Kolumny

Kolumny

24 maja, 2024 Wyłączono przez Redakcja

W podstronie „O nas” zamieściliśmy zdanie: „Na tematy publikacji ma wpływ nasza wrażliwość i zmienione przez emigrację postrzeganie świata.” Poniższy tekst jest chyba dobrym przykładem do uzasadnienia podobnego stwierdzenia. Jednocześnie, była to pisanina bardzo trudna dla mnie samego. Pisałem przeszło dwa lata, rozpocząłem w pierwszych miesiącach 2022 roku, skończyłem niemal w połowie 2024. Nie oznacza to, że wracałem do niego codziennie. Po prostu męczył mnie tak, że zostawiałem go na długie miesiące, by po tym czasie wydusić z siebie kilka zdań, a później znów porzucić. I nie umiem odpowiedzieć dlaczego, samą myśl przewodnią ułożyłem w głowie już dawno temu, wystarczyło pisać. A pomimo tego, okazało się to bardzo trudnym zadaniem. Podświadoma blokada psychiczna? Kto to, z wyjątkiem domorosłych psychologów, może wiedzieć… Tym niemniej oddaje ten artykuł państwa życzliwej uwadze.

Ponad londyński Trafalgar Square wznosi się majestatyczna kolumna, na której szczycie usadowiono pomnik słynnego, angielskiego admirała – Nelsona. Kolumnę wzniesiono w miejscu szczególnym, gdyż sam Plac Trafalgarski swoją nazwę zawdzięcza bitwie morskiej, w której Anglicy pokonali flotę francusko-hiszpańską w okresie wojen napoleońskich i podczas której poległ dowodzący flotą brytyjską admirał Nelson. Budynek galerii narodowej tworzy za kolumną jakby ścianę placu. Sprawia to wrażenie specjalnego splotu, demonstracji siły militarnej i kulturalnej. Wysoka na 55 metrów kolumna wznosi się ponad grunt wysoko, niczym uniesiony miecz, a galeria narodowa, rozciągnięta szeroko i rozłożycie, zaparta w grunt przypomina tarczę.

To nie przypadek, że dla Nelsona wzniesiono kolumnę. Przez swoje zasługi i śmierć w boju stał się bohaterem, któremu przyznano coś więcej niż pomnik czy popiersie. Dano mu pod stopy kolumnę; symbol chwały i dostojeństwa, wprost fizycznie wynosząc go ponad tłum swoich rodaków i każąc potomnym spoglądać w górę, by zobaczyć narodowego bohatera na tle samego nieba. Kolumna każe też zadrzeć głowę błąkającemu się po wyspach gościowi i przypomnieć mu, że historia tworzona jedynie przez fabrykantów, kupców i mieszczan nie mogła ukształtować imperium nad którym nie zachodziło słońce. Nawet jeżeli to oni przejęli pałeczkę w biegu kolejnych, historyczno-kulturowych przemian, nawet jeżeli ukształtowali umysły i mentalność dzisiejszych Brytyjczyków, tak jednocześnie nie mogli być jedyną siła tworzącą państwo. Wyspiarze, jak i każdy naród, który był w stanie przetrwać dziejowe zawieruchy, potrzebowali ludzi z ostrogami. Potrzebowali tych, którzy byli w stanie rzucić na szalę swój los i dla abstrakcji, jakimi są naród i państwo, zaryzykować wszystkim. Dzieje ludzkości dają wystarczająco wiele przykładów, dowodzących, że narody chcące trwać i budować swoją państwowość, musiały same z siebie wydać takich synów, którzy gotowi byli na daninę krwi, gdy zaszła taka potrzeba. W przeciwnym wypadku skazane były na trwanie jedynie do takiego momentu, gdy zewnętrzne warunki były im sprzyjające.

