Radek – dziennikarz, w Anglii od 2006

22 kwietnia, 2018 Wyłączono przez Redakcja

Wśród różnych motywacji, które popychają ludzi do wyjazdu do Anglii, ta z dzisiejszego wpisy jest jedną z ciekawszych. Radek wybrał Liverpool jako swój cel z powodu fascynacji klubem piłkarskim. Po latach pobytu tutaj, imaniu się różnorakich zajęć i aktywnym działaniu jako kibic spełnił swoje marzenia o pracy dla klubu. Dziś, zżyty z klubem i miastem prowadzi oficjalne konto Twitterowe LFC i tłumaczy książki sportowe.

Mam na imię Radek, pochodzę z Rzeszowa, w tym roku skończę 31 lat. Na wyspach jestem już od 2006, ale wtedy to był tylko wypad wakacyjny. Po maturze, jak skończyłem szkołę w 2007, przyjechałem z powrotem tutaj, i tak już zostałem. Teraz jest 2018, więc powiedzmy, że biję mi już 12-sty rok od pierwszego wyjazdu. Oficjalny powód był standardowy: chciałem pojechać do pracy, aby odciążyć trochę rodziców i zdobyć też nowe doświadczenie dla siebie. Nieoficjalnie sprawa miała się jasno: wybrałem Liverpool ze względu na to, że tu gra moja ukochana drużyna, czyli The Reds (czerwoni, popularne określenie na drużynę Liverpool FC – przyp. Red.) Rodzicom powiedziałem o wszystkim trzy dni przed wylotem. Mama złapała się za głowę i nie mogła w to uwierzyć. Uspokoiłem ją mówiąc, że wszystko jest ok, że dograłem sobie mieszkanie, pracę i nie ma się co martwić. Tak naprawdę miałem wtedy tylko mieszkanie, bo praca mi się wysypała kilka dni przed wylotem, ale nie przejmowałem się tym. Jarałem się jak tym, że lecę do Liverpoolu, że zaczynam świetną przygodę mojego życia.

Wylądowałem na lotniku w Liverpoolu i doznałem szoku. Pomimo tego, że angielskiego uczyłem się od 7-mego roku życia, więc bądź co bądź, miałem jakieś tam pojęcie o języku, to zderzenie na żywo z obecnym dialektem było niezwykłym doświadczeniem. Wiedziałem, że w Liverpoolu mówią Scousem (określenie dialektu używanego w Liverpoolu – przyp. Red.), oglądałem na YouTube pełno wywiadów z Gerrardem i Carragherem, którzy się tu urodzili i wychowali, więc myślałem, że dam radę. Wchodzę więc do autobusu i pytam się jeszcze z moim mocnym, polskim akcentem, że chcę bilet do centrum. Usłyszałem tylko: „szbszymszym, mate!” Zrobiłem wielkie oczy, poprosiłem o powtórzenie i dostałem po uszach dokładnie tym samym. Nic, wyciągnąłem z portfela 5 funtów, dostałem resztę i wtedy zrozumiałem, że kierowca powiedział mi, że chciał 2.20. No, cóż..

