
Dawno temu…
21 stycznia, 2025Sergio Leone jest reżyserem, który stworzył gatunek filmowy nazwany spaghetti westernami. Być może nazwa ta złośliwie nawiązuje do narodowości samego twórcy, ale przyznać też należy, że jest jednocześnie bardzo udana, gdyż fabuła tych filmów rzeczywiście może przypominać włoski makaron. Jest długa, pokrętna, wije się i splata w różne wątki. Sztandarowym przykładem westernu w wersji spaghetti jest „Dobry, zły i brzydki” z Clintem Eastwoodem. Zabieg przeciągania opowieści, prowadzenia jej leniwie, bez pośpiechu i nagłych ciągłych zwrotów akcji jest już dziś wprost archaizmem, czymś zupełnie nieprzystającym do wymagań współczesnej kinematografii, ale przede wszystkim do oczekiwań widza. Proces ten wprost przyśpiesza wraz z ewolucją internetu i mnogością bodźców które są dostarczane przez sieć. Utrzymanie uwagi jest coraz trudniejsze i częstym zabiegiem jest szatkowanie fabuły, zwiększanie ilości efektów, oraz próby zainteresowania widza przez zabiegi rodem z social mediów. Ale Sergio Leone tworzył w innej epoce, a dodatkowo był w swojej wizji kinematografii na tyle spójny, że pomysł powolnej, długiej fabuły przełożył na inny typ kina, który opowiadał już o czasach innych, a na ekranie zamiast łowców głów na dzikim zachodzie pojawili się żydowscy gangsterzy w okresie amerykańskiej prohibicji. I powstało dzieło niezwykłe.
„Dawno temu w Ameryce” to film, na który należy zarezerwować niemałą ilość wolnego czasu, bo około czterech godzin. Niejednoznaczność wynika z kilku wersji, które przez lata zostały udostępnione widzom i które różnią się zarówno długością filmu, jak i ułożeniem scen. Z tego powodu należy sięgnąć po wersję reżyserską, którą oddaje pomysł samego Leone na dzieło i pozbawiona jest ingerencji producentów, którzy początkowo wymusili zmiany w montażu. Miały one ułatwić odbiór filmu i wskazują jednocześnie, że marna opinia producentów o widzach jest ponadczasowa, oraz że reżyser i jego wizja artystyczna swoje, a twarda rzeczywistość ekonomiczna swoje. Tym niemniej, po wielu już latach od premiery, film nadal może zachwycać dość wąskie grono tych, którzy do samego dzieła w jakiś pokrętny sposób dotrą i poświęca mu kilka godzin życia.
Fabuła filmu osadzona jest w dużej mierze w latach, które są bardzo wdzięczne dla filmowców. Czasy prohibicji, przestępczość, rodzące się błyskawiczne, choć oparte na nielegalnych interesach fortuny, dają możliwość do kreślenia ciekawych scenariuszy, a sama moda lat dwudziestych, muzyka i ogólny klimat dawnego Nowego Yorku tworzy wspaniałe tło dla toczącej się akcji. „Dawno temu w Ameryce” toczy się dodatkowo w dwóch innych okresach – w początkach XX wieku, gdzie poznajemy dzieciństwo bohaterów i w latach 70-tych, gdy widzimy ich już jako starców. Fabuła nie jest liniowa, chronologia zostaje zaburzona i większą część historii poznajemy z retrospekcji, a dodatkowo niejednokrotnie powolna, leniwa opowieść nagle gwałtownie przyśpiesza, by za chwilę znów zwolnić, aż do kolejnego przełomowego momentu. Dodać tu trzeba wspaniałą muzykę, która idealnie gra z nastrojem samego filmu i w rezultacie otrzymujemy arcydzieło o epickim wprost rozmachu. Obraz jawi się widzowi jako pełne nostalgii i wzruszeń wspomnienie, sen, lub… narkotyczna wizja. W jednej z pierwszych scen znajdujemy jednego z bohaterów filmu z palarni opium, co może właśnie sugerować taką interpretację dzieła. Spotkałem się też z opinią, że film najlepiej oglądać z umysłem wprowadzonym w stan delikatnego oderwania od rzeczywistości. Zabiegu takiego z czystym sumieniem nikomu polecić nie potrafię, natomiast w zamian mogę potwierdzić, że „coś w tym jest”…
