Idiokracja

Idiokracja

18 marca, 2024 Wyłączono przez Redakcja

Czasami warto rozpocząć felieton od przedstawienia klucza, według którego powinien on być odczytany. W tematyce systemu oświaty szczególnie nie boje się wyłożyć kart na stół już w pierwszych kilku zdaniach. Wynika to z osobistego, mocnego przekonania co do zasadności własnej opinii. I może warto też od razu zaznaczyć, że bywało odmiennie; zdanie miałem inne, a obraz polskiego szkolnictwa jak najgorszy. Tym niemniej życie i kolejne doświadczenia zweryfikowały moje podejście, dzięki czemu mogę obecnie napisać we wstępie, że mam osobisty dług wdzięczności wobec polskiego systemu edukacji. W tym świetle nie będę na siłę szukał niuansów, bo ważny jest tu motyw przewodni, a nie poszczególne składowe całego obrazu. Równocześnie jednak, jak mi się wydaje, podam odpowiednie argumenty na uzasadnienie swojego zdania. Wspomniana przed chwilą wdzięczność nie wynika wcale z pięknych doświadczeń, ale z racjonalnych przesłanek i efektów. I co prawda mój ostatni kontakt z polskim systemem miał miejsce już ponad dekadę temu, ale jednym z częstych i głównych zarzutów w jego stronę jest to, że jest on przestarzały. W związku z tym, z definicji wręcz, mogę przyjąć, że wiele się nie zmieniło. A dla zupełnej jasności dodam też założenie kolejne – używane w tekście słowo inżynier należy odczytywać według polskiego znaczenia tego słowa. Oznacza ono osobę, która pochwalić się może dyplomem inżynierskim po skończeniu studiów technicznych. Jest to też jednocześnie określenie mojej ścieżki zawodowej, rozpoczętej jeszcze w Polsce i kontynuowanej na wyspach brytyjskich.

Wykonywany przeze mnie zawód ma kilka charakterystycznych właściwości. Ma sporo wad, wśród których jest taka, która upodabnia go mocno do ćwiczeń na siłowni. Bo i tu, i tu, wbrew początkowym wyobrażeniom rozpoczynających pracę czy treningi, mało kogo interesują efekty i wysiłek włożony by je uzyskać. Trudu dużo, prestiżu niewiele, o ile w ogóle, a dodatkowo – jakikolwiek lepszy wynik może zainteresować co najwyżej ludzi z branży, albo kolegów dźwigających obok żelastwo. Panie nie patrzą z zachwytem, a panowie nie kłaniają się na ulicy podnosząc lekko kaszkiet. Tym niemniej są w tej branży też zalety, często niebagatelne. Praca taka pozwala oglądać efekty włożonego w nią trudu, co wcale nie jest dziś powszechne, a bywa ważne dla tego typu osób, które po skoszeniu trawnika przez długie minuty kontemplują swoje dzieło. Są po prostu ludzie, którzy lubią mieć poczucie, że na coś wpływają i fizycznie zmieniają świat, nawet jeżeli jest to sprawa tak błaha jak własny ogród czy projekt w niszowej branży. Oglądanie efektów zaprojektowanych przez siebie rozwiązań lub gotowych produktów, które wyszły z własnej głowy lub spod swojej ręki potrafi być szalenie satysfakcjonujące. A dodatkowo, przynajmniej w moim przypadku, wykonywany zawód pozwolił na regularne łamanie codziennej rutyny, i co bardzo ważne – dał możliwość życia dość spokojnego, bez szczególnych wahań i wyskoków. To prawidłowość wielu zawodów o których najczęściej młody człowiek wcale nie marzy. Nie dają one popularności pisarza, aktora czy piosenkarza, których na szczycie jest niewielu, jednocześnie przedstawiciele tych profesji stanowią pokaźny tłum wśród mniej ekscytujących zawodów. Podobno aktorek wśród kelnerek w Los Angeles są całe zastępy. Pisarzy obecnie to wręcz niemożliwe zliczyć i naprawdę często mam wrażenie, że obecnie więcej osób pisze niż czytuje. Charakterystyczne jest jednak to, że tylko garstce udaje się zrobić wielką karierę i mówić po latach w wywiadach o samozaparciu oraz wierze we własne siły i talent. To typ kariery, gdzie zwycięzca bierze wszystko. Na przeciwległym biegunie są zawody, których przedstawiciele nie trafiają na plakaty, nie są opisywani w plotkarskich portalach, ciężko w ich przypadku wręcz używać słowa „kariera”. Zawody takie, których przykładem jest nie tylko inżynier, ale też lekarz lub prawnik, nie licząc pewnych wyjątków, nie dają przepustki do sławy, powszechnego uznania i stanie się autorytetem w dosłownie każdej dziedzinie życia. W zamian za to, jeżeli wyłączyć bardzo złe osobiste decyzję, ciężko o np. dentystę żyjącego w biedzie. Pomijając skrajności, dyplom potwierdzający odpowiednią wiedzę jest swego rodzaju biletem do całkiem nie najgorszych perspektyw w dorosłym życiu.