Kupiecka republika Hanzy, luźny związek portowych miast, między innymi z tego właśnie powodu nie przekształciła się w trwające do dziś, oddziałujące na basen Bałtyku, silne państwo. Jej obywatele pragnęli handlu i bogactwa, zabrakło im woli do szafowania własnym życiem, patriotycznych pobudek do walki. Najemne pułki nigdy mogły osiągnąć tego poziomu morale, jakie właściwe jest tym walczącym, którzy wierzą w sens zmagań. Kompania Wschodnio-indyjska, firma handlowa silniejsza (również pod względem militarnym) od niejednego, współczesnego jej państwa, także nie mogła wykorzystać pełnego potencjału swej siły, właśnie ze względu na brak wewnętrznego napędu. Czym innym jest ryzykować życie dla firmy, czym innym dla ojczyzny. Ale samo poświęcenie i danina krwi też nie rozwiązuje wszystkich problemów i nie daję recepty na budowę silnego państwa. Nasz naród przekonał się o tym doskonale, bo w naszych dziejach bywało tak, że do walki zrywaliśmy się w najmniej odpowiednim momencie. W historii państw, tak jak i w zwykłym życiu, nie zawsze świeci słońce. I w takich momentach potrzebni są ludzie, którzy są zdecydowani zagrać najwyższą kartą. W tych chwilach bywa, że decydują się losy całych organizmów państwowych, bo już przed tysiącami lat Sun Tzi pisał, że „Wojna to sprawa o żywotnym znaczeniu dla państwa, obszar życia lub śmierci, droga do przetrwania lub zagłady.” Pociąga to za sobą też konsekwencje indywidualne i w przypadku pojedynczych osób też jest obszarem życia lub śmierci. Tak jak w przypadku admirała Nelsona.

***

Polska, najsłynniejsza kolumna, znana chyba każdemu rodakowi, również stoi w miejscu szczególnym. Plac zamkowy w stolicy to symbol sam w sobie. Jednak król Zygmunt, którego pomnik umieszczono na kolumnie, nazwanej jego imieniem, nie zaistniał w świadomości ogółu jako bohater narodowy. Znany jest szerzej jedynie z faktu przeniesienia stolicy z Krakowa do prowincjonalnej wtedy Warszawy. Niektórzy wiedzą jeszcze o jego pragnieniu odzyskania korony szwedzkiej, część zna dylematy związane z proponowanym synowi, królewiczowi Władysławowi carskim tronem. To niewiele, jak na króla, który panował 45 lat. Dłużej od niego na polskim tronie zasiadał jedynie Władysław II Jagiełło. Charakterystyczne zresztą jest to, że kolumna na placu zamkowym jest jedynym, znanym symbolem upamiętniającym jego panowanie. Jego imieniem nie nazywa się alei w centrach miast, nie jest patronem szanowanych instytucji, uniwersytetów, czy nawet szkół. Jego imię nie budzi tak pozytywnych skojarzeń, jak Jagiełło, Batory, czy Kazimierz Wielki. A przecież to za jego panowania Rzeczpospolita osiągnęła szczyt zasięgu swojego terytorium. To do tego czasu odnosi się fraza „od morza do morza”, gdy zwasalizowana Mołdawia opierała się o morze Czarne, a Gdańsk dawał Polsce dostęp do Bałtyku. Kraj rządzony przez Zygmunta III wciąż jeszcze oświetlany był odbiciami blasków złotego wieku ostatnich Jagiellonów, jego poprzedników tego samego imienia – dziadka Zygmunta Starego i wuja Zygmunta Augusta. I w końcu, to za jego panowania, polskie wojska pod wodzą hetmana Żółkiewskiego weszły do Moskwy, a rosyjski car Zygmuntowi Wazie kłaniał się nisko klęcząc na bruku krakowskiego rynku. Dlaczego zatem jego postać jest tak mało znana, a z symboli dla potomnych pozostała jedynie kolumna?

