Pomiędzy sztuką i codziennością
13 października, 2025O polskich artystach na emigracji zazwyczaj pisze się i mówi przywołując ich dzieła i sukcesy, zwłaszcza wtedy, kiedy ich dorobek można ukazać na tle artystycznego środowiska w nowej ojczyźnie, do którego udało im się przebić. Ocenia się ich obrazy, tomiki poezji, nagrane płyty, udział w wystawach i festiwalach. W centrum uwagi stoi dorobek, katalog osiągnięć, liczby i daty, które układają się w oficjalne bio zawarte często w kilku słowach w podpisach wywiadów czy na stronach internetowych. Ale sztuka nie rodzi się w próżni, a za każdym płótnem, książką czy kompozycją kryje się coś znacznie mniej efektownego i często pomijanego w opowieściach, czyli zwykła szare dni, tygodnie i lata.
Codzienność na emigracji bywa znacznie trudniejsza niż można by się było spodziewać. Chętnie oglądamy artystę kłaniającego się publiczności w blasku świateł i gromkich braw czy pisarza podpisującego swoje książki na spotkaniach autorskich. Czujemy przy tym dumę, że łączy nas wspólny kraj urodzenia i, nie bójmy się tego, emocjonalny „gest Kozakiewicza”, że kolejny Polak czy Polka pokazali światu, co potrafią. Jednocześnie wyobrażamy sobie od razu wizerunek artysty – wolnego ducha, robiącego co chce i kiedy chce w oderwanego od przyziemnych spraw. Też kiedyś tak myślałam doświadczając tej mieszanki i dobrych, i trochę wstydliwych emocji. I nie wiedziałam, jak bardzo kłóciło się to z realiami, dopóki nie stałam się jedną z takich osób i nie poznałam twórczego i artystycznego środowiska emigracyjnego.
Prawie zawsze ta codzienność wygląda zupełnie inaczej niż wszyscy sobie wyobrażają i bardzo często bywa zaskoczeniem również dla samego twórcy. To presja rachunków, czynszu i pracy zarobkowej, często w zawodach zupełnie niezwiązanych z pasją twórczą. Od wczesnego rana do późnego wieczora godziny spędzone w uberach, restauracjach, na budowach, w szpitalach czy na sprzątaniu domów. Sztuka, choć bywa dla kreatywnej duszy ważna, musi nierzadko ustąpić miejsca temu, co mieści się w podstawie piramidy potrzeb Maslowa.
Wyobraźmy sobie mężczyznę, dajmy mu na imię Jacek. W żółtym kasku i odblaskowej kamizelce spędza dzień na budowie. Jego dłonie są szorstkie od betonu, ramiona bolą od dźwigania ciężarów. Pracuje w hałasie maszyn i stukocie młotów. Ten sam człowiek wieczorem bierze do spracowanych rąk gitarę i długopis. Podczas powrotu do domu metrem i autobusem pisze wiersze – krótkie, pełne rytmu zdania, które wciąż pachną pyłem budowlanym i smakiem kawy wypitej na przerwie. Z tych wierszy rodzi się muzyka. Szarpanie strun łączy się ze słowami. Z czasem z notatek w dusznych wagonach metra powstaje tomik, z melodii układanych późnymi wieczorami – płyta. To nie jest hobby po godzinach – to drugie życie, równie prawdziwe, co codzienna brudna fizyczna praca.
Inny obraz: Kobieta pracuje w restauracji – od wczesnego popołudnia do późnego wieczora wśród zgiełku personelu w kuchni, zapachu smażonego oleju i głośnych rozmów klientów. Obsługuje dziesiątki osób. Do każdego uśmiecha się w ten sam sposób, choć wewnątrz jest już zmęczona monotonią powtarzanych fraz: „życzę smacznego”, „czy wszystko w porządku?”, „czy mogę jeszcze coś podać?”. A jednak jej oczy rejestrują każdy gest, ton głosu, spojrzenie przy stole i ogólną aurę otaczającą ludzi. Kiedy wraca do domu, najpierw przez pół godziny siedzi i patrzy tępo w pustą ścianę, by uspokoić myśli i przestać słyszeć w uszach huk. Potem odkleja od ciała wilgotne od potu ubranie i bierze długi gorący prysznic. Dopiero po tym jest w stanie zamienić widziane w ciągu dnia obrazy w refleksje i zapisać, by nie umknęły. Swoje zapiski kończy zwykle nad ranem. Z czasem z notatek powstają eseje o kruchości więzi, o ludzkim głodzie bliskości. O tym, że jedzenie bywa pretekstem do rozmowy i spędzenia wieczoru w blasku świec przy miłych dźwiękach muzyki. I o tym, jak każdy kolejny alkoholowy kolorowy drink pełen kostek lodu niepostrzeżenie zamienia się w uzależnienie. I tak powstaje książka utkana z codzienności, którą większość ludzi przeocza.
Podobnie malarka, która po godzinach pracy w korporacyjnym fast foodzie wyciąga farby i płótno. Jej dłonie pachną jeszcze kawą i detergentami po sprzątaniu na koniec zmiany, a włosy smażonymi frytkami. Ale już po chwili tworzy pejzaż, którego nie widziała od lat, a który wypełnia sypialnię służącą również za pracownię we współdzielonym z innymi lokatorami wynajętym domu, zapachem domu rodzinnego i piekarni za rogiem, którą znała z dzieciństwa, z której mama przynosiła ciasto drożdżowe na śniadanie. W ten sposób powstaje obraz, który staje się mostem między „tam” a „tu”.