Nie bez powodu wspomniane wyżej zawody charakteryzują się pewnymi ograniczeniami i najczęściej wręcz prawo wymaga odpowiedniego wykształcenia do ich wykonywania. Jest to zupełnie zrozumiałe, bo każdy chciałby być leczony przez lekarza, a nie znachora i jeździć samochodem po moście zaprojektowanym zgodnie wymogami technicznymi. W takich przypadkach wiedza nie służy jako wytrych do dyplomu i tytułu, ale jest solidną podstawą do życia zawodowego, na której można nabudować lata doświadczenia. „Współczesny absolwent politechniki do pięt nie dorasta absolwentowi sprzed dziesięciu lat…” – usłyszałem to zdanie w radio podczas jednej z wizyt w Polsce, gdzie wygłaszający powyższą tezę ubolewał nad poziomem młodych inżynierów. Zrobiło mi się w części miło, a w części przykro, ale doprawdy nie wiem, czy pod uwagę zostały wzięte lata doświadczenia zawodowego, które dzielą obie grupy. Dekada w branży to naprawdę potężny okres, który niejednokrotnie czyni z młodego, wystraszonego wilczka wprost basiora, który niejedno już widział, nad niejednym problem załamywał ręce, a nawet – jeżeli mu naturą nie była złośliwą- nie raz i nie dwa rwał włosy z głowy. Ale nawet jeżeli i na to została wzięta poprawka, to żale nad spadającym poziomem, nawet i słuszne, mają w sobie pewien bezpiecznik, który należy zrozumieć i brać go pod uwagę. Pewien punkt najzwyczajniej w świecie nie może być przekroczony, bo jego naruszenie spowoduje skutki o wiele poważniejsze niż gorzkie żale odnośnie poziomu nauczania.

