Felieton „wojenny” nr 16 – Na wschodzie bez zmian
4 kwietnia, 2023Już prawie trzy dekady temu (jak to brzmi…), podczas wędrówki po lesie ze starszym wujkiem, trafiliśmy na odstającą od reszty otoczenia, długo ciągnącą się, dziwną formację ziemną. Było to coś na kształt niezbyt głębokiego rowu z usypanym wałem po jednej stronie. Nie przypominało to nic znajomego. Nic, co można by uznać za naturalną część lasu, np. wyschnięte koryto starego strumienia. „Okopy”, powiedział wuj, znający tamte lasy jak własną kieszeń i dodał, że pochodzą one jeszcze z czasu I wojny światowej, podczas której na tamtym terenie starły się amie Autro – Węgier i carskiej Rosji. Ten widok utknął mi mocno w głowie, choć o samej historii tamtej wojny i o jej przebiegu miałem wtedy raczej mgliste pojęcie. Widok pozostałości okopów był jednak bardzo sugestywny i wskazywał w jaki sposób odbywała się walka na zalesionych wzgórzach południowej Polski.
W ubiegłym roku to ja byłem przewodnikiem po lesie podczas włóczęgi z młodym człowiekiem. Był to już las inny, ale natrafiliśmy na bliźniaczy obraz, który zapamiętałem z dzieciństwa. „Co to jest?” – padło natychmiast pytanie ciekawego świata chłopca. „Nie wiem” – tyle mogłem szczerze odpowiedzieć, nie będąc pewny czy moje skojarzenie jest prawidłowe. Okolica była świadkiem dużej bitwy, pozostały po niej liczne wojenne cmentarze, ale czy rzeczywiście natknęliśmy się na stare okopy? Pamięć ludzka i zarazem przekazy o walkach mocno się już zatarły, w zasadzie pozostały jedynie domysły co do szczegółów, a jednymi świadkami starć są nieme i przypadkowe, materialne przedmioty, jak np. wykopane z ziemi łuski wskazujące na punkt oporu.
Walki w Galicji mają taka przypadłość, że interesują małe grono pasjonatów i są poza głównym nurtem masowej świadomości historycznej. O tyle jest to zrozumiałe, gdyż walczące państwa w zaledwie kilka lat później przestały istnieć, tak równocześnie jest to przykre, ponieważ na tym froncie zginęła ogromna liczba Polaków, choć w mundurach obcych armii. Straty Polaków szacowane są na około 0,5 miliona zabitych i 900 tysięcy rannych, a więc stanowią 1/10 ogółu strat całej wojny. Przerażająco dużo, jak na naród, nie miał własnego państwa i za Polskę mógł bić się co najwyżej pośrednio. Nasze straty zbliżone są do Brytyjczyków, którzy traktują I wojnę światową jako hekatombę i tragedię, która zabrała kwiat najlepszej młodzieży swego czasu. Żeby się o tym przekonać, wystarczy spacer na dowolny, brytyjski cmentarz, gdzie znajdują się dobrze utrzymane mogiły poległych i tablice oddające im hołd. Jakże inaczej wygląda to u nas, co wynika primo z barw obcych mundurów zakładanych przez Polaków, secundo z faktu, że do zaborczych armii wcielano głównie synów chłopskich. Najczęściej jedynie lokalna, zbiorowa wrażliwość zachowuje szacunek dla poległych, wynikający bardziej z majestatu śmierci samej w sobie, niż z hołdu oddawanego poległym.
W Polskiej historiografii I wojna światowa została przysłonięta przez kolejne wojny; z bolszewikami i przez kolejną odsłonę światowego konfliktu. Dziwić się temu nie można, gdyż w tych dwóch ostatnich Polska wzięła udział jako państwo, jedną wojnę wygrywając, w drugiej zostając dopisaną do listy zwycięzców. Dlatego też, nie licząc legionów Piłsudskiego, nasz ogólny obraz wielkiej wojny (jak nazywano ją na zachodzie Europy) sprowadza się najczęściej do obrazu frontu zachodniego, co wynika z siły przekazu zachodnioeuropejskiej kultury. Działania na wschodzie, zwłaszcza na południowym odcinku, miały jednak inną dynamikę, a będąc ścisłym, miały jakąkolwiek dynamikę, w przeciwieństwie do frontu zachodniego. Wojna nie była tu statyczna, wojska manewrowały, prowadziły działania ofensywne, które kończyły się zajmowaniem terenu. Dlatego też oglądane w dzieciństwie okopy nie przypominały w niczym tych z frontu zachodniego. Jest nawet całkiem prawdopodobne, że osobie, mającej w głowie obrazy z filmów pokazujących starcia pod Verdun, nie przyszłoby na myśl, że są to stare, wojenne okopy. Zgaduje dziś, że była to pozycja przygotowana naprędce, pozwalająca na minimalną choć osłonę i zwiększającą możliwości obrony. Żołnierz mógł skulić się w wykopanym szybko rowie chowając pod ostrzałem i prowadzić ogień w pozycji półleżącej. Prawdopodobnie, biorąc pod uwagę obraz działań wojennych w tamtej okolicy, wycofujący (uciekający?) oddział zmuszony do podjęcia walki błyskawicznie przygotował, być może nawet i pod ostrzałem, tak mizerną fortyfikację.
