Felieton wojenny nr 14 – Czy można pokonać Rosję

Felieton wojenny nr 14 – Czy można pokonać Rosję

7 grudnia, 2022 Wyłączono przez Redakcja

Postawione w tytule pytanie nie jest zabiegiem, jak to się dziś popularnie z angielszczyzny nazywa – cklickbaitowym. Podchodzę do niego zupełnie poważnie i postaram się na nie odpowiedzieć najlepiej jak tylko potrafię. Wystrzegam się też (przynajmniej dziś) zabiegu, który ma na celu „złowienie” czytelnika przez tytuł i przeciąganie jego uwagi do ostatnich linijek artykułu. Ponieważ tutaj tak nie będzie, od razu przechodzę do odpowiedzi i ogłaszam, że wg mnie Rosji pokonać się nie da, na pewno nie w „klasycznym” stylu, a poniżej pozwolę sobie przedstawić na to twierdzenie argumenty.

Różnie można zdefiniować zwycięstwo, ale od razu, na potrzeby felietonu, zaznaczę, że chodzi tu o zwycięstwo pełne, jakie planowała odnieść Rosja w ciągu kilku dni „specjalnej operacji”, nim przerodziła się ona w wojnę. Takie zwycięstwo to areszt, lub fizyczna eliminacja przywództwa wrogiego państwa, okupacja jego terytorium, osadzenie kolaboracyjnych władz i zmiana kursu podbitego państwa wg. własnego widzimisię. Być może byliśmy całkiem blisko podobnego scenariusza w lutym i wielu, podobnie jak ja, sprawdzało co rano z niepokojem, czy Kijów jest jeszcze ukraiński. W tym samym czasie pojawiały się informację, że zbiegły do Rosji w 2014 r, były prezydent Janukowicz przygotowywany jest do przejęcia władzy, a żądania Rosji zawierały zmianę kursu politycznego Ukrainy.

To, co mogło udać się Rosji w lutym jest jednak nieosiągalne dla Ukrainy, ale i nawet dla samego NATO, mającego wielokrotną przewagę militarną. Pierwszą, oczywistą przeszkodzą jest fizyczna wielkość Rosji. Już sama jej część Europejska, mierzona umownie jako obszar do Uralu czyni z niej państwo ogromne, a przecież do tego dochodzą tereny Syberii, wielkości porównywalnej do całego kontynentu. Nie tworzy to jednak trudności dla armii tak rozumianej, w której musi ona zająć każdą, zabitą dechami wiochę skrytą gdzieś pod kołem podbiegunowym. Problemem jest tu głębia, która pozwala armii rosyjskiej unikania „przyparcia do muru”, zawsze pozostaje jej możliwość cofnięcia się, oraz jednoczesne rozciąganie sił przeciwnika. Przykład historyczny daje tutaj rosyjski generał Kutuzow, który oddał Moskwę Napoleonowi, wycofał i ocalił jednocześnie swoje siły, które mógł później wykorzystać do pościgu za Francuzami. Samo zajęcie stolicy nie daje tu zwycięstwa, zawsze pozostaje Rosji ogromny obszar, który daje jej tak samo ogromne możliwości do obron i kontrataku. Gdy wojska niemieckie, po przeszło stu latach od czasów Napoleona były już „o krok” od Moskwy, symbolicznie znów sprawiało to wrażenie, że do pokonania Rosjan wystarczy zdobyć się na jeden, ostatni wysiłek. Tak może mogłoby być, gdyby niemiecki atak był rozgrywany w grze komputerowej, której celem jest przejęcie stolicy. Obie armie działały jednak w prawdziwym świecie, który obu stronom wyznaczał nieusuwalne warunki i przeszkody. Pisanie historycznych scenariuszy alternatywnych to trudne zajęcie, ale w tym przypadku jest niemal pewne, że gdyby nawet pojmany przez Niemców Stalin zawisł na placu czerwonym, a obok niego wyciągnięta z mauzoleum mumia Lenina, tak nie oznaczałoby to jeszcze ostatecznego upadku Sowietów. Dalej istniałby potencjał przemysłowy ukryty za Uralem, Niemcom nie skończyłyby się nagle problemy logistyczne, a wciąż niezajęty obszar pozwoliłby jakiemuś XX-wiecznemu Kutuzowowi na zebranie armii gotowej do nieustannego nękania Wermachtu.

Znaczna odległość od własnego zaplecza była zarówno koszmarem dla Hitlera, jak i Napoleona. Byłaby jeszcze większym wyzwaniem dla dowolnej, współczesnej, lądowej armii, która nie może walczyć bez zaopatrzenia. W „miniaturce” problem ten przedstawili Rosjanie, którzy przecież na Ukrainie, zwłaszcza w początkowych tygodniach, doświadczyli wielu problemów związanych z brakiem paliwa, czy części zamiennych. Ale to nie tylko rozciągnięta komunikacja byłaby problemem. Z całą pewnością, tak jak w XIX i XX wieku, także nasze stulecie oglądałoby zacięty opór, dywersję i działania partyzanckie Rosjan. Już dziś ogromna część rosyjskiego społeczeństwa nienawidzi świata zachodniego, uważając NATO i USA za agresorów. I jest to pojęcie dość powszechne, oraz prezentowane przez rosyjską propagandę w sytuacji, gdy to rosyjskie czołgi wyjechały strzelać poza granicę swojego kraju. Gdyby naprawdę obca armia zdecydowała się wkroczyć na terytorium Rosji z cała pewnością miałaby na przeciw siebie nie tylko regularną armię, ale tez podsycany nienawiścią, zdecydowany opór całego społeczeństwa, zjednoczonego w walce przeciwko najeźdźcy. Trzy zwycięstwa nad tymi, którzy sięgali po Moskwę, bo jeszcze trzeba tu dodać XVII wieczną okupację Kremla przez żołnierzy Rzeczpospolitej, wrosły w zbiorową pamięć Rosjan i byłaby to siła ducha, której raczej nie udałoby się nikomu przełamać.