Emigranci-artyści żyją w ciągłym rozdarciu pomiędzy tym, co robią, a tym, co chcieliby tworzyć. W ciągłym podkradaniu czasu na przerwach w pracy, w czasie podróży samolotem czy pociągiem. Odmawiając spotkań towarzyskich i rezygnując ze snu, spacerów, uprawiania sportu czy innych miłych i niezobowiązujących form spędzania wolnego od pracy zarobkowej czasu. W towarzystwie wyrzutów sumienia, bo rodzina artysty, o ile ją posiada często upomina się o jego współuczestniczenie w codziennych sprawach. To ich wybór, powiemy, ale też i ogromny koszt tego zauważalnego przez pięć minut sukcesu. To wiecznie rozdarte życie nie tylko pomiędzy krajem urodzenia i krajem zamieszkania, ale także pomiędzy tym, co chce człowiek robić i co musi. To ciągłe dokonywanie wyboru pomiędzy pracą a marzeniem. Pokonywanie zmęczenia kawą czy przy pomocy innych substancji niekoniecznie legalnych by zająć się swoją pasją. Wydany tomik czy płyta, obraz w galerii czy wywiad w czasopiśmie to jedynie wycinek, drobny efekt końcowy. Pod tym wyimkiem kryje się wytrwałość, zaciskanie zębów i ogromna determinacja. I tak łatwo zgubić w tym wszystkim siebie i zapomnieć, że człowiek też zwyczajnie musi odpocząć. Także od pracy nad tworzeniem sztuki, jaka by ona nie była, mała czy wysoka.
Mam nieodparte wrażenie, że emigracyjni artyści ponoszą większe koszty swojej twórczości, bo nie dosyć, że tworzą w czasie przeznaczonym na odpoczynek po pracy, to w dodatku muszą często sami stworzyć przestrzeń do pokazania owej twórczości. Tak powstają polskie ośrodki kultury, księgarnie, biblioteki, wernisaże, targi i kluby książki. Wynajęte i wyremontowane na własny koszt piwnice przeobrażają się w małe sale koncertowe ze światłami i sprzętem nagłaśniającym. Na obcej ziemi nikt nie zauważa emigrantów-artystów, dopóki oni sami nie pokażą, co potrafią i na co ich stać, również finansowo. Dlatego rozwój artystyczny za granicą różni się od tego, który gwarantuje Polska. Bo z jednej strony, inne kraje oferują większą infrastrukturę – dostęp do galerii, festiwali, mecenatów. Ale z drugiej, artysta emigracyjny bywa bardziej samotny, pozbawiony oparcia we wspólnocie i kontekście kulturowym, w którym jego dzieło mogłoby powstawać naturalnie. W Polsce twórca funkcjonuje w przestrzeni kultury wspólnej i znanej dla wszystkich. Na migracji musi tę przestrzeń zbudować sam, a właściwie zbudować ją dwa razy: dla rodaków i dla obcych.
Ale to jeszcze nie koniec, jest jeszcze jedna trudność do pokonania. Sztuka na emigracji zaczyna być inna, czy tego artysta chce, czy nie, bo zmienia się perspektywa patrzenia na świat. To co powstaje poza ojczyzną jest przesycone nowymi doświadczeniami: rytmem wielkiego miasta, samotnością w tłumie, spotkaniem z innością. W ten sposób sztuka, która wyrasta spod pędzla, pióra czy strun na emigracji staje się połączeniem tego, czym artysta nasiąknął w swoim kraju i tym, z czym zetknął się po przekroczeniu granicy. Polski artysta w ojczyźnie rozwija się w dialogu z lokalną historią, instytucjami i publicznością. Natomiast polski artysta na emigracji szuka dialogu z obcością. Musi najpierw znaleźć swoje miejsce, swoją scenę, swoje audytorium. To rodzi świadomość, że trzeba artystycznie wyrażać się tak, aby zostać zrozumianym zarówno przez rodaków, jak i przez tych, którzy nie podzielają jego kulturowego kodu nabytego w czasie kształcenia się i życia w ojczyźnie. Wielu twórców pozostaje tylko w polonijnych kręgach, ale wielu podejmuje ten dodatkowy wysiłek, nawiązuje dialog i asymiluje się w nowym środowisku.
Ci, którzy ten wysiłek podejmują, rozkwitają, bo ich dzieła stają się niezwykłe, oryginalne, nie wpasowujące się ani w jeden, ani w drugi krąg kulturowy. Z tej podwójności i z pokonywania wielu barier rodzi się twórcza siła. I ta siła sprawia, że ich dzieła są wyjątkowe. Paradoksalnie, są dowodem, że sztuka nie zna granic, chociaż nasz świat, nasza Ziemia jest granic pełna.
Sztuka dla twórcy na emigracji nie jest luksusem. Jest sposobem, by nie zniknąć całkowicie za życia. Emigrant w pierwszym pokoleniu jest zawieszony pomiędzy światami. Już nie należy „tam”, skąd przyjechał, a jeszcze, a właściwie nigdy za swojego życia nie będzie „stąd”. Dlatego tak bardzo nie liczy się dla niego samego on sam. Liczy się to, co jego dziełom zobaczą inni, po której stronie granicy by się nie znajdowali.

Róża Wigeland
Miłośniczka sztuki współczesnej, twórczyni asamblaży i kolaży, pisarka, felietonistka i wydawczyni. Autorka książek non-fiction. Jej priorytetem jest po prostu dobre życie. Obywatelka Europy, mieszkająca obecnie w Anglii nad Morzem Północnym.