Kilka wskazówek daje sam monument. Kolumnę i pomnik wzniósł następca Zygmunta III, król Władysław IV – jego syn. Piękny to symbol synowskiej miłości i szacunku dla ojca, ale jednak nie jest to dar całego narodu, jak choćby kopiec usypany w Krakowie dla Tadeusza Kościuszki. Sama rzeźba, z artystycznego punktu widzenia, jest bardziej udana od pomnika Nelsona. Ukazuje władcę w dynamicznej pozie, w ruchu i z szablą w dłoni. Korona na głowie władcy, w formie zamkniętej kopuły, oznacza pełną niezawisłość króla. Nie wiedzieć czemu orzeł na naszym godle po 1926 roku ma już koronę otwartą, książęca. Ta Zygmuntowska zwieńczona jest krzyżem, jak przystało na chrześcijańskiego władcę. Ale jest i drugi krzyż, który król niesie w drugiej ręce i który jest większy nawet od jego sylwetki. Wyciągnięta szabla i ułożenie postaci na kolumnie zdaje się sugerować, że władca o krzyż jednocześnie się wspiera i go ochrania. Nie jest to oczywiście przypadek. Całe panowanie Zygmunta III i całe jego życie związane było z krzyżem bardzo mocno, bo tak, jak i na pomniku – z krzyżem szedł, o niego się opierał i w jego imieniu walczył.

Czasy w jakich przyszło nować Zygmuntowi III Wazie były szczególne. Koronowany został w siedemdziesiąt lat po wystąpieniu Marcina Lutra. Ten czas wystarczył na to, by protestantyzm opanował znaczną część Europy. W tym samym czasie kościół katolicki zareagował rozpoczynając ruch kontrreformacyjny. Tolerancyjna Polska doby Jagiellonów czuła napór obu sił; reformacji i jej przeciwstawiającemu się nurtu, którym gorliwym akolitą był jej ówczesny władca. Ani król, ani nowe prądy nie były jednak w stanie zburzyć konstrukcji, które wzniosło społeczeństwo wielonarodowe i wieloreligijne dla zachowania równowagi w państwie. Mogły ją jednak naruszyć, i choć w Polsce nadal nie płonęły stosy, tak mogły zapłonąć książki. Król, wychowanek jezuitów, gorliwy katolik i skomplikowana osobowość jest postrzegany jako osoba, która ten nurt wzmacniała. Jego decyzje odbierane są najczęściej w tym właśnie kontekście. A temperatura napięć religijnych w tamtejszej Europie była bardzo wysoka. Dlatego też samo życie postawiło przed Zygmuntem III wiele ciężkich decyzji z których jest on do dziś dnia nieustannie rozliczany.

Historyk to pod pewnymi względami zawód bardzo wdzięczny. Daje możliwość snucia różnych wątków z wygodnej pozycji biblioteki czy gabinetu, szukania alternatyw i możliwości, pozwala oceniać ludzi ze świecznika i stawiać sądy. Ale równocześnie historyk często zmierzyć się musi z zarzutem, także przed samym sobą, że ocenia męża stanu, samym nim nie będąc, przeważnie jeszcze będąc z dala od czynnej polityki. Cóż dopiero powiedzieć o publicystyce związanej z historią! A zapędzanie się w próby wejścia w psychikę takich postaci, z perspektywy innego świata, z odległości całych długich wieków, z przekładaniem dzisiejszych warunków na czasy historyczne, wydaje się już nawet nie tyle odważne, co już wręcz niegrzeczne, a może nawet niegodziwe. Postać króla Zygmunta daje jednak dużo możliwości do podobnych rozważań. Urodzony w niewoli, będąc w dzieciństwie pod wpływem chorego psychicznie wuja, dorastać musiał w warunkach szczególnych, nawet jak na przedstawiciela królewskiego rodu. Z jednej strony wnuk Zygmunta Starego, Jagiellon po kądzieli, z drugiej uznawany przez inne rody za parweniusza, Waza. Uformowany przez matkę i zakonników gorliwy katolik, którego ukochana ojczyzna, Szwecja, stała się krajem protestanckim. Musiało to wpływać na osobowość króla i uwypuklać takie cechy charakteru, które utrudniały mu optymalne poruszanie się w politycznej przestrzeni jego czasów. Dodatkowo, historia rzuciła go na taki plan wydarzeń, w którym był zmuszany radzić się swojego sumienia i dokonywać wyborów jakie być może nie postawiłoby przed nim uniwersalne średniowiecze.