W futurystycznych, ale poważnych wizjach, sugeruje się przyszłość, w której stopniowo odbędzie się odchodzenie od słowa pisanego na rzecz multimediów, a w dalszej kolejności być może do bezpośredniego przekazu wrażeń i myśli za pomocą odpowiedniego stymulowania ludzkiego mózgu. Innymi słowy – w przyszłości takiej zbędne będzie czytanie czyjejś biografii, dostępne będzie natomiast podpięcie się pod system, który da nam poznać emocje i odczucia danej osoby, zrozumienie jej w wnętrzu własnego ja. Pewną, dość skromną zapowiedzią podobnej przyszłości może być VR (virtual reality). Ale konsekwentne podążanie tak wyobrażoną ścieżką nieuchronnie poprowadzi do punktu, gdzie padnie pytanie o sens jakiejkolwiek sztuki, skoro dowolne bodźce takie jak zachwyt, nostalgia czy uniesienie może być dostępne bardzo tanim kosztem. Można zastanowić się w tym miejscu czy literatura i film to sztuka w ogóle, ale omijając teoretyczne rozważania i klasyfikacje, z pewnością można orzec, że Sergio Leone stworzył dzieło. Mało tego, żyjąc lata przed futurystycznymi wizjami potrafił, manipulując obrazem i dźwiękiem dać wrażenie zatopienia się w czyjeś życie, niemal przeżycia go za pomocą sensu filmowego, odczucia nostalgii i bólu mijających lat. Dodatkowo, w osobistym odbiorze zasiał, w sposób chyba nawet podświadomy, pewną myśl. Myśl co prawda okrutnie banalną, ale konieczną do wniknięcia w młodego człowieka, by później wykiełkowała w swego rodzaju mechanizm ochronny, polegający na potrzebę mocniejszego wnikania w formę. A myśl ta, gdyby miała być koniecznie ujęta w słowa, brzmiałaby mniej-więcej tak: życie, choć pięknie opowiedziane, dalej może być życiem przegranym.
***
Filmy historyczne jako gatunek, najczęściej klasyfikowane są w ten sposób bardzo pochopnie. Najczęściej dobrze byłoby je określić jak „kostiumowe” i przyjąć, że określona opoka stanowi pewnego rodzaju dekorację. Nie jest to zarzut nad wyrost złośliwy i podobne prawidła mają zastosowanie do historycznych powieści. Pisarz, który sięga do dawnych czasów ma zadanie bardzo nieprzyjemne, które przypomina balansowanie na bardzo cienkiej linie prawdy z obciążeniem epoki w której sam żyje, oraz z podmuchami oczekiwań czytelników, którzy powieść chcieliby pewnie i zrozumieć i czytać ją nie męcząc się jednocześnie stylem. Kinematografia ma jeszcze trudniej, bo niewiele pozostawia wyobraźni i każdy błąd widoczny jest jak na dłoni. Czasami to wpadki kategorii ciężkiej, jak szarża polskiej husarii pod Wiedniem z wzorem polskiego orła na chorągwi, który powstał dopiero w dwudziestoleciu międzywojennym, a czasami błędy powodujące palpitacje serca jedynie u tych, którzy załamią się np. niezgodnością koloru guzików w mundurze z dawnej epoki. Tym niemniej bardzo trudno, czy może nawet wprost niemożliwe jest uniknąć wszystkich pułapek jakie stawia kino historyczne. Pamiętając o tym