lub purée. Ot i cała filozofia. Proste, jadalne, ale zachwycać się specjalnie nie ma czym. U mnie w pubie – szaleństwo. Już w porze lunchu obłożenie jest pełne. Wszystkie stoliki zajęte. Na sali pracuje kilka osób, a i tak bałagan świadczy o tym, że nie wyrabiamy się ze wszystkim. Czas okołopołudniowy jest też stresujący pod innym względem. Z niewiadomej przyczyny przychodzi więcej starszych osób. Czasami mam wrażenie, że to stołówka jakiegoś olbrzymiego domu spokojnej starości – dziewięćdziesiąt procent gości w restauracji to seniorzy. Ludzie, którzy pracują w pobliżu i też chętnie do nas wpadają na ten posiłek, przemykają gdzieś po kątach. Śmiejemy się czasami, gdy goście nas nie słyszą, że gdyby zamknięto z jakiegoś powodu ulice, stanęłaby komunikacja miejska, podłożyliby bombę pod nasz pub – to w piątek na lunch i tak te wszystkie dziadki do nas przyjdą na fish and chips . Nie ma takiej opcji, żeby było inaczej! Nic im nie przeszkodzi, nic ich nie zatrzyma. A starsi, jak to starsi, chociaż w tym względzie bardziej przypominają małe dzieci, mają swoje wymagania – a to rybka zbytnio wysmażona, a to niewystarczająco chrupiąca. A to panierka nie taka, jaką robiła ich babcia za czasów królowej Wiktorii (cokolwiek to znaczy). A to ryba jest za duża. Albo za mała. Albo dlaczego jej wywinął się ogonek?! I tak co drugi stolik. A my fruwamy z tymi talerzami tam i z powrotem, próbując wszystkim dogodzić.
Po południu ruch zanika, by około siedemnastej znów się wzmóc. To zaczynają się schodzić ludzie wracający z pracy i wpadający do nas na obiad. Różnorodność gości jest niesamowita. Od panów w brudnych kombinezonach, którzy lekko się otrzepali z tynku i farby, przez rzeźnika w poplamionym fartuchu, po korporacyjne dobre garnitury i garsonki. Od kilku miesięcy przychodzi co piątek pewna grupa młodych, elegancko ubranych ludzi. Poznaję ich po dwóch charakterystycznych osobach z tej ekipy: jednej pięknej i zgrabnej dziewczynie i monstrualnie grubym mężczyźnie. Coś zjedzą, a potem już tylko piją do późna, odreagowując w ten sposób korporacyjne stresy. Cały czas rozmawiają o pracy. I tak regularnie. Co piątek. Nie lubią się. Czuję to, podchodząc do ich stołu. Ciężka tam jest atmosfera. Towarzyszą im jakieś złe wibracje. Nie muszę rozumieć, co mówią, żeby wyczuć w ich tonach głosu pretensje, narzekania, animozje. Im więcej zbieram szklanek po drinkach i piwie, tym ostrzejsze i głośniejsze słyszę tony w ich przekrzykiwaniach się. Świetnie wyglądają na tle innych gości, są zapewne wykształceni, dobrze zarabiający, ale szczęścia i radości na ich twarzach to ja nie widzę. Nawet się do siebie nie uśmiechają. Po co się w takim razie spotykają jeszcze po pracy? Nie wiem.
Około dziewiętnastej ruch znów maleje. Mam czas ogarnąć na sali to, czego nie zrobiłam, roznosząc talerze. Poprawiam ustawienie stołów i krzeseł, uzupełniam menu. Docieram, doczyszczam, dopełniam i dokładam wszystko, co się da. Bo przede mną najcięższy, najbardziej pracowity i najbardziej hałaśliwy wieczór w tygodniu (z wyjątkiem futbolowej soboty, ale to zupełnie inna kategoria). Mniej więcej w tym czasie mam przerwę. Zamawiam sobie jedzenie. Zwykle jest to jakieś małe danie i deser. Muszę pilnować, by kucharze nie dorzucali mi dodatkowych rzeczy na talerz. Idę do naszego pokoju dla pracowników. Odcinam się od hałasu i ludzi. I totalnie wyłączam tryb pracy.
Wieczór to zupełnie inny świat, inni ludzie, inne tempo działania – muszę zagęścić ruchy. Często w piątki pracuje z nami na sali boss, a on nie pozwala nam zwolnić. Biega, pogania, robi zamieszanie, wszędzie go pełno – a to się udziela. Normalnie pracuję szybko, ale przy nim jakoś jeszcze szybciej, chociaż staram się pilnować, by nie złapać zadyszki.