Oczywiście pierwszym, co zrobiłem po zrzuceniu gratów na nowym miejscu zamieszkania było zwiedzanie miasta i moja pierwsza wycieczka na stadion Anfield. Nie przejmowałem się tym, że nie mam jeszcze pracy, bo chciałem jak najszybciej znaleźć się właśnie na stadionie. Złapałem autobus, pojechałem tam i poczułem się jak w niebie. Jak już spełniłem moją zachciankę, to w końcu zacząłem myśleć o robocie. Na następny dzień dzięki pomocy współlokatorki porejestrowałem się po wszystkich agencjach i czekałem na telefon w sprawie pracy. Ta znalazła się niemal na następny dzień, więc przynajmniej mogłem spokojnie zadzwonić do rodziców i opowiedzieć, że wszystko jest w porządku i nie mają się co martwić. Zresztą kilka dni później dojechał do mnie kumpel z ławki szkolnej, więc było raźniej. Wtedy to przystąpiliśmy do realizacji naszego planu, czyli pojechania na centrum treningowe LFC i spotkanie się z moim idolem – Jerzym Dudkiem, z którym się teraz przyjaźnię. Jak pomyśleliśmy, tak zrobiliśmy, i któregoś wolnego dnia ze względu na przestój w pracy pojechaliśmy na Melwood. Centrum treningowe jest ogrodzone wysokim murem z drutem kolczastym. Dzieciaki podstawiały pod ten mur wszystko; kosze na śmieci, palety, byleby tylko się wspiąć i choć na chwilę popatrzeć na swoich idoli. My nie byliśmy lepsi. Znaleźliśmy jakąś wyrwę w murze, popatrzyliśmy jednym okiem, aby sprawdzić czy Dudek tam jest i od razu polecieliśmy do bramy głównej, przy której była budka z ochroniarzami, a dookoła pełno dzieciaków wyczekujących na piłkarzy, żeby złapać autografy czy wspólne fotki.

Poszedłem to tej stróżówki, powiedziałem że jestem z Polski i chce się zobaczyć z Jurkiem Dudkiem, i ku mojemu zdziwieniu koleś odpowiedział: „poczekaj tutaj, pójdę i sprawdzę”. No i poszedł sprawdzić. Wrócił za 10 minut i mówi: „spoko, nie ma problemu. Jurek się zatrzyma, tylko podejdźcie sobie kawałek dalej.” Zatrzymał się rzeczywiście. Ja tam widziałem jak wyjeżdżali inni: Gerrard, Fowler, bo to był 2006 jak Fowler wrócił do klubu, Riise, ci wszyscy zawodnicy, których widziałem w telewizji, a tu nagle mam ich na wyciągnięcie ręki. Magia, nie? Nagle wyjeżdża BM-ka, X5, pamiętam jakby to było wczoraj. Szyba się opuszcza: „Cześć chłopaki, co tam?” Jurek! Szczena w dół, „dzie, dzie, dzień dobry Pa, Pa Panie Jurku, miło poznać.” Trzęsę się cały, widzę gościa na którym się wzorowałem, grałem w piłkę i chciałem być taki jak on, a tu nagle: BUM! Facet jest przede mną. Do tej pory to wspominam, to już było 12 lat temu! Zaczęliśmy gadać i pyta się co tutaj robiliśmy. Powiedzieliśmy, że przyjechaliśmy tutaj popracować, że jesteśmy przed klasą maturalną itd. Stoimy przed tym samochodem, a on się pyta:

-Chłopaki, a jak wracacie do centrum?
-No…autobusem.
Wskakujcie, podrzucę Was!

Szczęka opadła drugi raz! Gdzie? Ja? Do tego samochodu? Z Jurkiem? Weszliśmy do samochodu i z Melwood do centrum jest może z 15 minut jazdy. Jurek się pyta czy wybieramy się na mecz. Byliśmy wcześniej na Anfield sprawdzić bilety, bo Liverpool grał towarzyski mecz, wyjazdowy, ale bilety były już wyprzedane. To był czwartek jak się z Jurkiem spotkaliśmy, a mecz był w sobotę. Mówimy, że mecz wyprzedany, że nie udało się kupić, a Jurek spowodował, że szczęka mi opadła po raz trzeci, bo mówi: „zostaw mi swój numer telefonu, a ja zobaczę co się da zrobić.” Fuck..Niesamowite, nie? Człowieka widzisz przez pół godziny niecałe, przed oczami widzisz go jako wielką gwiazdę, nie wiadomo jakiej klasy człowieka, a on rzeczywiście pokazał tą klasę… Jest niesamowicie pomocnym facetem. Okazało się, że on nam te bilety załatwił, ogarnął temat, tylko że w piątek nie zadzwonił. Ja wtedy pracowałem już w fabryce i tam nie można było mieć komórek, ale co mnie to obchodziło? Poszedłem na szóstą rano na zmianę przerzucać tam cukierki, czy inne toffi, no i za pazuchą komóra, bo może Jurek będzie dzwonił. Na pierwszą przerwę o 8 rano nie zadzwonił, o 12 nie zadzwonił, o 14 jak skończyłem zmianę, też nie zadzwonił. Wróciłem na chatę, rzucam graty, kumpel od razu pyta nie co jest na obiad, czy jak było w robocie, tylko czy Jurek dzwonił. Nie, nie dzwonił…