Kluczowy jest w tym kontekście manewr, ofensywy i kontrofensywy armii walczących w Galicji, które nie dawały podstaw do wojny pozycyjnej. Wynikały one oczywiście z warunków zewnętrznych, a nie z samych założeń dowódców. Kwestią zasadniczą była długość frontu, teren i liczba walczących żołnierzy. Te same czynniki kształtowały obraz walki na froncie zachodnim, który wyglądał już zgoła inaczej. Wojna w północnej Francji stała się przerażającą maszyną do mielenia mięsa w którą obie strony wpychały miliony istnień ludzkich. Walki o metry terenu, zmasowane ostrzały artyleryjskie, gazy bojowe, zasieki wraz z kolejnymi liniami okopów pochłonęły około 3 miliony zabitych żołnierzy i przeszło 10 milionów rannych. Żadna ze stron nie była w stanie przełamać linii wroga, lub go oskrzydlić, dlatego zmagania te odbyły się na równinnym pasie ziemi między morzem północnym a Alpami. Głębokie, umocnione okopy, wręcz ich całe systemy, pozwalały na skuteczną obronę, wrycie się w ziemie i trzymanie pozycji, wykrwawiając siły przeciwnika, oraz swoje własne. Dodatkowo, lotnictwo, które byłoby najlepszą receptą na całe rzędy okopów i zasieków było jeszcze nowinką, bronią nierozwiniętą i nie mającą tak ogromnego znaczenia jak w kolejnych konfliktach. Dlatego też, ciężki walki, ogromy wysiłek zwykłego żołnierza i daniny krwi składane przez kolejne rzuty rekrutów nie dawały praktycznie żadnych wyników. Porównując mapy ze starć na froncie wschodnim i zachodnim wyraźnie widać ową różnicę. Front zachodni jest w tym kontekście przerażający, bo jego pozorna statyczność nie wynikała z braku starć, nie była Sitzkrieg’iem, jak przeszło dwie dekady później ironicznie nazywano walki, a raczej ich brak, na linii Maginota/Zygfryda. Walczono zaciekle, często wręcz w fizycznym kontakcie, na bagnety czy nawet łopaty. Zabijano się wzajemnym ostrzałem, truto gazami bojowymi, palono miotaczami ognia. Do tego, nawet podczas chwilowych przerw w walce, żołnierzom często dokuczały zimo, głód, czy zalegająca w okopach woda. Powstało wiele dzieł i arcydzieł kultury pokazujących bezsens i zimne okrucieństwo takiej wojny, w której szans na przeżycie nie zwiększała osobista sprawność, odwaga czy wyszkolenie żołnierza. Szanse takie dawały jedynie rany, które kwalifikowały do odesłania na zaplecze, lub nawet zwolnienie żołnierza ze służby. Ale i nawet w tym momencie nie kończyło się okrucieństwo wojny. Remarque w „Na zachodnie bez zmian” napisał scenę, gdzie główny bohater natrafia na człowieka z urwanymi dłońmi. „Nie miałem odwagi zapytać kim jest w cywilu.” A jeżeli był pianistą?… Śmierć i kalectwo milionów nie były też jedynymi skutkami wojny. Wywołało to w oczywisty sposób szereg skutków społecznych i politycznych. To już jest temat na inną opowieść, ale warto o nich pamiętać, gdy wrócimy do okopów, tym razem w XXI wieku.
