Film należy czytać

Film należy czytać

21 stycznia, 2025 Wyłączono przez Redakcja

Co widziałaś ostatnio? Jaki jest twój ulubiony film? Zanim odpowiem na pytanie, najpierw przyjrzę się temu, kto pyta? Moje odpowiedzi na pytania rodaka i angielskiej koleżanki czy kolegi nieco będą się różniły. Wygodniej jest mi wymienić tytuł filmu anglojęzycznego lub przynajmniej znanego w Wielkiej Brytanii (np. „W pogoni za szczęściem”, reż. Gabriele Muccino czy „Za wszelką cenę, reż. Clint Eastwood) niż coś z polskiej kinematografii („Głęboka woda”, serial reż. Magdaleny Łazarkiewicz). Za dużo tłumaczenia, a i tak często nie do końca mogę objaśnić, o co chodzi w samym dziele z powodu różnic w mentalności i kodów kulturowych. Ale to nie koniec dywagacji, jak odpowiedzieć na tak postawione pytanie, bo jeszcze dochodzi (pod)pytanie: to zależy z jakiego okresu życia. Czy powinnam wymienić tytuł dzieła, które widziałam we wczesnej dorosłości („Książę przypływów”, reż. Barbra Streisand), czy niedawno? Bo wrażenia sprzed trzydziestu lat i teraz były inne. Tamte wbiły mnie w fotel i zmieniły obraz świata. Teraz obejrzałam dobrze opowiedzianą historię.

Ciężko mi oderwać sztukę filmową od literatury, bo od napisania scenariusza, często na podstawie książki, zaczyna się tworzenie filmu. I tak samo jak literaturę, film należy umieć odczytać. A jak może odczytać nastolatka serial będący ekranizacją amerykańskiej powieści Irvina Showa pt. „Pogoda dla bogaczy”? Wtedy zachwyciła mnie opowieść o pięknym młodym człowieku robiącym świetlaną karierę, któremu kłody pod nogi rzuca wpadające w kłopoty rodzeństwo. Kiedy kilkadziesiąt lat później wzięłam do ręki powieść, przed oczami stanęli bohaterowie z twarzą Petera Straussa i Nicka Nolte. Lektura uświadomiła mi, a jednocześnie przypomniała sceny, na które wtedy nie zwróciłam uwagi, bo nie zdawałam sobie sprawy z zależności społecznych i jak wygląda emigracyjne życie. Że przyjdzie mi śledzić losy całych pokoleń Amerykanów, od losów rodziców-imigrantów, którzy tylko walczyli o przetrwanie do budowania nowej tożsamości następnych pokoleń. W tej chwili, w tych samych obrazach odczytuję z łatwością poruszane kwestie społeczne i ekonomiczne. Pochylając się nad rozważaniami, nad etyką, prawem i moralnością, stwierdzam po raz kolejny, że są w życiu sytuacje, w których nie ma dobrego wyjścia, i wybiera się pomiędzy złem i złem.

Film to dziedzina sztuki, która chyba ostatnio uległa pauperyzacji, a stało się to za sprawą dominacji w świecie taniej kultury masowej, filmowych platform streamingowych i nadprodukcji pozycji, do których twórcy przykładają się z niezbyt dużą starannością. Nieliczne kina studyjne czy artystyczne, festiwale filmowe i specjalne pokazy, nie zawsze mogą się przebić z informacjami w dobie infantylizacji medialnych przekazów. A przecież kino nie powinno być traktowane w jakimkolwiek sensie jako sztuka „niższa”. Już samo to, że aby powstał film, należy zaangażować dziesiątki, a czasem nawet setki i tysiące ludzi, wielomilionowy budżet i przynajmniej kilka miesięcy pracy. Wydaje się, że jest to nieadekwatny wysiłek to czasu jego skonsumowania przez odbiorcę. A już na pewno zasługujący na coś więcej niż określenie „słaby” czy „nie podobał mi się” napisane w komentarzu czy rzucone do towarzysza po podniesieniu się z kinowego fotela. Na ubóstwo intelektualne narażamy się poniekąd sami, poddając się odruchowi stadnemu i najpierw orientując się, co oglądają znajomi i co jest w danym momencie reklamowane. Ewentualnie poddając się totalnie i idąc za tym, co podsunie algorytm na Netfixie. A filmy należy traktować tak samo, jak literaturę. Odczytywać. Drążyć, interpretować, umieszczać w różnych kontekstach.