Nam się ubzdurało w tych 18-letnich umysłach, bo mieliśmy jego książkę ze sobą „Uwierzyć w siebie, do przerwy 0-3”, którą wydał w 2005, że pójdziemy do doków. W tej książce miał zdjęcie na dokach przy figurze tego lokalnego Elvisa. Tam jest murek i jak siądziesz na tym murku to za plecami masz Liver Building (słynny budynek w centrum Liverpoolu – przyp. Red.). Wtedy nie było muzeów, więc na zdjęciu był piękny widok na właśnie Liver Bulding. On miał tam zdjęcie z żoną i pierwszym synem. Nam się ubzdurało, że skoro ma takie zdjęcie, to pewnie tam lubi przebywać. Weźmiemy jakieś browary, posiedzimy tam i może uda się go spotkać. Nie udało się niestety! Przyszła sobota i stwierdziliśmy, że pojedziemy do biblioteki skorzystać z neta. Wtedy dostęp to tylko w bibliotece publicznej. W międzyczasie poszedłem wysłać jeszcze kartki. Poczta była wtedy jeszcze w Liverpool One (okolice stacji autobusowej w centrum Liverpoolu – przyp. Red.), stoję w kolejce i nagle mi telefon dzwoni. Patrzę: numer nieznany, odbieram po angielsku „Hello, it’s Radek. How can I help?”, a po drugiej stronie „No cześć, tu Mirella Dudek. Jak się masz? Jurek zapomniał wczoraj zadzwonić, ale ma te bilety. Dalej chcecie iść na mecz?” „Jasne, że tak!” „No to pakujcie się w pociąg, o 15 jest mecz.” 10 rano, spoko…Zadzwoniłem do kumpla, pojechaliśmy na Lime Street (główna stacja kolejowa w Liverpoolu – przyp. Red.), wsiedliśmy w pociąg, pojechaliśmy do tego Wrexham i tam mieliśmy odebrać bilety w biurze prasowym. Przychodzimy i koleś się nas pyta:

-Which newspaper are you? (z której gazety jesteście?)
-No nieee…nie jesteśmy z gazety. Mamy bilety from Jerzy Dudek.
-Sorry, which newspaper? (przepraszam, z jakiej gazety?)
-Jerzy Dudek…You know, Istambul dance! (Jerzy Dudek…Wiesz, taniec w Stambule) – i zaczynam tańczyć tam przed nim
-Aaa, ok. Jerzy, Jerzy…

Dał nam tą kopertę, do dziś ją mam. To sparing tylko był. Wrexham to jakaś tam 53 liga walijska, sparing przedsezonowy zupełnie o nic, ale my się jaraliśmy jak 150. Stary, widzisz na żywo zawodników, których podziwiałeś od X lat. Wchodzimy na trybunę, idziemy za bramkę, Jurek się tam rozgrzewa.

-Jurek! Jurek! Dzięki za bilety!
-Jeszcze nie dziękujcie!

O co chodzi, że nie dziękujcie? Mamy bilety, zaraz będziemy mecz oglądać, a on do nas tylko puścił oko. Idziemy na swoje miejsce: dyrektor wykonawczy, kontuzjowani zawodnicy: Robbie Fowler, Garcia, a my obok…Ja cię pierdziele, co my tutaj robimy? Magia, nie? To było moje pierwsze spotkanie z Jurkiem Dudkiem i do tej pory jakoś łapiemy kontakt. Jak się Facebook rozwinął to tam się złapaliśmy, a później jak ta moja kariera dziennikarska się rozwijała, tak z Jurkiem też zrobiłem kilka materiałów. Tak się skumplowaliśmy i do tej pory jesteśmy kumplami. Samo tłumaczenie książki, które mu zrobiłem dwa lata temu, też dużo dało.