Jeżeli czasy Jagiellonów określa się wiekiem złotym, tak czasy pierwszych wolnych elekcji z pewnością można nazwać srebrnym. Obie te epoki mogą mieć w swoich metaforycznych nazwach odniesienia do metali szlachetnych, bo istotnie Rzeczpospolita przeżywała wtedy swój piękny czas. Srebrny wiek jednak tym różnił się od złotego, że to w tym czasie zostały położone podwaliny pod nadchodzące problemy. Wewnętrzna, polityczna równowaga stawała się coraz bardziej chybotliwa i podatna na wstrząsy. W sytuacji zewnętrznej los rzucał wyzwania, ale i dał też szansę, które trafiają się niezmiernie rzadko. Szanse tak wspaniałe, że aż zbyt dobre, by je urzeczywistnić i prawdopodobnie takie, które już nigdy nie pojawią się na horyzoncie samodzielnego organizmu politycznego nad Wisłą. Ale to dawne możliwości to świetna pożywka do snucia alternatywnych wizji i do żalu nad straconymi możliwościami. Ciężko nie odnieść ich do samego króla Zygmunta, który bił się ze swym sumieniem i myślami co najmniej dwa razy. Po raz pierwszy – gdy został zdetronizowany w Szwecji, ale koronę zaproponowano królewiczowi Władysławowi. Postawiono jednak waruneki odesłania młodzieńca do wychowania w samej Szwecji, oraz przejścia na protestantyzm. Warunków w Polsce nie przyjęto, a polscy Wazowie nadal uważali się za legalnych władców Szwecji, co prowokowało nadciągające konflikty rujnujące Rzeczpospolitą. Kolejne dylematy miały miejsce, gdy rosyjscy bojarzy obwołali Władysława carem, lecz tym razem żądając zmiany wiary na prawosławie i oczywiście pojawienia się nowego władcy w Moskwie. Nie zgodził się na to ojciec i po trzech latach zniecierpliwieni możni Moskiewscy wybrali nowego władcę. Polscy władcy konsekwentnie jednak kontynuowali swoje pretensje do władzy i jeszcze długie lata Władysław tytułował się wielkim księciem moskiewskim. Decyzję Zygmunta III tłumaczy się różnie. Mówi się o zwykłym strachu przed odesłaniem syna na Kreml, gdzie warunki życia politycznego nakreślone przez Iwana Groźnego wymagały od władcy bezwzględności i okrucieństwa. W takim otoczeniu młody car, wychowywany w innych wzorach prowadzenia polityki mógł zupełnie polec, i to bez najmniejszej przenośni. Istniała uzasadniona obawa, że po opanowaniu wewnętrznego chaosu, okrzepnięte bojarstwo zamorduje pochodzącego z zewnątrz władcę. Kolejne tłumaczenie opiera się na osobistych ambicjach króla. W tej wersji najzwyczajniej w świecie sam chciał zostać władcą Moskwy, co miało być środkiem do celu – odzyskania korony szwedzkiej. Obie te wersje, choć bardzo logiczne, prawdopodobne i zupełnie możliwe, że absolutnie zgodne z prawdą, nie wykluczają też innej możliwości, która mogła mieć bardzo nieskomplikowane podstawy. Sama zmiana wyznania mogła mieć decydujące znaczenie dla człowieka tych czasów, gdy cały kontynent ogarnięty był tak samo mocno sporami politycznymi, jak i teologicznymi. Pod tym kątem sytuacja Rzeczpospolitej mogła rzeczywiście przypominać oblężenie. Ze wschodu prawosławie, z południa islam, z północy i zachodu protestantyzm. Nie pozostawało to bez wpływu na sytuacja wewnętrzną, gdzie przecież wierna Rzymowi Rzeczpospolita rządzona była przez katolickiego władcę, ale poddani wyznawać mogli już inne religie. Wiele historycznych postaci z naszych podręczników było kalwinami, wielu wyznawało prawosławie, zdarzały się wśród szlachty i konwersje na islam, mówiono wtedy, że ktoś się „zbisurmanił”. Czytałem niejednokrotnie opinie, że czas reformacji został przez naszych przodków zaprzepaszczony przez brak przyjęcia narodowego kościoła. Katolicyzm nie pasuję do krajów północnych – brzmi jeden z argumentów. Protestancka moralność miałaby dobroczynny wpływ na budowę odpowiednich fundamentów ekonomicznych – to kolejny. A są i też takie, bardziej ogólne, które sięgają głębiej w historię pytają o zasadność przyjmowania w naszym rejonie świata religii powstałej na pustyniach bliskiego wschodu. Takim osobom bardziej naturalne wydaje się czczenie Peruna czy świętego dębu, niż odwołania do judaistycznej historii sięgającej jeszcze koczowniczych plemion z basenu morza Śródziemnego, tysiące lat przed chrztem Mieszka I. Problem w tym, że nawet przyjmując podobne argumenty za logiczne, tak trzeba też wskazać ich główny błąd. Polega on na opisaniu samej religii jako pewnej funkcji, która naniesiona na oś rzędnych danego państwa daje określone wyniki. W tym założeniu brakuje przyjęcia że dla wielu sprawy religii były i są brane na poważnie. Jeżeli nawet I Rzeczpospolitej „opłacało” się stworzyć kościół narodowy, tak Zygmunt III mógł traktować swój katolicyzm z pełną i absolutną powagą. Kolejne propozycje tronów dla swojego syna w zamian za zmianę wiary mógł widzieć jak biblijną scenie kuszenia Chrystusa, gdy diabeł oferuje mu królestwa świata za jeden pokłon.