Felieton z zeszłego roku, po ogłoszeniu rosyjskiej mobilizacji, zakończyłem słowami „Na pewno stworzy (mobilizacja – przyp. AS) po raz kolejny inne warunki tej rozgrywki i prawdopodobnie wymusi też po raz kolejny zmiany w prowadzeniu wojny przez obie strony. Niemal z całą pewnością można też ocenić, że będzie jeszcze bardziej krwawa.”, co starałem się uzasadnić w samym artykule. Liczba walczących po obu stronach i stosunkowo krótki odcinek frontu to przepis na takie obrazy, jakie możemy widywać w ostatnich miesiącach. Z czytanej przed laty powieści, której akcja toczy się podczas II wojny światowej, zapamiętałem cytat, opisujący atak Niemiec na Rosję: „cztery miliony uzbrojonych ludzi napadło na pięć milionów uzbrojonych ludzi”. Niemal poetycki, zapadający w pamięć obraz. Ale ten atak nastąpił wzdłuż długiej granicy, a później, wraz z kolejnymi postępami Wermachtu front jedynie wydłużał się. Walki objęły obszar pomiędzy morzem Bałtyckim a Czarnym. Dziś w wojnę na Ukrainie zaangażowane jest przeszło milion walczących. Ciężko o dokładne liczby, bo tymi statystykami łatwo manewrować, dokładając lub odejmując siły z Ługańska, jednostki Wagnerowców, czy legion ochotniczy po stronie Ukrainy. Biorąc pod uwagę długość frontu są to siły wystarczające, by krwawe walki toczyły się o sklep ogrodniczy, czy wybieg dla psów jak ma to miejsce w Bahmucie. Silna obrona przeciwlotnicza wyłączyła niemal zupełnie lotnictwo z walki, a umocnienia i minowanie terenu spowodowały, że pierwsze skrzypce gra artyleria i siła ludzka. Tak samo, jak na froncie zachodnim podczas I wojny światowej.
Nałożenie odpowiednich filtrów na zdjęcia, np. przerobienie współczesnego zdjęcia na czarno białe, lub „pokolorowanie” zdjęć z 1915 roku powoduje, że zestawienie dwóch obrazów – frontu zachodniego z I wojny światowej, oraz wojny na Ukrainie – wywołuje wrażenie oglądania dokładnie tej samej scenerii. Płaski teren, przeorany okopami, pełen lejów po wybuchach, połamanych drzew i snujących się nad ziemią dymów. Inaczej wyglądają jedynie żołnierze i ich wyposażenie, ale mierzą się z tymi samymi problemami. Woda i błoto po kolana, nieustanny ostrzał i ciężkie, nieprzynoszące wymiernych efektów walki. Ich obraz poznajemy już nie z gazet, ale z filmów, nagrań i opisów docierających do nas niemal „na żywo”. Ale okropieństwo tych walk jest takie samo jak przeszło sto lat temu. Filmy, na które można się natknąć w internecie, których się nawet unika, a które czasami przebijają się przez filtry aplikacji i wewnętrzną dyscyplinę, by podobnych obrazów nie oglądać, są dojmujące. Leżące na bezwładnej kupie zwłoki kilkudziesięciu zabitych. Dobijanie rannych. Samobójstwa tracących nadzieję żołnierzy. Palący się żywcem czołgiści. Prezentowana do kamery przez rannego żołnierza, leżącego w leju po bombie, urwana dłoń, wisząca na kawałku skóry w nadgarstku. To obrazy z wojny XXI wieku. Obrazy jak z filmów o I wojnie światowej, bez budowania napięcia, bez odpowiedniej muzyki i zbliżeń na twarz głównego bohatera, ale za to z bezlitosnym realizmem krwawego konfliktu. Zakrwawiony żołnierz z nagrania znalezionego na Twitterze nie jest aktorem, nie zdejmie z siebie munduru, nie zmyje z siebie charakteryzacji i nie spędzi wesołego wieczoru w modnej knajpie. Będzie szczęśliwy, jeżeli uda mu się ujść z życiem z możliwie największą liczbą kończyn.
Mam wrażenie, że ludzkość nieustannie oddaje się mylnemu przekonaniu, że brutalność przeszłości nie może być jej udziałem. Ta wiara przebrzmiewa raz za razem, w opracowaniach i pamiętnikach z różnych epok, każdorazowo brutalnie weryfikowana przez kolejne obroty koła historii. Być może rzeczywistość minonych wojen wydaje się tak abstrakcyjna, że naprawdę ciężko ją przenieść we współczesność. A jednak wszystkie te wydarzenia miały miejsce. Uczestniczyli w nich ludzie z krwi i kości. I niestety, po raz kolejny, okazuje się, że nie jesteśmy inni, bardziej ucywilizowani, mniej brutalni i mądrzejsi. Okopy na wschodzie Ukrainy doskonale pokazują, że masowa, brutalna wojna pozycyjna jest możliwa nawet w XXI wieku.
Czytaj także: Felieton wojenny nr 14 – Czy można pokonać Rosję
Autor: Andrzej Smoleń