Nie muszę patrzeć na zegarek, żeby wiedzieć, kiedy minęła dwudziesta. Wystarczy zerknąć w stronę baru. Po tej godzinie zaczyna się tam kłębić tłum składający się przynajmniej w połowie z roznegliżowanych dziewcząt. W świetle błyszczą dekolty i gołe nogi w sandałkach, niezależnie od pory roku, nawet w zimie. Niektóre mają na sobie mniej niż większość kobiet ubiera na plażę. Nie przesadzam. Poza tym Angielki nie mają żadnych kompleksów. Naprawdę żadnych. Sto kilogramów i super mini, niebotycznie wysokie szpilki, dekolty z przodu i z tyłu? Proszę bardzo!
Pub znów się zapełnia. Robi się coraz głośniej i głośniej. I jeszcze głośniej. Im więcej piją, tym głośniej mówią, wręcz do siebie krzyczą. Przestawiają stoliki, żeby siedzieć razem w dużych grupach. A potem nie siedzą, tylko stoją przy jednym z końców stołów, bo gadają ze sobą. Tarasują przejścia. Nie mogę przecisnąć się z talerzami. Biegnę więc, aby przedostać z drugiej strony sali. A tam inne towarzystwo tak się rozsiadło, że też nie mogę się przejść. Wściekam się. No jak, do jasnej cholery, mam pracować?!
Krzycząc „przepraszam”, próbuję jakoś się przecisnąć pomiędzy nimi, błagając ich w myślach, żeby żadnemu z nich nie przyszło w tym momencie do głowy zrobić gwałtownego gestu lub ruchu, bo trafią w niesiony przeze mnie talerz. Raz moje zaklinania nie przyniosły skutku i makaron wylądował na podłodze. Facet coś tam bąknął, chyba przepraszał, i wrócił do swojej burzliwej rozmowy. Nie wiedziałam, co mam najpierw zrobić – biec do kuchni po nowe danie czy posprzątać, żeby nie roznieśli tego butami. Z opresji wybawił mnie boss, który natychmiast zjawił się z przyrządami do sprzątania, a mi kazał iść do kuchni i zamówić nową porcję.
Robi się jeszcze głośniej, jeżeli to w ogóle możliwe. Pracuję jak automat. Piątkowy wieczór jest o tyle lepszy od piątkowego lunchu, że prawie nie ma skarg i reklamacji na jedzenie. Jedzą, co im się postawi pod nosem, nie wydziwiając nad temperaturą sosu czy stopniem rozpuszczenia sera w panini. Ważniejszy jest alkohol. Dużo alkoholu. I jeszcze więcej alkoholu. Jest za to mniej bezpiecznie. Niektórzy robią się agresywni, inni są nieprzewidywalni, bo pomieszali trunki z narkotykami. Ale ogólnie nie czuję się zagrożona i nie ogarnia mnie żaden strach. Kiedy uznaję, że jakieś towarzystwo ma dosyć albo ktoś przesadza z wygłupami, idę do menedżera lub ochroniarza i wskazuję delikwenta. Bardzo szybko, grzecznie i łagodnie wszelkie niebezpieczeństwo zostaje usunięte.
Tego wieczoru mam w swoich obowiązkach sprawdzanie damskiej toalety. Na pół godziny przed północą – i zamknięciem pubu – nie chce mi się już iść na wysokie piętro, żeby to sprawdzić. Do tej pory wszystko było w porządku, pójdę o północy – myślę sobie. Ale gdy jestem w pobliżu schodów, decyduję się jednak wejść na górę do ubikacji, bo myśl o tym, że świadomie nie dopełnię obowiązku, jakoś mi przeszkadza. Rzuciłam okiem, wszystko okej. I kiedy już prawie wychodzę, z jednej z kabin gwałtownie wychodzi dziewczyna, krzycząc i pokazując na otwarte drzwi. Pomyślałam, że coś popsuła. Nie może spuścić wody albo ta płynie cały czas i nie da się jej zatrzymać – w każdym razie cokolwiek w tym rodzaju. Zaglądam do kabiny, a tam na podłodze leży druga kobieta. Ale się nabzdryngoliła! – pomyślałam sobie. Pochylam się nad nią, próbuję nawiązać jakiś kontakt – bez odzewu. Trzeźwiejsza dziewczyna wrzeszczy, macha rękami i zaczyna płakać. Nie rozumiem, co do mnie bełkocze. Staram się ją uspokoić i pokazuję, żebyśmy tę leżącą wyciągnęły na zewnątrz i posadziły. Może będzie nam wygodniej jakoś ją ocucić. Próbuje mi pomóc, ale nic z tego nie wychodzi, bo sama ledwo się trzyma na nogach. Wchodzę do kabiny, wciskam się pomiędzy muszlę klozetową i ścianę, biorę dziewczę od tyłu pod pachy i mówię do tej przytomniejszej, żeby wzięła za nogi, to jakoś ją stąd wytargamy. Nagle młoda kobieta w moich rękach dostaje jakichś dziwnych drgawek i konwulsji. Ma