Felieton wojenny nr 13 –  rosyjska mobilizacja

Felieton wojenny nr 13 – rosyjska mobilizacja

26 września, 2022 Wyłączono przez Redakcja

Ogłoszona kilka dni temu rosyjska, „częściowa” mobilizacja z pewnością znajdzie się na stronach przyszłych opracowań jako jeden z ważniejszych puntów wojny. Kto wie, czy w wyniku kolejnych sekwencji wydarzeń nie będzie jednoznacznym źródłem jej zakończenia. Ale scenariusze końca, zakładane w końcówce września 2022, wydają się być równie prawdopodobne, co paradoksalnie – przeciwstawne sobie. Innymi słowy przypominają słynną analizę  w wykonaniu babki z przysłowia, która to „na dwoje wróżyła”. Podobnie zresztą jak owa babka, „na dwoje”, przewidują (bo przecież nie wróżą) dziś polscy analitycy. Z jednej strony wprowadzenie do walki 300 tysięcy (w mówi się docelowo o milionie) żołnierzy może, nawet przy zakładanym słabym wyszkoleniu, niskim morale i przestarzałym sprzęcie, przełamać Ukraińską obronę i osiągnąć założone w lutym cele. Z drugiej jednak, co być może tłumaczy mobilizację „częściową”, rosyjskie społeczeństwo może już nie zaakceptować rosnących kosztów wojny (w tym najważniejszego – daniny krwi  mobilizowanych żołnierzy), a ewentualny brak sukcesów też doprowadzić może do upadku „reżimu”, ale tego w wersji Moskiewskiej.

Dużo pojawiło się różnych „może”, co wskazuje jak niejednoznaczna jest aktualna sytuacja. Pewne jest natomiast to, że nadchodzą zmiany. „Pełzająca mobilizacja”, polegająca na werbowaniu więźniów, łapankach na okupowanych terenach, czy wysłaniu do walki sił policyjnych zamieniana jest na jawne wezwania do służby. Będzie mieć to oczywiście skutki dla całego systemu obronnego Rosji – samą mobilizację trzeba najpierw przeprowadzić, jest to wyzwanie pod kątem logistycznym i biurokratycznym; należy uformować jednostki, wydać sprzęt, zwiększyć wysyłki w logistyce itp., ale też dla innych obszarów państwa, bo nagle zostanie wyciągniętych 300 tysięcy mężczyzn, nie tylko z domów rodzinnych, ale i z zakładów pracy. Mobilizacji mają podlegać ludzie, którzy odbyli służbę wojskową, co ma zredukować czas potrzebny na ich szkolenie. Nawiasem mówiąc – do jego przeprowadzenia potrzebni są, oprócz oczywiście czasu, oficerowie i podoficerowie, których odpowiednia ilość może już stanowić pewien problem, bo przecież wciąż niemałe siły zaangażowane są w walkę na Ukrainie. Tu powoli kołderka zaczyna się robić coraz krótsza i tym samym może jest to jedna z ostatnich, silnych, konwencjonalnych kart rzucanych przez Rosję na stół. To są jednak problemy samego państwa rosyjskiego. A jak mobilizacja i nowe jednostki wpłynąć mogą na sam obraz wojny?

W trwającej już przeszło 7 miesięcy wojnie obserwowaliśmy kilka sposobów prowadzenia działań. Pierwsza faza, umownie nazwijmy ją „bitwą o Kijów”, była próbą jak najszybszego zdobycia przez Rosjan stolicy i obalenia władz. Spodziewając się szybkiego rozstrzygnięcia Rosjanie zaatakowali stosunkowo małymi siłami, które w ich opinii były jednak wystarczające do przeprowadzenia „specjalnej operacji wojskowej”. Pewne początkowe sukcesy, jak desant na lotnisko w Hostomelu, czy zajęcie tamy i mostu w Nowej Kachowce (transmitowane niemal na żywo przez zagranicznych dziennikarzy) nie dały jednak rozstrzygnięcia, gdyż Ukraina wytrzymała pierwszy cios i zaczęły się problemy wynikające z braku natychmiastowego zwycięstwa. Słaba logistyka, rozciągnięcie jednostek, zbyt mała liczba wojsk by zamknąć Kijów w okrążeniu spowodowały zmianę samej wojny. Ukraińcy obronili stolicę, a walki skoncentrowały się na na wschodzie, na małym odcinku frontu, gdzie nasycenie wojskiem stało się tak duże, że rozpoczęła się wojna pozycyjna, z małymi, w stosunku do pierwszych dni, zdobyczami terenu. Była to drugi sposób walki. O ile pierwsza próba Rosjan oparta była na szybkości działań i oczekiwaniu natychmiastowego rozstrzygnięcia, tak późniejsze walki w obwodzie ługańskim i donieckim przypominać mogły w swojej istocie front zachodni z I wojny światowej – krwawe, wyniszczające zmagania, bez większych szans na przełamanie przeciwnika i manewr. Dwie podjęte kontrofensywy ukraińskie po raz kolejny odwróciły kartę. Próba odbicia Chersonia nie udała się, natomiast same przygotowania do niej pozwolił odciągnąć część sił rosyjskich z innych regionów. I tutaj wojska ukraińskie osiągnęły sukces, wynikający nie tylko z ich dobrego przygotowania i realizacji ofensywy. Niedostateczna ilość żołnierzy rosyjskich i ich słabe morale (w dużej mierze byli to wcieleni siłą mieszkańcy terenów okupowanych) pozwoliły na skuteczny, szybki manewr w okolicach Charkowa, który zmusił dużą część sił rosyjskich do wycofania się, by uniknąć okrążenia.

W ogólnej percepcji wydarzeń kilkukrotnie już zmieniała się wizja cudownej broni, wunderwaffe, mającej być niemal jedynym, odpowiednim środkiem do walki. A to tureckie drony, a to broń przeciwpancerna, a to czołgi, a to odpowiednie systemy artyleryjskie. Te odmienne wizje również wynikały ze zmian zachodzących na samym polu walki, od ich różnych warunków i od tego, czy rozpatrywano skuteczność działań defensywnych, czy ofensywnych. Oczywistym i nieodkrywczym w tym kontekście będzie wniosek, że takiej, cudownej w każdych warunkach, broni nie ma. Jej skuteczność zależy od setek czynników. Nie ma też cudownej i niepodważalnej taktyki. Po raz kolejny uwzględniać należy wiele zmiennych, wśród których jedną z najbardziej podstawowych jest liczba żołnierzy. Pomijając już nawet kwestię przeszkolenia czy morale, już sama masa może przechylić szalę zwycięstwa, co Rosjanie doskonale wiedzą od kilkuset lat. Czy jednak liczba sama w sobie wystarczy? Na pewno stworzy po raz kolejny inne warunki tej rozgrywki i prawdopodobnie wymusi też po raz kolejny zmiany w prowadzeniu wojny przez obie strony. Niemal z całą pewnością można też ocenić, że będzie jeszcze bardziej krwawa.

Czytaj także: Felieton wojenny nr 12 – Wojny polsko-rosyjskie

Autor: Andrzej Smoleń

https://twitter.com/andrzej_smolen