Porozmawiajmy o śmierci

Porozmawiajmy o śmierci

1 listopada, 2022 Wyłączono przez Redakcja

Na starych rycinach, w opowieściach i w niektórych zakątkach naszego świata można spotkać rodzinę wielopokoleniową, w której pod jednym dachem mieszkają razem dzieci, rodzice i dziadkowie. Ten model ludzkiej egzystencji odchodzi w przeszłość w tak zwanej kulturze Zachodu, a w jego miejsce rosną jak grzyby po deszczu domy pogodnej starości, w których ani pensjonariuszy, ani starości nie brakuje. Tylko z pogodą ducha coraz większy kłopot.

Wyrzuciliśmy umierających z domów, a samą śmierć powierzyliśmy profesjonalistom. Umieramy pod okiem lekarzy i pielęgniarek. Rodziny tylko kontaktują się z umierającymi w szpitalach czy hospicjach. Powstał cały sektor obsługi śmierci. Odchodzenie i to, co się z nim wiąże, oddaliśmy w outsourcing. Dawniej ludzie żegnali się z życiem otoczeni rodziną i bliskimi. Śmierć była czymś bardziej naturalnym, oswojonym. Ludzie żyli na co dzień z perspektywą nieuniknionego. Dziś wolimy o śmierci w ogóle nie myśleć. A przecież znacznie łatwiej umiera się w otoczeniu najbliższych. Taki model śmierci funkcjonował przez setki lat. Stary czy chory człowiek umierał w swoim domu, w otoczeniu przedmiotów, które znał, otoczony całą rodziną. Tego niezwykle teraz brakuje. Umieramy w szpitalach, w obcym dla siebie miejscu, z reglamentowanym dostępem. Czy naprawdę tak chcielibyśmy odchodzić ze swojego świata?

Po raz pierwszy zetknęłam się ze śmiercią, kiedy miałam niespełna siedem lat. Późną wiosną zachorował mój dziadek, a we wrześniu już go nie było. Zapamiętałam z tych kilku miesięcy kilka obrazów. Najpierw przestałam uczestniczyć w codziennych śniadaniach, kiedy to dostawałam od niego jajko ugotowane na twardo, bo dziadek przestał jeść. Bolał go brzuch. Potem był w szpitalu, gdzie go odwiedziłam z mamą. Widziałam, jak się zmienił, schudł, niewiele mówił. Usłyszałam nazwę choroby – rak, której nie potrafiłam sobie wyobrazić, bo w dziecięcym umyśle widziałam rzeczne żyjątko. Ale wiedziałam, że ten rak zjadł dziadka wnętrzności i nasz senior domu umiera. Po powrocie ze szpitala, w ciągu trzech tygodni odwiedziło nas mnóstwo członków rodziny, sąsiadów i znajomych. Przychodzili pożegnać się z dziadkiem. Byłam przy tych spotkaniach. Nikt mnie nie odsuwał, nie zabraniał, niczego przede mną nie ukrywano. Musiałam tylko wyjść w momentach, kiedy przyjeżdżał pan dający dziadkowi zastrzyki. Co znaczyło słowo morfina i jakie miała działanie też wiedziałam. Dziadek po zastrzyku zawsze spał, ale ja mogłam bawić się po cichu w jego sypialni. Czasami jakiś sąsiad dłużej się zasiedział, czasem ktoś przyszedł w porze posiłku, więc nakarmił go specjalnie dla niego ugotowaną zupą. Wszystko odbywało się naturalnie, niespiesznie, tak po prostu. Aż pewnego wieczoru przyszedł moment śmierci. Ktoś zawiadomił najbliższych sąsiadów i rodzinę i w domu zaroiło się od ludzi. Zebrali się przy jego łóżku i modlili się przy zapalonej gromnicy. Babcia trzymała go za rękę, niektórzy cicho ocierali łzę. Towarzyszyli mu w ostatnich momentach życia. W pewnym momencie ktoś zabrał mnie do pokoju obok, gdzie zasnęłam, a na drugi dzień zobaczyłam dziadka w trumnie. I też wiedziałam, co to oznacza i że dziadka już z nami nie będzie.

Uczestniczenie w procesie umierania nie wywołało we mnie traumy. Wręcz przeciwnie, nauczyło mnie, że śmierć jest częścią życia. Nie bałam się nigdy duchów czy cmentarzy po zapadnięciu zmroku. Do dzisiaj listopadowe święto to dla mnie jeden z najdostojniejszych dni w roku, bo to wszystko, co kiedyś działo się wokół dziadka było smutne, ale spokojne i naturalne. Było w tym piękno.

Dzisiaj temat śmierci to tabu, o którym lepiej nie rozmawiać z bliskimi. Nie chcemy ani jej oswajać, ani o niej pamiętać. Jakże często wmawiamy starszej czy schorowanej osobie, że wszystko będzie dobrze, że jeszcze nas przeżyje, że jeszcze zatańczy na czyimś weselu. Często lekarze traktują człowieka jak rzecz do naprawy. Nie informują, nie mówią prawdy, czasem niczego nie mówią. I będą tak reperować bez opamiętania, nie pytając, czy ktoś nie chciałby żyć krócej, ale w lepszej kondycji i komforcie istnienia. Bo może wolałby wykorzystać pozostały mu czas na rozmowy z bliskimi, załatwieniu kilku spraw czy patrzeniu przez okno w swojej sypialni na miłe oku widoki, zamiast leżeć na szpitalnym łóżku podłączony do urządzeń wydających przenikliwe piknięcia informujące o tlącym się jeszcze życiu i rurek wlewających do żył lekarstwa przedłużające życie o dzień lub dwa, ale dostarczające również ból i dodatkowe cierpienie.

Rodzimy się, chodzimy do szkoły, zgłębiamy wiedzę, potrzebujemy jej więcej i więcej.
Zdobywamy przyjaciół, spełniamy marzenia, zakładamy rodziny.
Spieszymy się do pracy, nie dosypiamy, nie dojadamy, bo dom, bo samochód, bo trzeba zrobić remont, rozwinąć biznes, wyjechać na wakacje.
A potem wszystko zostawiamy. Wystarcza nam kawałeczek ziemi, kamień i dwie daty pomiędzy którymi mieści się wszystko, czego dokonaliśmy. Śmiertelność wśród ludzi jest zatrważająca. Wynosi 100%.


Róża Wigeland

Miłośniczka sztuki współczesnej, twórczyni asamblaży i kolaży, pisarka, felietonistka i wydawczyni. Autorka książek non-fiction: „Gastronautka” (2017, wznowienie 2022) o codziennej pracy w branży gastronomicznej i „Mentalistka” (2021), stanowiącej zbiór felietonów napisanych na przestrzeni ośmiu lat na podstawie życia w kilku europejskich krajach.

https://rozawigeland.com/