Przed laty obejrzałem amerykański film „Idiokracja” zachęcony bardzo pozytywnymi opiniami. Jak najczęściej bywa, mocno się rozczarowałem, film okazał się nie być przenikliwą satyrą i prorockim wołaniem o zmiany, ale, nomen-omen, idiotyczną komedyjką. Fabuła ukazuje świat za kilkaset lat, zamieszkany, w wyniku ciągłego regresu intelektualnego, przez samych idiotów. Raził mnie w tym pewien brak elementarnej logiki. Świat w filmie, z wyjątkiem dojmującej głupoty jego bohaterów, nie różnił się bardzo wyraźnie od współczesności. A gdyby brać na serio scenariusz, to nie mogłoby tam mieć miejsca zachowanie działającej infrastruktury. Rzesze kretynów nie miałyby szans na utrzymanie budynków, maszyn, rurociągów, elektrowni, dróg itd. bez odpowiedniej wiedzy i kultury technicznej. Stanie w miejscu to cofanie się. To powiedzenie ma wiele wspólnego z rzeczywistością, jeżeli odnieść je do świata materialnego. Wie to każdy, kto widział, jak niszczeje niezamieszkany dom. W wymyślonym świecie „Idiokracji” nie byłoby automatycznych systemów zraszania, stadionów, motocykli i innych zdobyczy techniki. Najzwyczajniej psułyby się i niszczyły bez możliwości naprawy, lub odtworzenia ich przez nację samych głupich ludzi. Taka prawidłowość ma oczywiście też miejsce i w innych realiach, gdzie jeszcze nie osiągnięto etapu idiokracji. Przykładem jest tu zamykanie poszczególnych gałęzi przemysłu. Często ekonomiczny argument nie zawiera w swoim równaniu pewnej, bardzo znaczącej zmiennej. Chodzi tu o technologię i doświadczenie, które może być nabyte i podtrzymane tylko na bazie namacalnego kontaktu i długoletniego zajmowania się tematem. Bardzo łatwo zamknąć np. hutę. W pewnych warunkach ekonomicznych, przy ogólnym, niskim bezrobociu nie stanowi to nawet problemu dla zwolnionej załogi. Po kilku albo kilkunastu latach otworzenie produkcji własnymi siłami staje się już niemożliwe. Ludzie, którzy wiedzieli „jak”, „gdzie” i „kiedy” rozpływają się w tłumie lub odchodzą z tego świata. Ewentualne przywrócenie technologii musi się wtedy opierać na zewnętrznych czynnikach; kadrze technicznej i zarządzającej z takich miejsc na świecie, gdzie odpowiednia wiedza, wraz z doświadczeniem wciąż krąży w krwiobiegu całego społeczeństwa. Dlatego też obecne w Polsce dyskusję o budowie elektrowni jądrowej w dużej mierze polegają na dylemacie – kto nam je wybuduje i z technologii jakiego państwa skorzystamy.

Mam bliskiego przyjaciela, z którym przeszedłem okres studiów. Później, niezależnie od siebie, wyjechaliśmy na Wyspy Brytyjskie tego samego dnia i już tutaj kroczymy swoimi ścieżkami zawodowymi. Są różne, ale nadal pokrewne i możliwe dzięki studiom inżynierskim. Po dwóch dekadach znajomości spotykamy się już nie w dwójkę, ale dwiema rodzinami. I bywa tak, że późno w nocy, kiedy żony i dzieci już śpią, osuszamy kolejne butelki i dyskutujemy całymi godzinami. W takich warunkach niewiele trzeba, by tematyka zeszła na sprawy zawodowe, a później na ogólny obraz świata „technicznego”. Wnioski wtedy są zwykle mocno pesymistyczne, wyciągnięte z faktu przenoszenia coraz to kolejnych dziedzin produkcji i technologii do Azji. Szczególnie widoczne jest to w Europie, gdzie rozwój technologii opiera się w wielkiej mierze na komponentach produkowanych (i coraz częściej też rozwijanych) na dalekim wschodzie. I jest to prawidłowość, która rezonuje w coraz szerszym spektrum. Bo w powyższym widzę przyczynę, że coraz mocniej na Zachodzie dochodzi do pewnego rodzaju rugowania zawodów technicznych z listy „prestiżowych”. Miałem kilka lat temu możliwość organizowania letniego projektu (swego rodzaju praktyk) dla studentów jednego z lokalnych uniwersytetów. Był to wydział techniczny a do projektu zgłosili się tylko studenci pochodzący z Chin. „Tak to u nas wygląda” – powiedział do mnie wykładowca, również Chińczyk – „Brytyjczycy wybierają najczęściej studia związane z zarządzaniem lub marketingiem. Kierunki techniczne są bardzo wymagające. Nie można ich skończyć bez nauki matematyki i fizyki.” Ale w tym tandemie cierpkich wniosków bywam też optymistą, choć jest to często optymizm na siłę, trochę wymuszony i przypominający brzytwę za którą łapie topielec. Polega on na nadziei w zwykły odruch samozachowawczy społeczeństw zachodniej Europy. Sytuacja, gdzie względne bogactwo i jeszcze istniejące tradycje techniczne dają dość wygodne miejsce w światowej układance, nie może trwać wiecznie, bez choćby prób podtrzymania obecnej sytuacji. A jest to szczególnie niepokojąca kwestia w obliczu tak szybko starzejących się społeczeństw europejskich. Co prawda „przerwane łańcuchy dostaw” czasu pandemii nie otworzyły nikomu szeroko oczu, by dokonać nagłego zwrotu, ale ostatnie lata dołożyły solidną cegiełkę doświadczenia, co dzieje się w świecie, gdy na podstawowe komponenty należy czekać cały rok.