Gdyby jakimś cudem którejkolwiek armii świata udało się przezwyciężyć wymienione wyżej trudności, Rosji pozostałby w ręku argument najsilniejszy. Broń jądrowa, której użycie rosyjska doktryna przewiduje w obliczu zagrożenia państwowości jest polisą gwarantującą nie tyle zwycięstwo, co brak porażki. Ryzyko ogromnych zniszczeń i być może nawet końca współczesnej cywilizacji jest czynnikiem, który odpowiednio schłodziłby głowę każdego stratega planującego defiladę w Moskwie. Dwa poprzednie argumenty są silne, ten ostatni z kolei – ostateczny. I wszystkie razem są gwarancją, że Rosja nie przegra. Na pewno nie w taki sposób w jaki znamy z podręczników historii. Wejście do wojny innej armii mogłoby ograniczać się jedynie do powstrzymywania rosyjskiej agresji. Przypomina to sytuację, gdy agresora można jedynie odpychać, ale nie można mu dać w kły. On w międzyczasie niszczy wszystko dookoła, a rola obrońcy polega na minimalizacji strat i oczekiwaniu, że napastnik w końcu wróci do swej nory lizać rany.

Nie jest to budujący wniosek, ale też nie wyczerpuje w pełni zagadnienia. Rosja może przegrać inaczej, może przegrać swoją przyszłość, potencjał na bycie mocarstwem szanowanym na równi z innymi, potężnymi mocarstwami naszego świata. Być może zapadnie się pod ciężarem własnych błędów, na co liczy wielu, ale ten proces wyniknąć będzie w głównej mierze z rosyjskich błędów, a nie bezpośredniej działalności innych. W takiej perspektywie nawoływania do wejścia do wojny czy „zamknięcia” nieba nad Ukrainą muszą wywoływać pytanie o to, co byłoby celem takich działań? Nawet bezpośrednia konfrontacja, zakładając instynkt samozachowawczy obu stron, musiałaby przebiegać w „okolicach Rosji”, czyli na tradycyjnym już polu bitewnym wielkich wojen – w Europie Środkowej. Nie ma najmniejszych szans na pancerne rajdy w kierunku Moskwy, czy zajęcie Petersburga. Każda forma potencjalnej konfrontacji byłaby obroną, mniej lub bardziej aktywną, wypychaniem rosyjskich wojsk, ewentualnie odbijaniem zajętych terenów. Czyli coś, co obserwowaliśmy przez ostatnie miesiące na Ukrainie, podczas bitwy o Kijów, podczas kontrofensywy pod Charkowem, czy Chersoniem. Ukraina, bez wsparcia zachodu, wielokrotnie słabsza od Rosji, bierze na siebie ogromny ciężar, bo podejmując rękawice wie, że ograniczone możliwości walki. Wynikają one z różnicy potencjału między nią a Rosją, ale też i pomoc zachodu obejmuje takie dostawy, które pozwalają się bronić, ale już niekoniecznie odgryzać napastnikowi. Rosja też wie o tym i stąd się brały absurdalnie śmieszne wezwania na początku konfliktu, by Ukraina przestała się bronić, bo Rosja wypowie jej wojnę, ale i mniej śmieszne działania w ostatnich tygodniach, gdzie atakowana jest infrastruktura cywilna. Może to wyglądać na desperackie miotanie się, ale też jest to podparte pewną, diabelską kalkulacją. Bo w gabinetach rosyjskich przywódców zapewne padło zdanie w stylu: „A co nam mogą zrobić?” Poza nałożonymi już sankcjami niewiele. Nikt przytomny na umyśle nie wpadnie na pomysł ostrzelania rakietami elektrowni pod Moskwą w odwecie za zniszczenie ukraińskiej sieci energetycznej. Warto pamiętać o tym wysiłku, które ponosi Ukraina podejmując walkę z siłą, której nie można przebić osinowym kołkiem i zagrzebać pod kamieniem. Bo gdyby w lutym, czy marcu zdecydowała się ulec, zdecydowana kierować się tym, co często nazywane jest „realizmem” politycznym i się poddała to rosyjskie naciski odczuwalibyśmy dziś my. A jest to twierdzenie oparte nie na własnych wnioskach, ale bezpośrednio wyciągnięte z ultimatum postawionego przez Rosję rok temu. Zażądano tam wyraźnie wpływów rosyjskich aż po Odrę, która jest rzeką nie służącą do wylewania w nią ścieków, ale stanowi nasza zachodnią granicą. Dlatego też Ukraina toczy walkę, a Polska ją w tym wspiera nie dla pokonania Rosji, a w obronie. Trzeba mieć to na uwadze i pamiętać w obliczu czasami kuriozalnej propagandy, która przedstawia nas i cały zachodni świat jako agresorów. I jeżeli rzeczywiście, pod ciężarem własnych błędów, Rosja popadnie w kolejną, i być może ostateczną, wielką smutę, to stanie się to na jej własne życzenie. Bo jeżeli nawet Rosja nie może tej wojny przegrać, to wcale nie oznacza, że musi ją wygrać.

Czytaj także: Felieton wojenny nr 11 – Echa wojny

Autor: Andrzej Smoleń

https://twitter.com/andrzej_smolen