Przedtem i potem

Przedtem i potem

13 października, 2024 Wyłączono przez Redakcja

Zaczęło się od tego, że na zebraniu redakcyjnym koleżanka stwierdziła, że odkąd żyje poza Polską, nie zbiera grzybów. Pewnie dlatego, że w Irlandii lasów raczej nie ma, to i grzyby rosnąć nie mają gdzie. „Czy w Anglii chodzimy na grzyby?” – padło pytanie skierowane do mnie.

Po pierwsze tutaj nie jest to takie proste. Prawo co prawda zezwala na zbieranie grzybów na własny użytek, ale jedynie z publicznych gruntów. Zważywszy na to, że w Wielkiej Brytanii większość ziemi stanowi majątek prywatny, łatwo wtargnąć bezprawnie na czyjąś posiadłość. Dodatkowo trzeba pamiętać o tym, że nawet jeśli mamy prawo przebywać na jakimś terenie, mogą obowiązywać obostrzenia lub zakazy w kwestii zbierania pewnych gatunków grzybów z uwagi na potrzebę ich ochrony. Po drugie spacery po lesie nigdy nie były moją ulubioną formą spędzania wolnego czasu – także wtedy, gdy mieszkałam w Polsce.

Co w takim razie robiliśmy w Polsce, a czego nie robimy w nowej ojczyźnie? Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, czas więc na refleksje. Kiedy chodzę z tą myślą w głowie, dochodzę do wniosku, że nie ma takiej czynności. Niebagatelne znaczenie ma fakt, że mieszkam w kraju, w którym Polacy są największą mniejszością narodową, więc nie brakuje rodzimych małych biznesów, lekarzy i fachowców od wszystkiego. Sklepów z polskimi produktami mamy pod dostatkiem. To oczywiście bardzo zawęża możliwości rozwoju i ogranicza korzystanie z dobrodziejstw uczestniczenia w życiu lokalnej społeczności, ale umiejętne lawirowanie pomiędzy jednym a drugim sprawia, że można zjeść ciastko i mieć ciastko. Jedyną rzeczą, której mi brakuje, są polskie sztuki teatralne. Tego nie da się zastąpić angielskim teatrem. W Anglii prawie każda mieścina ma scenę z zapleczem, gdzie wystawiane są przedstawienia z należytą im atencją. W nieco większych bywa ich po kilka. Ale tu chodzi o coś innego – o różnicę kulturową. Będąc Polką i znając historię swojego kraju, wiem, co z czego wynika i jak powstały określone zjawiska czy sytuacje. Tutaj muszę najpierw zapoznać się z fabułą, autorem i reżyserem i poczytać, co było inspiracją danego przedstawienia, żeby zrozumieć kontekst. A i wtedy czuję, że nie wszystko rozumiem tak, jak trzeba.

Mam też wrażenie, że więcej korzystam z dobrodziejstw życia w lokalnej społeczności. Przez pierwszych kilka lat żyłam w bańce, bo sprawy polskie przestały mnie dotyczyć, a angielskie afery i kryzysy jeszcze do mnie nie docierały. Po kilku latach więcej rozumiem, bo poznaję związki przyczynowo-skutkowe. Chyba wolałabym pozostać w tamtej rzeczywistości, bo niewiedza bywa zbawienna – oznacza mniej zmartwień. Lokalne problemy wszędzie są takie same. Czuję się jednak lepiej, bo pomimo mojej introwertyczności i bariery językowej dociera do mnie więcej życzliwości, przyjaźni i uśmiechu, takiego zwykłego pozdrowienia. Zdaję sobie sprawę, że jestem częścią zapasową w tym jakże wyraźnie i zdecydowanie podzielonym na klasy angielskim społeczeństwie. A mimo wszystko czuję się ważna i potrzebna. Przypadkowo spotkane osoby po usłyszeniu, co robię, czym się zajmuję lub czego szukam, życzliwie podpowiadają, dokąd mogę się udać po informacje lub poradę. Nie mam poczucia, że im coś zabieram lub zajmuję ich miejsce. Mam jeszcze wiele do zaoferowania i jest to przyjmowane z wdzięcznością. Moja polska mentalność powoli zanika.

Po głębszym zastanowieniu mogę jednak wskazać coś, co stale towarzyszyło mi, kiedy mieszkałam w Polsce, a tutaj tego nie robię: nie boję się. Nie obawiam się o przyszłość, ponieważ wiem, że nie zostanę bez pomocy, bez pracy czy dachu nad głową.

Spotykając na swojej drodze różne osoby i słuchając ich opowieści, uświadomiłam sobie, że w Anglii naprawdę trzeba się postarać, by zostać bezdomnym, nieleczonym czy bezrobotnym. Wystarczy mieć numer ubezpieczenia, dowód tożsamości ze zdjęciem, przestrzegać prawa i podążać za wskazówkami osób w instytucjach, do których się zwracamy, a po brexicie spełniać kryteria osoby osiedlonej, by wyciągnąć rękę po pomoc i ją otrzymać.

Nie ma już we mnie obawy, że jak popełnię błąd w pracy, to zamiast pouczenia czy wytłumaczenia zostanę z niej zwolniona. Nie boję się, że jak popełnię błąd w deklaracji podatkowej, to zostanie nałożona na mnie kara w takiej wysokości, że mnie pogrzebie. A nawet jeśli dostanę jakąś grzywnę, to zostanie ona rozłożona na raty w takiej wysokości, że nie zagrozi to mojej egzystencji. W przypadku, gdy w jakiejkolwiek sytuacji powinie mi się noga, będę miała możliwość przedstawienia swoich intencji, wytłumaczenia się i okazania wszystkiego, co zrobiłam, aby do przykrego incydentu nie dopuścić. I mam przekonanie graniczące z pewnością, że zostanę dobrze potraktowana.

Nie czuję strachu przed przyszłością. Nie jestem już zakładniczką lęku. Nie obawiam się, że gdy upadnę, machina urzędnicza mnie dobije. Wiem, że mogę spokojnie żyć.


Róża Wigeland

Miłośniczka sztuki współczesnej, twórczyni asamblaży i kolaży, pisarka, felietonistka i wydawczyni. Autorka książek non-fiction. Jej priorytetem jest po prostu dobre życie. Obywatelka Europy, mieszkająca obecnie w Anglii nad Morzem Północnym.

https://rozawigeland.com/