Podobne dylematy, roztrząsane na tle państwowości i religii są kolejnymi odsłonami tych samych dramatów, rozgrywających się na każdej stronie podręcznika historii. I wybory te bywały różne. Zdarzało się, że lojalność wobec stolicy apostolskiej była tożsama z lojalnością wobec stolicy państwowej. Ale jeżeli wymagania się rozchodziły, tak niejednokrotnie z tego napięcia rodzili się święci lub bohaterowie narodowi. Stanisław ze Szczepanowa, wierny Rzymowi, stał się patronem Polski i świętym kościoła katolickiego. Inny duchowny, Długosz, niejednokrotnie stawiał wyżej interes państwowy ponad kościelny. I choć nie jest czczony w kościołach jego imię zapisane jest złotymi głoskami w podręcznikach historii jako przykład światłego patrioty stawiającego dobro państwa nawet kosztem osobistych sympatii i odczuć.

Stawiając w taki sposób sprawę, król Zygmunt okazuje się postacią tragiczną. Nie wszedł do grona tych, których Kościół stawia za wzór, a jego długie panowanie symbolizuje potomnym osamotniona kolumna. A przecież nie był to człowiek z samymi jedynie wadami. Pewne jego cechy charakteru, jak nieufność czy małomówność z pewnością nie ułatwiały mu życia w skomplikowanej politycznie rzeczywistości I Rzeczpospolitej. Ale miał też zwykłe, ludzkie zalety. Był człowiekiem nie sięgającym po kieliszek, co zresztą charakteryzowało też innego, długo panującego w Polsce władcę, Jagiełłę, był pracowity, interesował się sztuką i złotnictwem. Do dziś na Wawelu można oglądać wykonane przez króla złote, artystyczne przedmioty. Okazało się, że to za mało, by potomni pamiętali o nim z taką miłością jak syn i kolejny król z dynastii Wazów – Władysław IV. Być może stoi za tym poczucie, że za jego panowania rozpostarły się przed Polską różne alternatywy. Wciąż był to kraj bardzo silny i przyciągający uwagę narodów ościennych swoim szczególnym systemem politycznym. Dlatego też królewicz Władysław był niczym piękna i bogata panna na wydaniu. W alternatywnych wersjach historii można snuć piękne wizje. Unia Polsko-Szwedzka panująca na Bałtyku, siła militarna której nie mogłaby się oprzeć Rosja. Albo odwrotnie, związek Warszawy i Moskwy, władający ogromnym terenem i potencjałem. W tym układzie trzech, potężnych sił związanie się dwóch przeciwko jednemu naruszało bardzo mocno równowagę. Przekonała się o tym Polska, gdy w kilka dekad po śmierci Zygmunta III najpierw nawała moskiewska, w później szwedzka, znana jako „potop” położyły solidne fundamenty pod stopniowe i ciągłe osłabianie się Rzeczpospolitej. Być może dało się tego uniknąć wybierając początkiem XVII wieku inne scenariusze. Być może stanęła im na drodze osobista wiara króla Zygmunta III. Być może był on w swoim sumieniu przekonany o całkowitej słuszności swoich decyzji. Na pewno jednak interesy państwa mogły iść w poprzek osobistym przekonaniom i koniecznościom. A to oznacza, że wejście do panteonu bohaterów narodowych mogło oznaczać łamanie własnego sumienia. Patriarcha Abraham był gotów dla Stwórcy poświęcić swego jedynego i upragnionego syna. Król Zygmunt również przełożył przedłożył posłuszeństwo Bogu i nie zdecydował się na złożenie ofiary z syna na ołtarzu państwa.

