Era natychmiastowości

Era natychmiastowości

18 lipca, 2025 Wyłączono przez Redakcja

Kiedy myślę o słowie instant i usiłuję sobie przypomnieć, kiedy po raz pierwszy spotkałam się z tym określeniem, pojawia się w mojej głowie obraz torebki kisielu i ulga, że już nie trzeba gotować tego deseru, a można po prostu rozpuścić proszek zalewając go gorącą wodą i nie trzeba myć garnka, która to czynność do najprzyjemniejszych nie należała. Było to bardzo dawno, a młodsi czytelnicy pewnie będą sprawdzać w Google, co to jest kisiel. Potem była kawa rozpuszczalna z wyrazem instant na puszce i długo, długo nic. A później wszystko przyspieszyło z prędkością niemal kosmiczną.

Negatywne aspekty życia instant, a przynajmniej tak je postrzegłam tamtego dnia, poznałam kilka lat temu. Rok 2016, Anglia, podlondyńska miejscowość. Miałam dwa wolne dni od pracy zawodowej i tak się złożyło, że byłam sama w domu. Postanowiłam spędzić je aktywnie robiąc to, na co miałam ochotę. Najpierw poszłam na śniadanie. Zamówiłam je w pubie przez aplikację, zapłaciłam online, ktoś mi je przyniósł. Zjadłam i pojechałam do galerii artystycznej przechodząc przez bramki pociągu overground i przykładając kartę oyster. Przesiadka na londyńskim dworcu Euston tym razem do pociągu underground, może jeszcze jedna w labiryncie długich korytarzy i ruchomych schodów (nie pamiętam) i już byłam u celu. Kilka godzin w galerii, szybki lunch, jakiś spacer po Londynie, nieśpieszna kawa z widokiem na Tamizę, zakupy w sklepach, których nie miałam blisko domu i wieczorny powrót do domu. Drugi dzień był podobny. Jadłam na mieście, spacerowałam, coś kupowałam, gdzieś byłam. Spędziłam trochę czasu na zwykłych domowych czynnościach. Wszystko odbywało się miło, przyjemnie, bez zakłóceń. Płatności kartą, transport publiczny, usługi miejskie, komunikacja esemesowo-messengerowa. Cały czas wśród kilku milionów ludzi i jedyne słowa jakie wypowiedziałam, to było: excuse me, sorry, could I get, thank you.

I wtedy to mnie uderzyło! Tak wygląda życie lekkie, łatwe i przyjemne. Ale czy wartościowe? I czy o to mi chodziło? Na początku na pewno tak. Chciałam, by codzienne życie przestało boleć. I przestało. Ale zamiast bólu przyszła nicość. Taka dziura, którą albo czymś zapełnię, albo osunę się w destrukcję. Bo życie nie znosi pustki. Potrzebowałam relacji społecznych, kontaktów międzyludzkich, a tych nie buduje się szybko, zwłaszcza w oderwaniu od ojczystego języka i kodów kulturowych, wśród mentalnie obcych sobie ludzi. Czekało mnie karkołomne zadanie. I zderzyłam się z brutalną rzeczywistością, gdzie co prawda wszystko było na wyciągniecie ręki lub karty płatniczej, ale płytkie, powierzchowne, miałkie lub niezdrowe.