Jak się moja kariera rozwinęła? Jak przyjechałem tutaj za pierwszym razem to robiłem karierę na magazynie. Pracowałem w fabryce 3 miesiące w pierwszy pobyt. Po maturze spędziłem tam 3 tygodnie, późnej w A. na Knowlesy. Nie, obozy pracy mnie nie ominęły. Nie załapałem się tylko do M. i nie wiem co teraz jest jeszcze na topie. W B. byłem, chyba w 2008. Słyszałem tę historię o nauczycielu, który chyba 5 językami mówił! Dziennikarza też mieli, może wtedy nie dziennikarza, a aspirującego do tego zawodu. Na Bootle (miasto w bezpośrednim sąsiedztwie Liverpoolu – przyp. Red.) byłem też w porcie, przerzucałem śmieci. Skakałem tak kilka miesięcy przez agencję, a później w okresie zimowym, jak nie było pracy, zdecydowałem się na powrót do Polski. Zacząłem studia, dziennikarstwo zaocznie, złapałem pracę w 2008 jako agent podróży biznesowych, bo potrzebowali kogoś z językiem angielskim i z zamiłowaniem do podroży. Dostałem się do tej pracy i pracowałem tam chyba kilka miesięcy. Wyleciałem z tamtej pracy, bo miałem zupełnie inne zdanie niż szefostwo i nie bałem się tego mówić.

W 2011 zdecydowałem się, że wracam do Anglii i moja dziewczyna stwierdziła, że jedziemy co Crawley (miasto w południowej Anglii – przyp. Red.) Pracowaliśmy w Royal Mail, przy sortowaniu poczty na nockach, gdzie największym osiągnięciem ludzi, którzy tam pracowali przez długie lata, było to że znali kody pocztowe na całą Anglię, a że Ty się dopiero uczysz, to zamknij się i rób co masz robić! Nie chciałem takiej pracy. Dostałem się do Sports Direct (sieć sklepów z odzieżą i sprzętem sportowym – przyp. Red.) i chyba w styczniu przyjechałem tutaj, do Liverpoolu, na mecz. Stęskniłem się wtedy za tym miastem. Przyjechałem na 4 dni i jak chodziłem po mieście to zobaczyłem, że w Sport Direct’ie potrzebują ludzi do pracy. Poszedłem do managera i mówię, że pracuję w Crawley, ale chciałbym się przynieść do Liverpoolu i czy jest możliwość transferu. Nie ma problemu! W ciągu 3 dni załatwili mi przeniesienie. Później jeszcze robiłem kawę na Lime Street w Nero. Udało mi się znaleźć pracę jako agent podroży, ale w Manchesterze, więc przez kilka miesięcy tam dojeżdżałem. Już w te biurowe prace szedłem, jakoś tak ewoluowało z magazynu do biura. Pracowałem dla Lufthansy w ogóle, robiłem claim’y (w tym kontekście: rozpatrywanie zażaleń – przyp. Red.) o bagaże. Jak Ci zaginie bagaż to składasz wniosek o odszkodowanie i to jest rozpatrywane tutaj, w Liverpoolu. Na przykład miałem sprawę Roberta Lewandowskiego, któremu zginał bagaż w locie z Szanghaju do Monachium. Dzwoniłem do niego: „Panie Robercie, mamy dla pana odszkodowanie w wysokości 500 euro.”