***

Tarnów, średniej wielkości małopolskie miasto, oddalone jest od Londynu i Warszawy nie tylko geograficznie. Nie jest stolicą, centrum politycznym czy kulturalnym, posiada natomiast charakterystyczną cechę galicyjskich miast, gdzie czas zdaje się płynąć inaczej, zachowując w swojej atmosferze przetrwalniki dawnych Autro-Węgier. Ale i to spokojne miasto ma kolumny, w swojej wymowie wcale nie pośledniejsze niż te, na których wyniesiono pomniki Nelsona i Zygmunta III. Te tarnowskie są częścią mauzoleum, w którym złożono ciało Józefa Bema. Jest ono zbudowane na wysepce pośrodku małego zbiornika wodnego w miejskim parku. Przez swoje położenie jest oddalone od postronnych w dwóch kierunkach; bo nie dość, że wyniesione w górę, to jednocześnie jeszcze oddzielone od przechodniów wodą. Owe kolumny, w swojej istocie i symbolice, nie są mniej ważne od tych z placów Trafalgarskiego czy zamkowego. Podtrzymują sobą nie tylko rzeźby, ale wprost człowieka, czy raczej jego szczątki. Są dowodem na historyczną pamięć i cześć oddawaną zasłużonym dla państwa i narodu.

Józef Bem przyszedł na świat w okresie, gdy do grobu składano I Rzeczpospolitą. Jego życiorys naznaczony został przez burzliwy czas pierwszej połowy XIX wieku. Służbę wojskową rozpoczął jeszcze w armii Księstwa Warszawskiego, licząc zaledwie szesnaście lat. Wciąż jeszcze jako młodzieniec uczestniczył w moskiewskiej kampanii Napoleona. Po klęsce Cesarza Francuzów wrócił do służby w armii Królestwa Polskiego, tworu politycznego zależnego od Moskwy. Choć po kilku latach opuścił wojsko i wrócił do Galicji, wybuch powstania listopadowego skłonił go po raz kolejny do podjęcia walki.