Zatrzymajmy się na chwilę przy jedzeniu, skoro od kisielu zaczęłam swoje rozważania. Pierwsza kuchnia w angielskim mieszkaniu była na tyle mała, że można było w niej zrobić co najwyżej kanapki, a i tak tylko wtedy, gdy wszystko było pozmywane i ułożone na swoim miejscu. Często byliśmy z moim partnerem tak zmęczeni pracą zawodową, że nie mieliśmy siły na zakupy, gotowanie i zmywanie. Szliśmy więc tam, gdzie nam podano i obsłużono zdając sobie sprawę, że jemy rzeczy wysoko przetworzone. Bo nie łudźcie się moi drodzy, że w restauracjach podają tylko dania ugotowane ze świeżych produktów, chociaż tak nas zapewniają. Pracując w tej branży wiem doskonale, jak rozwinięty jest przemysł gastronomiczny i że ogromna większość zup, sosów i dań wszelakich to proszki i rozmrażane gotowce dostarczane do lokali z wielkich przetwórni żywności. Ratowało mnie to, że zamawiałam dania, których nie gotowałam w domu, wybierając rzeczy proste. Sieć dań na wynos i aplikacji do zamawiania jedzenia umożliwiający dostarczanie dań bezpośrednio do domu też jest w Anglii rozwinięta. Jest to bardzo wygodne, bo szybkie, wręcz natychmiastowe Tak bardzo, że można nie mieć absolutnie niczego do jedzenia i picia w domu, i żyć. Niestety, zaowocowało to tym, że uwsteczniłam się swoich umiejętnościach kulinarnych i zapomniałam o wielu daniach, które kiedyś lubiłam i gotowałam. Zaczęłam się wtapiać w konsumpcyjne angielskie środowisko, a tego nie planowałam i nie chciałam. Przyszło samo w kulturze instant.

A co z rozrywką? Moja ulubiona forma to czytanie książek i teatr. Książki zostały na tym samym poziomie, bo dostępność księgarń internetowych i rozwoju technologii dystrybucji literatury w formie e-booków i audiobooków sprawiła, że mogę mieć książkę za pomocą kilku kliknięć lub otwarcia aplikacji w telefonie. Jednak poruszanie się wśród setek tysięcy tytułów i wyłowienia dla siebie tego, co mnie interesuje lub co jest mi w danej chwili potrzebne do łatwych nie należy. Nie tylko zresztą ze względu na ilość, ale i na jakość publikacji oraz trendy pojawiające się wraz z influencerską kulturą krzyku i znikające w bardzo szybkim tempie zanim uda im się zakorzenić i wywołać prawdziwe zainteresowanie. Zanim oddzielę „modne” od „ważne”, mija trochę czasu. Za dużo kanału dystrybucji, za dużo piszących, z których nazwiska nigdy nie powinny znaleźć się na okładkach, za krótki „żywot” książki, by można było dotrzeć do przynajmniej części wartościowych publikacji. Natychmiast nie zawsze znaczy lepiej. Miło, że są inne nośniki literatury niż papier. Źle, że tak mało weryfikacji grafomanii. Do teatru prawie już nie chodzę, chyba, że na sztukę, której znam fabułę z literatury. A i tak ciągle mam wrażenie, że coś mi umyka ze względu na inny język. I tu całe na biało weszły platformy streamingowe, które (z lekkim zawstydzeniem przyznaję się) wypierają w moim życiu czytanie książek. „Przedtem” czytałabym reportaże, „teraz” włączam film lub serial dokumentalny. „Przedtem” czytałam czasopisma, kryminały i książki psychologiczno-rozwojowe, teraz słucham podcastów, bo mogę robić dwie rzeczy jednocześnie, na przykład sprzątać lub spacerować, a jednocześnie przyswajać informacje i wiedzę. Skutek jest taki, że bywam przebodźcowana informacjami i mniej zapamiętuję. Przyzwyczaiłam się, że mogę zaspokoić swoje potrzeby rozrywkowe natychmiast, przez co za dużo ich konsumuję i zapewne nie tylko ja, bo jeszcze kilka milionów ludzi na świecie, co z kolei wpływa na sposób, w jaki twórcy treści projektują swoje dzieła. Wiele produkcji staje się coraz bardziej powierzchownych, dostosowanych do krótkotrwałych trendów, bo musi ich być coraz więcej, co prowadzi w efekcie do spadku jakości artystycznej. Perełki trzeba wyławiać coraz głębiej w czeluściach internetu i aplikacji.