Żyjemy w epoce kultury audiowizualnej i to ona w dużym stopniu kształtuje naszą świadomość i wiedzę o otaczającym świecie. Film to obecnie wszechobecne medium uczestniczące w procesie przekazu informacji i do nas należy wybór, czy chcemy wiedzieć więcej i podejmować decyzje w oparciu o szerszy kontekst niż większość społeczeństwa. Pięknym przykładem jest tu polski serial „Daleko od szosy”, reż. Zbigniew Chmielewski. Zawsze polecam do obejrzenia, kiedy widzę młodych ludzi z różnych środowisk społecznych pragnących być razem, mających ogromną chęć stworzenia rodziny, ale napotykających na niezrozumienie siebie nawzajem już na etapie narzeczeństwa. „Przeczytanie” tego filmu może unaocznić, ile wyzwań przed nimi postawi życie i ile muszą włożyć pracy, by ich związek był trwały. Zaraz po tym dziele wymieniłabym „Historię małżeńską” (reż. Noach Baumbach). Historię rozwodzącego się artystycznego małżeństwa warto zobaczyć choćby w celu poznania rozbieżności, jakie może napotkać wydawałoby się, zgodna i kochająca się para realizująca się zawodowo i szanująca się prywatnie. Wspaniale obnażone przy tej okazji absurdy amerykańskiego systemu prawnego żerującego na poczuciu krzywdy małżonków i pielęgnujących w nich urazy. System od początku zaprojektowanym, by dzielić niegdyś bliskich sobie ludzi, wykoślawiać i odkształcać rzeczywistość. A scena w kancelarii z monologiem adwokatki głównej bohaterki o różnicach w postrzeganiu przez współczesne społeczeństwo roli matki i ojca to majstersztyk!
Do filmów wymagających odczytania, a jednocześnie w moim prywatnym rankingu „ulubionych” zalicza się doskonały polski serial polityczny pt. „Ekipa”, reż. Agnieszka Holland. Jeżeli odsuniemy od niego chęć oceny, która strona polityczna jest „dobra”, a która „zła”, zostaje piękny obraz trudności w kierowaniu państwem oraz o tym, że każda decyzja podjęta w dobrej wierze może komuś szkodzić.

Nie chciałabym, by wcześniejsze zdania o licznych platformach streamingowych były odebrane tylko jako ich krytyka. Z pewnością dostarczają wiele ciekawych, ale niekoniecznie wybitnych pozycji przemysłu filmowego, z których osobiście korzystam. Aby być częścią społeczeństwa, w którym się żyje, trzeba wiedzieć, o czym ludzie mówią w przestrzeni publicznej. Poza tym, niech pierwszy rzuci kamieniem, kto po dniu pracy lub w weekend nie siedział przed ekranem oglądając filmy lekkie, łatwe i przyjemne.