Jeszcze jako student, wraz z całą grupą kolegów, miałem możliwość odwiedzić jeden z większych zakładów produkcyjnych na Śląsku. Oprowadzający nas kierownik powiedział w pewnym momencie, że kandydaci ubiegający się zatrudnienie na linii montażowej muszą rozwiązać podczas rozmowy kwalifikacyjnej równanie drugiego stopnia. Wybuchnęliśmy śmiechem, tak abstrakcyjnie brzmiał ten wymóg w stosunku do zakresu obowiązków, obejmujących głównie zdolności manualne. Ale w tym śmiechu, gdzieś tam z tyłu, wybrzmiała lekka groza. „Jeżeli takie wymagania stawia się monterowi to gdzie jest granica dla wymagań w stosunku do młodych konstruktorów?” – pomyślał niejeden z nas. Bo były to czasu kompletnie dziś nie do wyobrażania, gdzie o „rynku pracownika” można było przeczytać w broszurach ekonomicznych. Rzeczywistość była zgoła inna, ale kilka lat obróciło sytuację na tyle, że jako absolwenci byliśmy wyłapywani wprost z ulicy. I w tym ostatnim zdaniu praktycznie nie ma przesady, bo okazało się wtedy, że z różnych względów w kraju brakuję inżynierów wielu specjalności. Wykształcenie nowych wymagało czasu, co najmniej kolejnych kilku lat i choć uruchomiono programy stypendiów i zachęt, przyjmowano kilkukrotnie więcej studentów na pierwszy rok, tak luka była „tam” i „wtedy”. Wraz z moimi kolegami skorzystaliśmy z tej nagłej dziury, która zassała nas do przemysłu i zamiast kilkumiesięcznej praktyki „na miotle” trafialiśmy bezpośrednio do biur konstrukcyjnych. Wiele się zmieniło przez ostatnie lata i dziś nie mam wątpliwości, że kandydat na montera w fabryce nie musi już obliczać miejsc zerowych funkcji kwadratowej. Tym niemniej nie może też być tak, że wymagania mogą być zredukowane do absurdalnych minimów. Wynika to choćby z zasad bezpieczeństwa, nikt nie chce przecież, by ktoś zrobił sobie krzywdę niepoprawnie używając maszyny. A kreatywność wielu potrafi zaskoczyć i zabawa w kotka i myszkę pomiędzy projektującymi zabezpieczenia a pomysłowymi operatorami prawdopodobnie będzie trwać do końca świata. Podstawowe umiejętności i szczypta zdrowego rozsądku (wynikająca również z elementarnej wiedzy technicznej) to też wymóg, by nie uszkodzić nowoczesnych, zautomatyzowanych i bardzo drogich maszyn produkcyjnych. Współczesny zakład wygląda inaczej niż farbryka z „Ziemi obiecanej”. W analogiczny sposób przedstawiają się wymagania wobec kadry inżynierskiej. Można ubolewać nad spadającym poziomem kolejnych roczników, ale nie da się go tak obniżyć, by absolutnie nie oczekiwać żadnego wysiłku. Podczas studiów często bywało tak, że można nas było pomylić z młodymi artystami z akademii sztuk pięknych. Szczególnie podczas pierwszych lat chodziliśmy po mieście z wielkimi teczkami lub tubami na rysunki, oraz z piórnikami pełnymi różnego typu ołówków. „Wiecie…” – usłyszeliśmy w odpowiedzi na narzekania – „kiedyś inżynier wchodził pod most i patykiem po piasku rozrysowywał schemat sił działających na kratownice, i wiedział w którym miejscu działają największe naprężenia…”. Pewnie takie sytuacje nie mają już miejsca. Pewnie też młodszych kolegów mniej bolą nadgarstki od wielogodzinnego rysowania i szybciej zaczynają naukę w specjalistycznych programach. Może też nie ma dziś tak wielkiego odsetka tych, którzy nie kończą pierwszych czterech semestrów. Ale z całą pewnością ta wyliczanka gdzieś się kończy. Dlatego też pewien, nazwijmy go „przyzwoitym”, poziom wiedzy z dziedzin ścisłych jak matematyka, fizyka czy chemia będzie wciąż wymagany od kandydata na podobne studia, a później od studenta aspirującego do tytułu inżynierskiego. Analogicznie ta sama zależność będzie mieć udział w medycynie i na każdym innym kierunku, gdzie bardzo ważne jest długoletnie doświadczenie zawodowe, które jednak musi być podparte odpowiednią wiedzą teoretyczną.