warto jednocześnie docenić te dzieła, które powstały w Polsce w minionej epoce, bo ekranizację powieści historycznych, które powstały w PRLu, chyba na zawsze pozostaną niedoścignionym wzorem. Robią one jeszcze większe wrażenie po uświadomieniu sobie, że sceny wielkich bitew, jak choćby pokazana w „Krzyżakach” bitwa pod Grunwaldem, kręcono bez pomocy współczesnej technologii. Szarże, upadki i zderzenia należało pokazać „naprawdę”, za pomocą kaskaderów i podczas nagrywania scen bitwy padła niemała liczba koni. Przymykając oko na przemycone na ekranie mity dotyczące samej bitwy warto docenić wysiłek i rozmach z jakim została nakręcona. Podobnie rzecz ma się do Potopu czy Popiołów. A są to produkcje, które przez swój rozmach stworzyły wokół siebie pewnego rodzaju warstwę ochroną. Nie umiem sobie wyobrazić, że ktoś próbuje dziś nakręcić film historyczny o takiej skali. Jakiekolwiek porównanie z pierwowzorem deprecjonowałoby taką próbę w mgnieniu oka. Dlatego, zarówno dosłownie jak i w przenośni, filmy te pozostaną jedyne w swoim rodzaju.
***
Unikam jak tylko mogę współczesnej kinematografii. W świecie gdzie parszywieje dosłownie wszystko, proces te nie omija też produkowanych filmów. Ale czasami lubi sięgnąć po produkcje starsze, a bywa że i po takie naprawdę leciwe. Nie oznacza to, że jestem koserem staroci, zachwycającym się starym kinem niczym winem, uwzględniając jedynie jego rocznik. Dawne obrazy są dla mnie pewnym dokumentem epoki. Film o Kościuszce z międzywojnia jest o tyle ciekawy, że pokazuję wizję końcówki XVIII wieku z perspektywy o 100 lat wcześniejszej niż nasza. Film o międzywojniu z PRLu ma zaletę taką, że kręcili go, przynajmniej w części, ludzie jeszcze te czasy pamiętający. Film z czasów realnego socjalizmu odkrywa nieprzeliczone skarby pokazujące tamte czasy w pełnym odcieniu ich szarości, architektury, mody, zachowań itd. W tym ujęciu to połączenie kina fabularnego z dokumentalnym. Dlatego też niezmiernie ciekawe byłoby zobaczenie ekranizacji „Chłopów” z 1922 roku. Powstał taki film, niestety nie przetrwał II wojny światowej, zachowało się jedynie kilka zdjęć. Liczę po cichu, że kiedyś znajdzie się jakaś zapomniana kopia, które pokaże nam ekranizację w której uczestniczył sam Reymont i która będzie niemal współczesna powieści i czasom które opisał noblista. Mamy naturalny odruch traktowania „Chłopów” jako powieść historyczną, analogicznie traktujemy film, tymczasem ta zagoniona wersja afiszowana była jako „dramat erotyczny”, gdzie głównym wątkiem był „romans pasierba z macochą”. Tym bardziej ten film, kręcony jako wtedy współczesny miałby wartość historyczną nieporównywalnie większą niż nakręcona 50 lat później kolejna ekranizacji. Ciekawe byłoby zobaczyć folklor i zestawić go z naszym jego wyobrażeniem… Pokazuje to jedynie, że kinematografia może mieć wielką wartość. Szkoda, że szukając jej najczęściej musimy oglądać produkcje już leciwe, nakręcone dawno temu…

Andrzej Smoleń
Autor felietonów i krótkich artykułów historycznych, które nieregularnie ukazywały się w kilku punktach „emigracyjnego” internetu od 2019 roku. Twórca bloga emigraniada.com, który w 2023 przekształcił się w portal publicystyczno-kulturalny. Z zawodu inżynier rozwoju produktu. Mieszkaniec Liverpoolu.