Czy powinniśmy stronić od reklam i poleceń filmu do oglądania? Zdecydowanie nie. Czasami zdarza się, że gdyby nie tytuł wyskakujący nawet z lodówki, nigdy sama z własnej nieprzymuszonej woli nie usiadłabym przed ekranem. „Helikopter w ogniu” (reż. Ridley Scott) do nich właśnie należał. Wychodząc poza swoje schematy zobaczyłam dopracowaną pod każdym względem wspaniałe dzieło, w którym wszystkie elementy składowe filmu są perfekcyjnie dobrane i zrealizowane. Ten film odbierałam tu i teraz, niemal bezrefleksyjnie, w oderwaniu od prawdy historycznej i tła społecznego, choć wiedziałam, że scenariusz oparto na faktach. Nie doszukiwałam się drugiego dna. Dopiero później, pod ogromnym wrażeniem obrazu, muzyki i wojennych scen, szukałam informacji o wewnętrznych konfliktach w Somalii i nieudanej akcji amerykańskiego wojska.
Pokuszę się także o stwierdzenie, że nie należy uciekać od negatywnej rekomendacji. Film „Elegia dla bidoków” (reż. Ron Howard). Obejrzałam tylko dlatego, że szukając czegoś w necie, trafiłam na miażdżącą krytykę Jacka Sobczyńskiego. Tak bardzo nic się nie podobało autorowi artykułu, że aż zapragnęłam obejrzeć, co takiego złego twórcy filmu odjaniepawlili, jakby powiedziała młodzież. I nie zgadzam się ani z jednym zdaniem. To dobry film, przeciwwaga dla słodkich obrazków amerykańskich, w których Stany Zjednoczone widzimy przez pryzmat nowojorskiego Manhattanu, sal sądowych, komedii romantycznych o współczesnych kopciuszkach i produkcji z gatunku „klasyczne łubudubu”.

Mieszkając jeszcze w Polsce, poszłam z moim partnerem na film „33 scenach z życia” Małgorzaty Szumowskiej. Nie dlatego, że jakoś bardzo interesował nas ten film, ale dlatego, że wszyscy o nim mówili, a my będąc w towarzystwie nie wiedzieliśmy o co chodzi. Wszyscy, absolutnie wszyscy z naszego otoczenia piali z zachwytu, o filmie pisano w najlepszych superlatywach – że objawienie, że wspaniała reżyserka, że nagradzany!

Po wyjściu z kina, poczekawszy kilka minut by nie znaleźć się wśród widzów tegoż filmu, zapytałam cicho wyjątkowo milczącego towarzysza.
– Zrozumiałeś coś?
– Nie. A ty?
– Też nie.
Roześmieliśmy się i doszliśmy do wniosku, że nie wszystko musimy rozumieć i nie wszystko musi nam się podobać. Ale przynajmniej, gdy ktoś obok nas zachwycał się wspaniałą twórczością Małgosi Szumowskiej, mogliśmy bez skrępowania też się wypowiedzieć.

Minęło kilka lat i wpadł mi przed oczy inny film tej samej reżyserki. Pewnego wieczoru miałam ochotę coś obejrzeć i stwierdziłam – a co tam, niech będzie. Znów nagradzany, znów znakomity – zobaczę czym „Body/Ciało” tak oczarowuje. Janusz Gajos chyba w złym filmie by nie zagrał? – pomyślałam. Mój partner tym razem kategorycznie odmówił towarzyszenia mi na seansie, kiedy usłyszał nazwisko reżyserki, pomny swoich wrażeń sprzed kilku lat. Obejrzałam więc sama i zrozumiałam każdą jedną scenę. Zadałam sobie pytanie: dlaczego? I zmusiłam się do odpowiedzi to na pytanie.

Na ekranie wyświetla się tylko połowa filmu. Drugie tyle wyświetla się w nas. Wyświetla się na naszym umyśle, naszej wrażliwości i na naszych emocjach. Rezultat jest taki, że każdy z nas ogląda trochę inny film, bo różnimy się upodobaniami, poczuciem humoru, erudycją, wiekiem, płcią, życiowymi doświadczeniami i traumami. Nawet to, czy oglądamy film po ciężkim dniu w pracy czy jesteśmy zrelaksowani, kto obok nas siedzi i z jakim nastawieniem – ma znaczenie. I za każdym razem rozmowa o obejrzanym filmie jest niezbędna, aby dzielić się swoimi wrażeniami i porównaniami. Przy tej okazji odsłaniamy głęboką prawdę o sobie i obnażamy nasze wrażliwe wnętrze. A do tego potrzeba odwagi.


Róża Wigeland

Miłośniczka sztuki współczesnej, twórczyni asamblaży i kolaży, pisarka, felietonistka i wydawczyni. Autorka książek non-fiction. Jej priorytetem jest po prostu dobre życie. Obywatelka Europy, mieszkająca obecnie w Anglii nad Morzem Północnym.

https://rozawigeland.com/