W tym miejscu łączą się dwa punkty, tj. mój wymyślony bezpiecznik, czyli pójście po rozum do głowy i odtwarzanie zdolności produkcyjnych wraz z kulturą techniczną, (o ile nie chcemy skończyć gorzej niż w „Idiokracji”), oraz wąskie gardło umiejętności i wiedzy koniecznych do wykonywania pewnych zawodów. A są to jednocześnie zawody, których dyplomy, pomimo niskich pozycji rankingowych polskich uniwersytetów, są uznawane w krajach, gdzie uczelnie plasują się w czołówkach list. A dla mnie to jest wystarczający dowód na to, że w tych konkretnych przypadkach kształcenie w Polsce jest na co najmniej mocno zadowalającym poziome. „Gdybyś znał jakiegoś konstruktora, który skończył twoją uczelnię i szukał pracy, to my go od razu zatrudnimy…” – to nie jest wymyślone zdanie na potrzebę felietonu, ale prawdziwe stwierdzenie, które padło na zimnej i deszczowej wyspie na obrzeżach Europy. Otoczka naszego systemu jest już kompletnie inną dziedziną, bo wyposażenie laboratoriów, pomoce naukowe czy wreszcie okropne narośle biurokratyczno-feudalnego porządku są odrębną kwestią. Rdzeń, a nawet STEM (akronim z angielskiego oznaczającego przedmioty techniczno-przyrodnicze: science, technology, engineering, and mathematics) jest zachowany. Jeżeli tylko sprawy nie pójdą w bardzo złym kierunku, to jest po aktualnej ścieżce, to być może okaże się, że zawody wymagające twardej wiedzy staną się doceniane i szanowane. Moim osobistym wyznacznikiem takiego zwrotu stanie się obraz inżyniera czy technika, prezentowany choćby w serialach, na wzór dzisiejszej pozycji finansisty lub prawnika. Ale inżynierów, podobnie jak i lekarzy nie da się „tworzyć” na wzór celebrytów. A cechą polskiego systemu edukacji, którą bardzo chciałbym podkreślić, była oferta równej szansy dla każdego. Zupełnie inaczej wygląda to w Wielkiej Brytanii, gdzie wiele zawodów i ścieżek kariery jest zamkniętych już na samym początku. To system, który w białych rękawiczkach segreguje już na początkowym etapie dzieci i rodzice mniej zamożni mogą tylko pomarzyć o możliwościach jakie dawała Polska. Duże koszty czesnego na uniwersytetach to tylko wisienka na torcie. Rozmawiałem swego czasu z Brytyjczykiem, który żalił się na postawę swojego, dorosłego już syna. „Pracuje w Lidlu, wraca z pracy i interesuje go jedynie PlayStation. A przecież mógłby postarać się o wykształcenie, zrobić kurs i zostać elektrykiem lub hydraulikiem…” To oczywiście zawody bardzo potrzebne i też wymagające wiedzy, oraz solidnej dawki zdrowego rozsądku, ale jakże łatwo zostało w ich kontekście użyte słowo „education”. W polskim rozumieniu tych pojęć najpewniej niosłoby za sobą co najmniej maturę, a prawdopodobnie też i studia. I w tym miejscu rysuje się przepaść, która dzieli oba systemy. W Anglii dla wielu pójście na studia, by dać sobie szansę na dobrą ścieżkę życiową jest niedostępne już z poziomu początkowych warunków. Rejonizacja szkół powodująca błędne koło napędzających się cen domów w okolicach dobrych placówek to tylko jedna strona medalu. Na drugiej wybite jest szkolnictwo prywatne, zarezerwowane dla wąskiej grupy społeczeństwa, a całości dopełnia obraz egzaminu, który pozwala co prawda starać się o miejsca w innych szkołach, ale pisany jest rok przed zakończeniem nauki z materiału obejmującego cały zakres. Bez korepetycji lub nauki w domu nijak się nie da tego dziwnego splotu rozwiązać. A co, jeżeli rodzic nie potrafi pomóc, lub nie stać go na pozaszkolną naukę? No właśnie…

