Epitafium dla Kindla

Epitafium dla Kindla

13 kwietnia, 2024 Wyłączono przez Redakcja

Mam w swojej małej biblioteczce jedną, szczególną pozycję. Jest to książka wydana jeszcze w XIX wieku, licząca już przeszło sto dwadzieścia lat. Nie umiem powiedzieć w jaki sposób znalazła się w domu moich dziadków i niestety nie dowiem się tego już nigdy. Sama książka, którą przejąłem wraz z innymi starociami, zawędrowała ze mną na wyspy brytyjskie i choć delikatnie doświadczył ją upływ czasu, przechowała w swojej istocie funkcję najważniejszą. Lekko otarta okładka, archaiczna ortografia i dawna składnia (jest to powieść tłumaczona z francuskiego) wcale nie powodują, że nie można jej użyć zgodnie z pierwotnym przeinaczeniem. I choć trzeba się z nią obchodzić delikatniej, wciąż jest w jedynym kawałku, co pozwala na wzięcie jej do ręki i zwyczajne przeczytanie powieści. Dokładnie tak samo jak wtedy, gdy drukowano ją w nieistniejącym już świecie, bo z pewnością jej przeznaczeniem było trafić w ręce czytelników, a nie stać się przedmiotem wywołującym refleksję nad przemijalnością i historią pojedynczych przedmiotów. Te same właściwości mógłbym też przypisać średniowiecznym księgom, liczącym prawie tysiąc lat, które oglądałem przez grube szyby. Gdyby ktoś pozwolił mi je wziąć do ręki i gdybym znał łacinę, czytałbym je dokładnie tak samo jak czyta się współczesne publikacje. Ta cecha fizycznych egzemplarzy stanowi wielką przewagę nad ich elektronicznymi odpowiednikami. Można się zarzekać, że i takie sprzęty mogą służyć przez długie lata, ale praktyka dnia codziennego wcale nie potwierdza podobnej prawidłowości. Wystarczy przypomnieć sobie jak często wymieniamy nasze telefony czy komputery. Siłą rzeczy przepada wtedy też część zapisanych w tych urządzeniach danych. Miałem swego czasu niemiłą przygodę, gdy podczas wakacji, mając telefon w kieszeni spodenek kąpielowych wlazłem w morze bezmyślnie jak krowa w szkodę. Zalany, prawie nowy telefon, oczywiście nie przerwał kąpieli w morskiej wodzie. Samego urządzenia nie było mi nawet żal. Rozpaczałem za to nad straconymi zdjęciami, wykonanymi podczas całodniowej pracy w archiwum, gdzie zamiast cieszyć się wolnym czasem i słońcem, łykałem kurz i obfotografowałem dziesiątki ważnych dla mnie dokumentów. Właśnie ta kruchość elektronicznych gadżetów jest dla mnie ich cechą charakterystyczną, którą zakładam podczas ich użytkowania i na którą muszę się godzić. Pół tony fizycznych książek to wyzwanie przy przeprowadzce i można by je zastąpić pojedynczym urządzeniem, ale wymierny ciężar wszystkich moich tomów jest już jednak rozłożony na półkach. A niestety nie mogę już tego samego powiedzieć o Kindlu, elektronicznym czytniku, wiernym przyjacielu, długoletnim towarzyszu podróży. To jemu dedykowany jest ten felieton. A ponieważ już sam tytuł zdradza powód, dla którego o nim piszę, to pozwolę sobie już w tym miejscu na chwilę ciszy… Cześć Jego pamięci!