Jak wielu ludzi jego pokroju, po upadku powstania tworzył we Francji „Wielką emigrację”. A należy tu wspomnieć, że był to człowiek wybitny i z całą pewnością nie był prostolinijnym mundurowym. Poliglota, zarówno mówiący, jak i piszący w kilku językach. Inżynier o wiedzy w kilku specjalnościach; od budowy mostów i fortów, przez artylerię i pirotechnikę, po budowę maszyn. Dość powiedzieć, że Bem jest jednym z pionierów wykorzystania broni rakietowej, jak i autorem publikacji o silnikach parowych. Ale to jeszcze nie wszystko. Łatwo podejrzewać człowieka o tak mocnym, technicznym nachyleniu o dość mechaniczne spojrzenie na świat. Potwierdzałby to fakt założenia na emigracji polskiego Towarzystwa Politechnicznego w Paryżu, które miało na celu podnoszenie kwalifikacji wśród emigrantów. Sam zresztą Bem dalej się kształcił, studiując budownictwo dróg i mostów oraz górnictwo. Tyle, że to nie koniec długiej listy jego zainteresowań, gdyż kolejnym, założonym przez Bema towarzystwem było historyczno-literackie, gdzie zaangażował się w działalność społeczną i publicystyczną, wydając kilka książek, m.in. „Zarys historii Polski”. Już jego wcześniejsze losy doskonale ukazują postawę w stosunku do ojczyzny, ale wracając na chwilę do jego zacięcia technicznego, warto zacytować jego opinię co do pożytku z nauk przyrodniczych: „Polacy mający teraz sposobność doskonalenia się za granicą we wszystkich częściach nauk, sztuk, zawodów i rzemiosł, powinni uważać za święty obowiązek przysposabiać dla ojczyzny synów zdatnych i utalentowanych” Inżynieria miała nie być celem samym w sobie, a środkiem służącym Polsce. Wymowne jest tu też samo określenie „święty obowiązek”, który jeszcze mocniej podkreśla hierarchię, w której na szczycie znalazła się ojczyzna. Co znamienne, dla samego Bema pojęcie to było w żaden sposób nienamacalne, gdyż jako samodzielny i niezależny byt polityczny, Polska nie istniała już od wielu dekad.

Wybuch wiosny ludów i powstania węgierskiego w 1848 roku pchnął Bema do podjęcia kolejnej walki, tym razem przeciw innemu zaborcy – Austrii. Pod jego dowództwem powstańcza armia wygrała wiele bitew, przynosząc mu zarówno ówczesną sławę, jak i późniejsze miejsce w gronie węgierskich bohaterów narodowych. O samym uznaniu za życia świadczy order od narodu, w który włączono diament wyjęty z korony pierwszego króla Węgier, św. Stefana. Sukcesy powstańców skłoniły Austrię do zwrócenia się o pomoc Rosji. Połączone siły dwóch zaborców stłumiły niepodległościowy wybuch Węgrów, a sam Bem, w ostatnim etapie przywódca powstania, wycofał się z resztką armii do Turcji. Tam, by móc dalej walczyć, przeszedł na islam, co pozwoliło mu służyć w armii tureckiej. Przyczynił się do rozwoju przemysłu wojskowego w tym kraju budując fabrykę prochu. Zmarł w 1850 roku, po ostatniej wygranej w swoim życiu – udanej obronie Aleppo.

Ciężko po niemal dwustu latach jednoznacznie ująć motywację Bema do zmiany wiary. Być może był prawym muzułmaninem i jakiekolwiek sugestie wskazujące na zwykłe wyrachowanie są przeraźliwie krzywdzące jego pamięć. Pewną wskazówkę stanowi jednak relacja z ostatnich chwil jego życia. Powiedzieć miał wtedy: „Polsko, Polsko! Ja cię już nie zbawię!”. Znamienne jest to wyznanie. Bem nie przywołał Mahometa. Jego myśli i uczucia poświęcone były Polsce. W obliczu śmierci sprawny intelektualnie człowiek zapewne robi obrachunek ze swojego życia. Jeżeli Bem również tego dokonał, miał przed oczami nieustanne pasmo walk i przedsięwzięć podejmowanych dla ojczyzny. „Jako wiele pomysłów, któreś dościgał włóczniami…” – jak napisał Norwid. A jeszcze raz należy podkreślić, że był to korowód wysiłków i pracy na rzecz abstrakcji – państwa, które nie istniało, a pokoleniu Bema ciężko było się odwołać nawet do zwykłej o nim pamięci. W tym świetle można podejrzewać, że zmiana wiary była jedynie środkiem i w hierarchii wartości Bema wyznanie stało niżej od miłości do ojczyzny.