2014 był przełomowy, bo jednak cisnąłem w stronę tej dziennikarki. Teraz przez pryzmat czasu, jak patrzę na to w miejscu w którym jestem teraz, niektóre rzeczy mogłem rozegrać inaczej, a inne odpuścić, ale generalnie w 2014 był przełom. Dostałem wolontariat w klubie, by robić oficjalne konto Twiterowe PolandLFC. Dostałem je tylko dlatego, że zaczęliśmy dwa lata wcześniej akcje w Polsce. Dziewczyna w Polsce, fanka Liverpoolu, straciła nogi. To była głośna sprawa wtedy. Jak ja się o tym dowiedziałem będąc już tutaj, że chłopaki w Polsce coś zainicjowali, ale nie mieli siły przebicia, to ja to tutaj rozpropagowałem. Widziałem, że Jamie Carragher ma swoją fundację, znalazłem kontakt do niej i napisałem nakreślając cała sprawę; że jest taka dziewczyna, którą nie stać na protezy. Udało mi się złapać kontakt z dziennikarzem w klubie, napisałem o tym artykuł, który ukazał się na oficjalnej stronie po angielsku, nagle cały świat kibiców Liverpoolu się o tym dowiedział i zaczęły spływać pieniądze z całego świata. Kwoty od kilku funtów, kilku euro, bo jakieś czasami wręcz niebotyczne datki. Takim sposobem udało się zebrać pieniądze na operację protezy. Jamie Carragher przekazał koszulkę z autografem i życzeniami powrotu do zdrowia. Przekazał też obraz, który został wylicytowany za 500 funtów i te pieniądze też poszły do Ewy.

Kilka miesięcy później, jak już wiedzieliśmy, że Ewa ma te protezy to klub zaprosił Ewę na mecz, a wcześniej ja dostałem na maila pytanie czy nie chciałbym prowadzić oficjalnego konta na Twitterze po polsku. Chociaż to był wolontariat, to jasne że tak! Zawsze chciałem coś takiego robić, pracować dla klubu. Poszedł też wywiad ze mną na stronę Liverpoolu. Ewa przyleciała do Liverpoolu, byliśmy na meczu z Evertonem, na derbach kobiet. Wyszła w ogóle na murawę. Kapitan Liverpoolu dała jej koszulkę i piłkę z autografami. 1500 osób na trybunach, a Ewa wychodzi na murawę, dziewczyna była w szoku.

Kilka miesięcy później, jak już wiedzieliśmy, że Ewa ma te protezy to klub zaprosił Ewę na mecz, a wcześniej ja dostałem na maila pytanie czy nie chciałbym prowadzić oficjalnego konta na Twitterze po polsku. Chociaż to był wolontariat, to jasne że tak! Zawsze chciałem coś takiego robić, pracować dla klubu. Poszedł też wywiad ze mną na stronę Liverpoolu. Ewa przyleciała do Liverpoolu, byliśmy na meczu z Evertonem, na derbach kobiet. Wyszła w ogóle na murawę. Kapitan Liverpoolu dała jej koszulkę i piłkę z autografami. 1500 osób na trybunach, a Ewa wychodzi na murawę, dziewczyna była w szoku.