Po raz pierwszy usłyszałem o elektronicznych czytnikach wykonanych w rewelacyjnej technice e-papieru w pierwszej biurowej pracy, przed wielu laty, gdy informatyk-gadżeciarz tłumaczył mi nową technologię i sam zamysł takiego urządzenia. Wiedziałem już wtedy, że muszę mieć taki czytnik. Nie były to wtedy popularne zabawki, nie były też tanie. Banalny byłby to jednak początek, gdybym najzwyczajniej odłożył gotówkę i wydał ją na swoją zachciankę. Los skojarzył mnie z moim Kindlem dzięki pieniądzom wygranym w karty. I przez dwanaście lat czytnik stanowił namacalną pamiątkę i dowód na to, że banalny związek (w tym przypadku człowieka i urządzenia) może zacząć się wcale niestandardowo. Mój czytnik przez wszystkie lata pełnił funkcje bardzo zadaniowe. Bardzo rzadko używałem go w domu, ale był za to niezastąpioną pomocą przy okazji różnorakich wyjazdów. Zamiast dźwigać ze sobą kilka tomów wystarczyło jedno urządzenie idealnie pasujące do wewnętrznych kieszeni kurtek, płaszczy czy marynarek. W momencie składałem na niego zamówienie, nie miałem pojęcia jak potoczą się moje kolejne lata i jak jego użyteczność przyda się podczas licznych podróży. Obleciał ze mną sporą część Europy i zjeździł szybkimi pociągami Japonię. Co nie oznacza, że był podróżnikiem. Nie był. Tak samo jak i jego właściciel po prostu bywał – na lotniskach, w samolotach, pociągach, w hotelach. Każde z tych miejsc jest dość mocno wyprute z jakichkolwiek właściwości. Hotel może być nowoczesny i schludny, ale nigdy nie będzie na tyle przytulny by imitować dom. Samolot może być wygodny i szybki, ale jego fotel za nic nie będzie przypominał wytartego siedzenia własnego samochodu. Lotnisko siłą rzeczy będzie przypominać bar szybkiej obsługi. W swojej masie takie miejsca mogą stać się bardzo szybko nużące i czytnik pozwalał w takich właśnie momentach uciekać z nich kosztem kilku krótkich kliknięć i najczęściej całkiem przystępnej ceny. Podobnie bardzo użyteczną funkcję pełnił też na urlopach, gdzie nie musiałem się wcześniej zastanawiać jakie książki taszczyć w walizce. Kilka chwil wieczorem przed ekranem komputera, przejrzenie list interesujących książek, w zależności od nastroju sam wybór i – proszę bardzo – na plaży kolejnego ranka wybrana pozycja była dostępna do czytania od ręki, czy wręcz od palca.

Z każdym rokiem coraz bardziej się do swojego czytnika przywiązywałem. Nie szukałem żadnych nowinek, mój stary, wysłużony egzemplarz odpowiadał mi pod każdym względem. Tak jak i ja odczuwał jednak upływ czasu. Lekki pajączek pękniętego ekranu odebrałem z większym smutkiem niż okrycie, że głębokie bruzdy na mojej twarzy wcale nie znikają i są już moim stałym atrybutem, zwanym zmarszczkami. Jego przetartą z tyłu obudowę oglądałem przybity bardziej niż widokiem swoim pierwszych, siwych włosów. I postanowiłem też wtedy, że mój czytnik będzie ze mną do końca. Spodziewałem się, że stanie się to kiedyś w postaci nagłego zatrzymania akcji ekranu, że kiedyś po prostu się nie włączy, że nie będzie można go naładować, lub zepsują się przyciski do przewracani stron. Bo takich egzemplarzy już się nie robi, dziś produkuje się czytniki z ekranami dotykowymi. Mój starej daty czytnik miał wszystko na swoim miejscu – ekran służył do czytania, a do przewracania elektronicznych stron miał przeznaczone klawisze. Swój urok miało i to, że czasami prawy klawisz lekko się zacinał. Coś jak mój lewy bark, niemiłosiernie stłuczony przed laty i do dziś jeszcze, sporadycznie odzywający się nagłymi atakami przeszywającego bólu. I tak mieliśmy razem dotrwać do końca, ja ze swoim barkiem, czytnik z klawiszem, a tym bardziej w to wierzyłem, że był ze mną i w zdrowiu i w chorobie, był cierpliwy względem moich humorów, kiedy na długie tygodnie odkładałem go na półkę i nie marudził, że pamięć zajmuje mu książkami z tak różnych epok i dziedzin tworząc wprost literacki, elektroniczny bigos. Ktoś kto zajrzałby w listę zapisanych pozycji, zapewne zdumiałby się takim chaosem w dobrze lektur. Być może jednak, po chwili zastanowienia, doszedłby do wniosku, że jest to wskazówka co do samego właściciela, jego zainteresowań i wiedzy. I zapewne określiłby je krótkim – szeroko, ale płytko. Mój czytnik przyjmował to jednak ze stoickim spokojem, choć być może tylko dlatego, że to cecha martwych urządzeń, a nie unosił ze zdziwieniem brwi tylko dlatego, że ich nie posiadał.