Na moje relacje społeczne zjawisko życia instant także ma istotny wpływ. Technologia faktycznie skróciła pojedyncze czynności, bo na przykład nie piorę ręcznie, a sprzątanie trwa o wiele krócej po zaopatrzeniu się w nowoczesny odkurzacz i odpowiednio dostosowane środki czystości. Gotowanie obiadu zajmuje pół godziny dzięki indukcyjnej płycie i innym urządzeniom. Znalezienie informacji zajmuje kilka minut klikania, a nie kilka godzin siedzenia w bibliotece. Problem tkwi w tym, co dzieje się z tymi zaoszczędzonymi chwilami. Zamiast zostać przekształcone w czas wolny, refleksję czy odpoczynek, często natychmiast wypełniam je kolejnymi zadaniami. Oszczędność na jednym polu rodzi we mnie chęć znalezienia kolejnego zajęcia i sama sobie narzucam presję zwiększonej produktywności w innym obszarze. Oswoiłam się, że umiem zrobić więcej w krótszym czasie, więc dlaczego nie podnieść sobie poprzeczki – pomyślałam. Wpadam w pułapkę własnej efektywności i dopiero wyczerpanie organizmu lub zdarzenie losowe wybija mnie z utartego schematu działania.

Chciałabym móc rozmawiać z ludźmi o zwyczajnej codzienności, a także o tym, co obejrzałam i przeczytałam, bo dopiero inne spojrzenie na tę samą sprawę pozwala dostrzec umykające szczegóły i daje szerszy ogląd rzeczywistości. Dzięki korzystaniu z ułatwień i oszczędzaczy czasu powinnam mieć zatem więcej chwil na spotkania i rozmowy. Jest jednak zupełnie odwrotnie. Pomimo życia w erze mnogości komunikatorów technologicznych coraz trudniej umówić się na spotkanie lub choćby głębszą rozmowę. Ujawnię, że często weryfikuję w ten sposób już na starcie nowe znajomości. Umawiam się na kontakt osobisty, taki twarzą w twarz lub choćby na słuchawkach. Jeżeli do niego nie dochodzi, nie podejmuję ani relacji, ani współpracy. Bo relacje czy to zawodowe, czy osobiste to proces, a proces wymaga dłuższych chwil spędzonych na mówieniu i słyszeniu tembru głosu, obserwowaniu mowy ciała i gestykulacji, a nie tylko kilku słów, suchego w swoim przekazie maila i emotikonek. Powierzchowność w interakcjach z ludźmi polegająca na krótkich wiadomościach stała się faktem i jest przyczyną spadku głębi w relacjach – grzmią światli naukowcy. Ale z drugiej strony – na ile przyjaźni i relacji możemy sobie pozwolić? Nie można mieć setek przyjaciół, bo człowiek z czysto psychologicznego punktu widzenia nie jest w stanie tych relacji utrzymać. Pora dopuścić do świadomości, że cyfra przy słowie „friends” w mediach społecznościowych jest iluzją i przestać się zadręczać, że nie mogę być zawsze, wszędzie i ze wszystkimi w równym stopniu.

Tempo zmian technologicznych, społecznych i ekonomicznych jest zawrotne. Życie instant jest zarówno przyczyną, jak i skutkiem tego przyspieszenia. Bo skoro coś może być natychmiast, to spodziewam się, że będzie natychmiast. Ale nie musi. Nie zawsze. Nie wszędzie. Są dni spędzone w niedoczasie, kiedy krótką odpowiedź na messengerze przekładam na drugi dzień i są też takie, o których mówię, że „żadnej sprawy nie popchnęłam do przodu”, bo byłam na lodach z córką i psem, gotowałam obiad, który jedliśmy ponad godzinę i pijąc kawę podziwiałam fale morskie z ławeczki na klifach.

Wszystkie dni są ważne i potrzebne, a najważniejsze, by znać proporcje i własne możliwości percepcji świata, czy to w wersji slow, czy instant, co muszę z ręką na sercu przyznać, nie zawsze umiem i potrafię.


Róża Wigeland

Miłośniczka sztuki współczesnej, twórczyni asamblaży i kolaży, pisarka, felietonistka i wydawczyni. Autorka książek non-fiction. Jej priorytetem jest po prostu dobre życie. Obywatelka Europy, mieszkająca obecnie w Anglii nad Morzem Północnym.

https://rozawigeland.com/