W tym samym roku była pierwsza gala nagród wewnętrznych klubu w Echo Arenie (największa sala widowiskowa w Liverpoolu – przyp. Red). Siedziałem sobie w czwartek w domu, coś tam robiłem, nagle telefon o 21, znów numer nieznany. Odbieram: „cześć! Tu Katie z LFC, zostałeś nominowany do nagrody fana roku! Wpadnij jutro do biura, żebyś odebrał zaproszenia i przygotuj sobie na wszelki wypadek przemówienie.” Odebrałem te zaproszenia i we wtorek się odpicowaliśmy, bo wiesz, dress code: black tie, suknie wieczorowe, garnitury itd. Poszliśmy do tej Echo Areny: czerwony dywan, szampan na dzień dobry, złota plakietka na nadgarstek, drużyna Liverpool Ladies. Do tego: Kenny Dalglish, John Aldridge, wszystkie te legendy z czasów gry mojego taty, który uwielbiał tych chłopaków. I ja tu jestem, niesamowite! Zaproszono nas na ten główny event i zaczęto ogłaszać te wszystkie kategorie: gol roku, młodzieżowiec roku itd. Nagle przychodzi kategoria fan roku i wychodzi na scenę lokalny szef kuchni, celebryta, który też jest kibicem Liverpoolu. Już nie pamiętam nazwiska, taki łysawy koleś, i mówi: „ta kategoria przysporzyła nam trochę bólu głowy, bo musieliśmy wybrać człowieka, który jest mocno zaangażowany w działania klubu i pomaga fanom na miejscu, i tą osobą jest Rado Chmiel!” Ja tak siedzę przy tym stoliku: „what?!” Nagle brawa, kamera najeżdża na mnie, bo to filmowane było, jakaś masakra. Oczywiście nie miałem żadnej mowy przygotowanej, bo nie zakładałem, że wygram. Myślałem, że po prostu pójdę i zrobię sobie zdjęcia z piłkarzami, wiesz: jak to fan myśli. Wykwintna gala: ok, ale ja tam szedłem dla zabawy, a nie z myślą że dostanę nagrodę. Jest na filmie jak właśnie mnie wywołują, ja wstaję, przeciskam się między tymi stolikami i trzymam się na twarz, żeby nikt nie wyczytał co mówię, a mówiłem do siebie: „kurwa! Nie wierze!” Dosłownie, nie mogłem uwierzyć co jest grane. Wiesz, wszystkie możliwe wulgaryzmy, które w języku polskim używasz w emocjach, cisnęły mi się na usta. Wychodzę na scenę, dali mi tą nagrodę, piątka, piątka i nagle: mów! Wiem, że zacząłem na pewno od „wow”, ale potem już nie pamiętam. Zanim zacząłem mówić rozejrzałem się po sali, a tam: Dalglish, Aldridge, Brendan Rodgers, Luiz Suarez, Gerrard, Carragher, ja na scenie, i oni na mnie patrzą. W tym momencie: bum! Odcięło mi prąd zupełnie, totalny brak rejestracji. Nie wiem co mówiłem, nie pamiętam. Gdy wstałem w następny dzień patrzę na parapet, a tam stoi ta nagroda. A jednak to prawa! Fan of the year 2014. Ugryzłem ją: jednak prawdziwa.

Rok później było 10-lecie finału w Stamblue. Jurek Dudek tutaj przyleciał i ja go odbierałem z lotniska w Manchesterze. Dał mi wtedy swoją drugą książkę: „Nierealne kariera” Przeglądam tą książkę i mówię do niego: „Jurek, a nie chciałbyś wydać tych książek tutaj? Ludzie Cię tu kochają” Bo go kochają w Liverpoolu, nie ukrywajmy. Jak trafisz na „czerwonego” i mówisz, że jesteś z Polski, to od razu pada: „Jerzy Dudek!”, i jesteś najlepszy kumpel. On mówi: „Wydałbym, ale nie mam kogo, kto by to zrobił!” Ja od razu pokazałem na siebie, a on „podjąłbyś się?” „No jasne!” Zadzwoniłem do Jamesa z Liverpool Echo i poprosiłem o spotkanie z dyrektorem Sports Media. Poszedłem na spotkanie, przedstawiłem pomysł, powiedziałem co jest w tych książkach, a oni zaakceptowali pomysł i podpisaliśmy kontrakt. Zacząłem wtedy tłumaczyć tą książkę w 2015, a w międzyczasie ukazała się biografia Gerrarda, którą z kolei tłumaczyłem na Polski. Wiedziałem, że wydaję książkę, wygooglałem sobie, które wydawnictwo je wydaje, zadzwoniłem i dowiedziałem się kto kupił prawa do książki w Polsce. Znów za telefon i ta sama gadka: fan of the year, pracuje dla klubu, mieszkam w mieście i znam temat, chciałbym się podjąć tłumaczenia. Wysłali mi pierwszy rozdział na próbę i jak go odesłałem to oddzwonili: „fajne to tłumaczenie, bardzo nam się podoba! Zatrudniamy pana.” Wtedy już poszło. Zrobiłem tego Gerrarda. W maju 2016 wydawaliśmy tą angielską wersję Dudka, potem dostałem zlecenie na tłumaczenie książki o Manchesterze United. Potem była lekka posucha, a teraz wpadły mi kolejne dwie: historia Liverpoolu i biografia Juergena Kloppa.