Do konwersji Bema odniesiono się jednak z pełnym szacunkiem. Gdy sprowadzono jego szczątki do kraju, zgodnie z muzułmańskim zwyczajem, zwłoki umieszczono tak, by głowa skierowana została w stronę Mekki. Słyszałem interpretację, w której budowę umieszczonego na kolumnach mauzoleum uzasadniano tym, by nie pochować ciała konwertyty w chrześcijańskiej ziemi. Nie wiem czy jest to trop słuszny. Najprawdopodobniej chodziło jednak o symbol; fizyczne wyniesienie w górę bohatera kilku narodów, człowieka, który całe swe życie, siły, zdolności, a nawet religię poświęcił dla walki o Polskę. Kolumny, które podtrzymują szczątki Bema są niższe od tych na których usadowiono pomniki Nelsona czy Zygmunta III. Robią jednak wcale nie mniejsze wrażenie, zwłaszcza jeżeli zna się ich historię oraz życiorys człowieka, który na nich spoczął. Tak, jak średniowieczne katedry nierzadko emanują wręcz jakąś niewidzialną mocą sacrum, odczuwaną nawet przez niedowiarków, tak i mauzoleum Bema ma w sobie coś nie z tego świata. Nawet, jeżeli jest to sfera, z punktu widzenia religijnego, jedynie profanum.

Być może w tym miejscu ktoś mógłby unieść wysoko brwi i zapytać o to przemieszanie religii z państwem, o sam cel plątania ze sobą dwóch różnych światów, współcześnie siłą od siebie rozrywanych. Ten splot, rola religii w kształtowaniu się państw, a także w ich osłabianiu, akcentowanie pewnych zależności i ich skutków są arcyciekawymi tematami. Nie one są jednak punktem odniesienia niniejszego felietonu. Planowałem tak mocno zawikłać ze sobą oba zagadnienia by wręcz sprawiały wrażenie tożsame. Nie umiem ocenić z perspektywy piszącego czy ów cel udało mi się osiągnąć, tym niemniej bardzo zależało mi na wskazaniu pewnej prawidłowości, często niezauważanej. Chodzi o indywidualny stosunek do państwa, czy też ojczyzny. Bo, tak jak w przypadku niektórych religii, zbiorowy obrzęd jest tylko pewnym środkiem do celu – osobistej relacji z siłą wyższa, tak w przypadku patriotyzmu zachodzi prawidłowość bardzo podobna. Wspólnota, określone wzorce zachowań, schematy myślowe itp., też jednak są w końcu wtórne w stosunku do osobistej postawy. A ją trudno usadowić na stałym, niezależnym gruncie. Stąd brać się mogą wewnętrzne konflikty, jak w przypadku króla Zygmunta lub podporządkowanie wszystkich sfer życia jednej idei, jak w przykładzie Józefa Bema. Te skutki wciąż nie rozwiązują poważnego dylematu – braku racjonalnej, solidnej podstawy do ostatecznego poświęcenia się państwu, i analogicznie – religii. Ci, którzy kierują zarzuty w stronę Zygmunta III, mając mu za złe przedłożenie osobistej wiary nad sprawy państwowe, często nie dostrzegają, że alternatywa polegałaby w gruncie rzeczy na dokładnie tym samym – poświęceniu w imię abstrakcji. W obu przypadkach, z puntu widzenia pojedynczego życiorysu, ciężko o spójną i zadowalającą odpowiedź na pytanie „w jakim celu?” Takiej odpowiedzi należy szukać jedynie w samym sobie, i podobnie jak w przypadku religijnych motywacji, tak i w oddaniu ojczyźnie dochodzi się w pewnym momencie do szczególnego miejsca, gdy pod nogami brakuje rozumowego gruntu. I w tym punkcie pozostaje jedynie przyjęcie twierdzenia bez dowodu. Dogmat, aksjomat, prawda wiary, wyższe dobro… A praktyce oznacza to rzucenie się, niczym w przepaść, w stronę nieznanego, niedopowiedzianego i nieuchwytnego. Z poziomu racjonalnego człowieka – szaleństwo. A w kontekście emigracji i państwa- szaleństwo do potęgi.

Czytaj także: Rozterki współczesnych Sarmatów


Andrzej Smoleń

Autor felietonów i krótkich artykułów historycznych, które nieregularnie ukazywały się w kilku punktach „emigracyjnego” internetu od 2019 roku. Twórca bloga emigraniada.com, który w 2023 przekształcił się w portal publicystyczno-kulturalny. Z zawodu inżynier rozwoju produktu. Mieszkaniec Liverpoolu.