Listopad
18 listopada, 2024W katolickiej liturgii, pierwszego dnia listopada obchodzony jest uroczysty dzień „Wszystkich Świętych”. Jest to wspomnienie każdej duszy, która dostąpiła zbawienia wiecznego. Część ze zmarłych zostało oficjalnie ogłoszone Świętymi, stąd tysiące imion i nazwisk uwzględnianych w kalendarzu czy „Żywotach Świętych”. Zgodnie z doktryną jednak, świętymi zostaje nieprzeliczone grono wiernych, a jedynie świętość cząstkę potwierdza się przez specjalny akt beatyfikacji czy kanonizacji. Pierwszego dnia listopada, jak sama nazwa wskazuję, celebruje się wspomnienie każdego ze Świętych Pańskich, których imion możemy jedynie się domyślać, lub wprost o zupełnie zapomnianych postaciach. Z definicji jest to dzień uroczysty i w swojej istocie radosny. W praktyce jednak…
W praktyce jednak zachodzi zjawisko odchodzenia od liturgicznej wymowy tego dnia. Są osoby, który zżymają się na przekształcanie Świąt Bożego Narodzenia w Festive Season, czy podobne twory, które rugują sakralny charakter grudniowych Świąt. Polacy mogą uśmiechnąć się na takie dictum z lekkim politowaniem. Tu też byliśmy awangardą, w czasach socjalizmu realnego podejmowano podobne próby, starając się zachować tradycję, jednocześnie wypychając poza nawias jej źródło, stąd np. grudniowe obchodzenie „Gwiazdki”. Wszystkich Świętych nie było wyjątkiem i stało się „Świętem Zmarłych”. I choć ten proces przebiegał niezależnie od pomysłu tej transformacji, to współcześnie, nawet wśród katolików, Wszystkich Świętych stało się, co prawda nie de jure, ale z pewnością de facto, Świętem Zmarłych. Stąd też korki na drogach dojazdowych do cmentarzy, stąd zamiast radości zaduma, stąd nostalgiczny i wzbudzający myśl o przemijaniu widok palących się w listopadowych ciemnościach zniczy. Sama pogoda początkiem listopada nie pomaga też w budowaniu świątecznego, wesołego nastroju. Szybko zapadający zmrok, ogołocone z liści drzewa, często zimny wiatr, czasami deszcz, a bywa, że i deszcz ze śniegiem o wiele bardziej odpowiadają jednak Świętu Zmarłych.
W tym ujęciu listopada zaczyna się dość mocno, od wizyty na cmentarzu i przypomnieniu sobie maksymy memento mori. Później jest tylko gorzej. Coraz szybciej zapadający mrok, który powoduje, że wyjazd do pracy, jak i powrót do domu odbywają się w ciemnościach. Zalegające nisko ciemne chmury, który sprawiają, że nawet w południe świat okrywa lekka szarówka i jednocześnie przytłaczają, zdają się zabierać przestrzeń. Gnijące w błocie liście. Częsty deszcz. I wiatr…
„Wieje jakby się ktoś powiesił”, mówi ludowa mądrość, która na pierwszy rzut oka z mądrością nie ma za wiele wspólnego. Po bliższym przyjrzeniu się jednak, okazuje się, że może jest w tym coś ze słusznej obserwacji, choć z korelacji wyciągnięty został wniosek odwrotny. Listopadowy, porywisty wiatr nie jest szaleńczym tańcem diabłów nad duszą nieszczęsnego wisielca. Być może jednak wiatr, zmiana ciśnienia, kropka nad „i” depresyjnego otoczenia popchnęła niejednego do rozpaczliwego, ostatniego kroku? Z pewnością łatwiej przewiesić sznur przez czarny, miotany wiatrem konar niż przez zazielenioną, budzącą się do życia, kwitnącą, majową gałąź.
Listopad ma jeszcze jedną właściwość, która dosłownie wzmaga rozpacz. Jest to ten okres w roku, kiedy dopiero zaczyna się okropna pogoda i ciemność. Mrok zapadający zaraz po 16.00 jest jeszcze ciemniejszy po uświadomieniu sobie, że dzień będzie skracał się jeszcze przez długie tygodnie. Grudzień jest o tyle bardziej pozytywny, że na horyzoncie widać już przerwę Świąteczną, gdzie tym razem świętuje się naprawdę. Styczeń to Nowy Rok i nowe otwarcie co samo z siebie budzi już nadzieję. Luty pozwala pocieszać się, że wkrótce nadejdą jaśniejsze i cieplejsze dni. W Marcu powoli witamy już wiosnę. A listopad? To mocne uderzenie depresji i zapowiedź jej trwania przez kolejne miesiące…
Spędziłem kiedyś listopadowe popołudnie i wieczór w Amsterdamie. Było bardzo podobnie jak i na wyspach, mżył deszcz, w kałużach odbijały się mdłe światła latarni, wiatr kołysał ogołoconymi z liści. W małym, przytulnym i starym pubie zaserwowano nam piwo. Był to „koźlak”, ciężkie, słodowe, ciemne, mocne piwo. Wprost idealnie do pocieszenia się tak paskudnej jesieni. „Niektórzy, zwłaszcza starsi, dodają w taką pogodę do tego piwa kieliszek czegoś mocniejszego” – powiedział nasz gospodarz, a ja, zaszyty w ciemnym kącie pubowej sali pomyślałem, że jest to jakiś sposób na przetrwanie tej pory roku. W jakimś stopniu jest to ta sama taktyka, którą obierają „Jesieniary”, cieszące się możliwością zagrzebania pod kocem z książką i kieliszkiem wina czy kubkiem herbaty. Rozpaczliwa próba podbicia sobie dobrego nastroju, wyrzutu dopaminy, w warunkach, gdzie listopadowe otoczenie zabija chęć życia. Problem w tym, że takie działanie przypomina radość z działania tabletki przeciwbólowej, która daje ulgę bólowi głowy. Osobiście wolę, gdy nie ma potrzeby rozglądania się za sposobem uśmierzenia bólu. Analogicznie, wolałbym czuć w listopadzie na skórze słońce a nie przenikający każde ubranie, lodowany wiatr. Wolałbym cieszyć się jasnym i ciepłym popołudniem, zamiast zagrzebać się w dresach pod kocem i mówić sobie jak wspaniały to stan. Ostatecznie człowiek nie jest niedźwiedziem, który zapada w sen zimowy. Dlatego też, musi w końcu ubrać normalne spodnie, zapiąć pod szyję kurtkę i wyleźć ze swojej nory, pardon – mieszkania… Prosto w ciemność, pluchę i błoto.
Andrzej Smoleń
Autor felietonów i krótkich artykułów historycznych, które nieregularnie ukazywały się w kilku punktach „emigracyjnego” internetu od 2019 roku. Twórca bloga emigraniada.com, który w 2023 przekształcił się w portal publicystyczno-kulturalny. Z zawodu inżynier rozwoju produktu. Mieszkaniec Liverpoolu.