otwarte oczy, ale źrenice gdzieś jej uciekły, widać same białka, na ustach pojawiło się trochę wydzieliny. Wymiocin? Piany? Siadam szybko na podłodze, ciągle ją trzymając. Próbuję uchronić jej głowę i ramiona przed uderzeniem i zranieniem się o muszlę. Ta druga wpada w histerię. Ożesz! Co ja mam robić?! Nie umiem ratować pijanych i zaćpanych lasek! Przecież ona za chwilę mi tu umrze na rękach! W pierwszej chwili wygląda to na padaczkę, ale jej ciało nie jest sztywne, chwilami wręcz przelewa mi się przez ręce. Krzyczę do stojącej nade mną, żeby pobiegła do baru po pomoc. Przez chwilę patrzy na mnie w miarę przytomnie – chyba mój wrzask ją trochę otrzeźwił. Upewnia się tylko, że zostanę przy jej koleżance. Tak! Zostanę! Leć po pomoc! Wezwij lekarza, menedżera, ochroniarza – kogokolwiek! Jak na złość nikogo oprócz nas w tej chwili w toalecie nie ma. Uff, poszła…
Trzymam to dziewczątko, trochę te konwulsje się uspokoiły. Nie wiem, co zrobić. Na wszelki wypadek odwracam ją na bok, starając się też trzymać w ten sam sposób jej głowę. Jeżeli zacznie wymiotować, to się przynajmniej nie udusi. Leży mi na kolanach. Pochylam się, otaczając ją ramionami, żeby w razie następnych drgawek uderzyła we mnie, a nie w ścianę czy muszlę. Przyglądam jej się – młodziutka, delikatna blondyneczka w dżinsach i rudym sweterku. Musi mieć przynajmniej osiemnaście lat, bo ochroniarze przy drzwiach by jej nie wpuścili do pubu. Głaszczę ją po głowie jak małe dziecko, mówiąc „ciiiiiicho…” po polsku. Nie wiem, co jeszcze mogę w tej chwili dla niej zrobić. Trochę się uspokaja. Źrenic cały czas nie ma na swoim miejscu, przytomności nie odzyskuje. Ale przynajmniej skończyły się te okropne konwulsje. Oddycha. Na szczęście wraca tamta dziewczyna, a z nią… jakaś koleżanka, która zaczyna klepać tę nieprzytomną po twarzy i wstawiać jakieś umoralniające gadki w rodzaju „weź się w garść”, potem dodaje coś o wstydzie.
Ogarnia mnie wściekłość. Nie, co ja mówię – wstępuje we mnie furia!
– Siadaj! Trzymaj ją! Głowę na bok! Pamiętaj! – mówię do jednej, a potem zwracam się do drugiej:
– A ty trzymaj ją za rękę! I mów do niej! Cokolwiek!
Pomóc to za wiele nie pomoże, ale przynajmniej jak tym się zajmą, to nie zrobią nic głupiego. Zbiegam na dół. Szybko! Gdzie jest jakiś menedżer? W pubie zabawa trwa w najlepsze. Jest! Mówię mu, że w toalecie leży dziewczyna. Pijana i chyba po narkotykach. Nie ma z nią kontaktu. Potrzebny jest lekarz. Natychmiast. Menedżer łapie z zaplecza jakąś walizeczkę. Apteczka? Defibrylator? To my coś takiego mamy?! Po drodze mówi coś do ochroniarza przy drzwiach, tamten przykłada krótkofalówkę do ust. Chyba wezwał pogotowie. Obaj biegną na górę. Karetka musiała być gdzieś w pobliżu, bo ratownicy wchodzili po schodach do toalety po jakichś dwóch albo trzech minutach. Nie idę już patrzeć, co się dzieje, nie jestem tam potrzebna. Zerkam tylko często w kierunku schodów, sprzątając stoliki, bo jestem ciekawa, jak to się skończy. Goście powoli wychodzą, zamykamy. Po około czterdziestu minutach dziewczyna schodzi na własnych nogach do karetki, podtrzymywana za ramiona przez ratowników. Jej koleżanka niesie jej torebkę i kurtkę. Dla niej impreza się skończyła. Według mnie – szczęśliwie. Według niej? Nie wiem.
Pod koniec piątku, a właściwie wcześnie w sobotę, zaczynam mieć powoli dosyć ludzi. Tych tłumów, zapachu alkoholu, skarg klientów, hałasu. Zaczynają boleć mnie plecy, ramiona i dłonie. Nogi, o dziwo, jakoś mi nie dokuczają. Wrażeń też mam wystarczająco. A przede mną jeszcze sobota.
I niedziela.
Czytaj także: Alkoholowe dzieje Polski
Róża Wigeland
Miłośniczka sztuki współczesnej, twórczyni asamblaży i kolaży, pisarka, felietonistka i wydawczyni. Autorka książek non-fiction: „Gastronautka” (2017, wznowienie 2022) o codziennej pracy w branży gastronomicznej i „Mentalistka” (2021), stanowiącej zbiór felietonów napisanych na przestrzeni ośmiu lat na podstawie życia w kilku europejskich krajach.