Polski system, ten który pamiętam, nie znał podobnych problemów. Zasady były proste, faworyzujące jedynie tych, którzy najzwyczajniej w świecie się uczyli. Wybór szkoły średniej zależał od indywidualnej decyzji i od wyników egzaminów. Podobnie miała się sprawa z uniwersytetami, a prywatne szkoły i uczelnie były do niedawna postrzegane jako placówki „drugiej kategorii”, rozdające dyplomy w zamian za odpowiednią opłatę. Ten system, o ile odpowiednio interpretuje pewne znaki, ulega powolnej erozji. Dąży on niestety w stronę bardzo złych wzorców i choć pewne zmiany są nieuniknione w wyniku bogacenia się społeczeństwa, tak podkopywanie jego fundamentów jest praktyką ze wszech miar złą. Tak właśnie widzę ograniczanie godzin nauki z przedmiarów ścisłych. O ile nie zredukujemy wymagań na studia w poważnych dziedzinach do pokolorowania jednorożca, tak wciąż młodym studentom potrzebna będzie wiedza z tych właśnie przedmiotów, których godziny właśnie się ucina. Absolutnie proszę się nie łudzić, nawet jeżeli dziś na studia wystarczy się zapisać, a nie zdać egzamin, że określone braki z np. matematyki da się nadrobić na tyle szybko, by zaliczyć pierwsze semestry. A jeżeli na odpowiednie przygotowanie, wzorem systemu brytyjskiego, będą mogli liczyć jedynie uczniowie z tych rodzin, gdzie można sobie na to pozwolić, to znaczy rodzice będą dysponować odpowiednią wiedzę, czasem lub pieniądzmi, to zamknie to drogę do wykształcenia mniej szczęśliwie urodzonym dzieciom. Nie zostaną lekarzami, prawnikami czy choćby inżynierami. I w tym kontekście widzę ostatnie decyzje ministerstwa oświaty. To odbieranie szans. W moim odczuciu nie jest to nawet błąd. To zbrodnia. 

Czytaj także: Niebieski banan


Andrzej Smoleń

Autor felietonów i krótkich artykułów historycznych, które nieregularnie ukazywały się w kilku punktach „emigracyjnego” internetu od 2019 roku. Twórca bloga emigraniada.com, który w 2023 przekształcił się w portal publicystyczno-kulturalny. Z zawodu inżynier rozwoju produktu. Mieszkaniec Liverpoolu.