W międzyczasie ktoś w klubie pomyślał, że odwalamy tak dobrą robotą, jeżeli chodzi o media społecznościowe, że dadzą nam kontrakty. Od 2016 jestem pełnoprawnym pracownikiem LFC w dziale media. To jest moja główna praca, ale działam jako freelancer, książki też tłumaczę jako wolny strzelec. Czasami są to nienormowane godziny pracy. Jak masz tourne w Stanach to musisz wstać o 2 w nocy, by podać składy, a później oglądać te mecze, nawet jak gra 17-sty garnitur. Od dwóch lat nie mówię że pracuje, ja żyje marzeniem. Gdyby mi ktoś powiedział 12 lat temu, gdy tu przyjechałem, że będziesz tłumaczył książki i pracował dla Liverpoolu to doradziłbym mu, by uderzył głową w ścianę, a później jeszcze poprawił.

Jak byłem tutaj pierwszy raz to miałem jeszcze mleko pod nosem. Zostałem wtedy wykiwany przez jednego gościa na kasę, który nadal działa, bo niedawno słyszałem, ze pan Janusz dalej wynajmuje pokoje. Nie wypłacił mi depozytu, mieszkaliśmy w kilkanaście osób w domu, gdzie warunki były naprawdę katastrofalne. Wtedy po raz pierwszy doświadczyłem na własnej skórze, że Polak Polakowi wilkiem na obczyźnie. Zacząłem w pewnym momencie tak sobie dobierać znajomych, że poznaje najpierw człowieka. Nie idę już na taką totalną naiwność, że każdemu trzeba pomagać, bo karma później wraca. Nie każdy jednak na tą pomoc zasługuję. Mam teraz paczkę znajomych, którzy mają rodziny, dobre prace, swoje domy i myślą trzeźwo o życiu, a nie kogo by tu dziś podpierdolić. Różnie z ta polonią jest.

Liverpool mi się zawsze podobał. Jak tutaj przyjechałem to się zakochałem w tym mieście. Pamiętam doskonale przemianę tego miasta od 2006 r., w dokach np. Hiltona jeszcze wtedy nie było. Znam to miasto od podszewki, nie zgubię się nigdzie, znam wiele miejsc. Jest dużo parków, dużo fajnych miejsc, centrum jest super. Mieszkam teraz w miejscu, skąd mam 15 minut do centrum, 15 minut na stadion, obok mam piękny park. To jest moje miejsce na Ziemi, nie zamieniłbym je na nic innego. Czuje się tutaj jak w domu. Przychodzę raz do knajpy, a jakiś koleś pyta czy jestem stad. Mówię, że mieszkam tutaj, ale jestem z Polski. „O wy pierdoleni Polacy, tylko nam robotę zabieracie!”, i zaczyna ze mną jechać. Lokalne dziadki to usłyszały, podeszli do niego, wzięli go za fraki (Radek robi gest łapania za koszulę): „stay away from our Polish Scouser!”, i wywalili go z knajpy. Tak, jestem dumny z tego określenia. Identyfikuje się z nimi, mamy wspólny temat, piłka noża nas połączyła. Jak za pierwszym razem ktoś mnie tak nazwał oczy mi się zeszkliły i wzruszyłem się. Miałem kilka momentów, że chciałem wracać do Polski, ale jak patrzysz na ogłoszenia o pracę i widzisz, że taki dziennikarz dostaję 100zł wierszówki, to proszę cię…Do czego wracać?

Nie zawsze było kolorowo, ale mam nadzieję, że ta historia może być inspirująca, i ważne motto dla dzieciaków, żeby się uczyły języków obcych. Gdyby nie to, że moja mama mnie zapisała na angielski gdy miałem 7 lat, za co będę jej dozgonnie wdzięczny, nie byłbym w tym miejscu, gdzie teraz. Mama zauważyła, że nie rozumiem co królik Bugs to mnie mówi z telewizji, choć próbowałem sobie to jakoś fonetycznie spisywać, i zapisała mnie na lekcję angielskiego. Gdyby nie to, nie byłoby dziś tych książek. Myślę, że najważniejsze w tej historii jest to, że dążenie do swoich celów przynosi efekty.