Zdarzyło się kiedyś tak, że w połowie terminala na lotnisku zorientowałem się, że nie mam przy sobie mojego Kindla. Rzuciłem się biegiem z powrotem. Wpadłem przez rękaw do pustego już samolotu zziajany i czerwony. W przejściu stała ładna stewardessa, z jedną ręką opartą o biodro, w drugiej trzymała Kindla, machała nim ruszając lekko nadgarstkiem, uśmiechając się na pół wesoło, na pół kpiąco. „Nie!.. Tak się nie robi!” – wrzasnął wszechświat, gdy zamiast uśmiechu, żartu czy błyskotliwego komentarza wybełkotałem szybkie podziękowanie i skupiłem się na samym Kindlu. Od tamtej chwili miałem pewność, że ta sytuacja się już nie powtórzy, w podobnych sytuacjach wielokrotnie sprawdzałem czy w kieszeni czuję charakterystyczny kształt. I co? I… wiadomo. Przeżyłem szok po trzykroć. Po raz pierwszy, gdy okazało się, że po przekopaniu wszystkich walizek i kieszeni nie znalazłem swojego czytnika. Po raz wtóry, gdy okazało się jak wiele takich urządzeń gubionych jest każdego dnia na Heathrow. A po raz trzeci, gdy wbrew moim przekonaniu, że mam więcej szczęścia niż rozumu, okazało się, że mojego modelu nie znaleziono… Zostawiłem w hotelach i samolotach już dziesiątki rzeczy. Najczęściej były to na tyle drobne straty, że przeżywałem je z godnością. Kolejna ładowarka lub kosmetyk? No cóż, najwyraźniej już tak mam… Alternatywą było niestety załamywanie rąk nad własną niefrasobliwością. Raz tylko było mi mocno żal jedwabnego szalika. Ale Kindla pożegnałem już żałobą. Piszę to zdanie w czasie przeszłym, bo ten felieton-epitafium jest jej symbolicznym zakończeniem. Bo z żywymi trzeba naprzód iść – to znaczy kupić nowy czytnik. Co zresztą już się dokonało. Ten mój drugi w życiu czytnik ma jedną zaletę – jest. Ma też niestety sporo wad, wśród których największą jest to, że nie jest tym ukochanym przeze mnie Kindlem. A jeżeli ktoś ma wrażenie pewnej groteski w tym, że czyta przeszło tysiąc słów żalu nad zgubionym urządzeniem to niech to poczucie absurdu potraktuje jako dowód na prawdziwy żal człowieka, który choć posadowiony jest na osobistej fanaberii, to jednak był szczery. Nawet, jeżeli równocześnie trąca to komedią.

Czytaj także: Tradycja czy nowoczesność – o czytelnictwie słów kilka


Andrzej Smoleń

Autor felietonów i krótkich artykułów historycznych, które nieregularnie ukazywały się w kilku punktach „emigracyjnego” internetu od 2019 roku. Twórca bloga emigraniada.com, który w 2023 przekształcił się w portal publicystyczno-kulturalny. Z zawodu inżynier rozwoju produktu. Mieszkaniec Liverpoolu.