Do języka tego…
20 października, 2021Wszystkim chyba znany jest początek Norwidowskiego wiesza „Moja Piosnka”, rozpoczynający się słowami: „Do kraju tego..” Wiemy, że Norwid tęsknił za miejscem, gdzie szanuję się „okruszynę chleba”, ale przecież na tym jego tęsknoty się nie kończyły. Przypomniał mi się ostatnio inny fragment tego wiersza: „do tych, co mają tak za tak, nie za nie, bez światłocienia”. Pomyślałem wtedy, że Norwid musiał pisać te słowa po wizycie w Londynie. Nie jest to jednak pewne, choć wiersz powstał prawdopodobnie po jego podróży do Stanów, co sugerować może, że ten trop nie jest zupełnie chybiony. Ciekawe zresztą jest to, że poecie przeszkadzała niejednoznaczność komunikacji innych narodów. Nie do końca wiadomo, o jaką nacje mu chodziło, ale ja obstawiam Anglosasów. Zapewne już dwieście lat temu język angielski uprzejmymi formami pozwalał na ucieczkę od treści i sprawiał problemy człowiekowi z nim nie oswojonemu. Znamienne, że przeszkadzało to mogło nawet poecie, człowiekowi tworzącego treść właśnie przez naginanie form języka.
Podobno piszący felietony nie powinien marnować momentów irytacji, które dają odpowiednie paliwo do pisania. Takim właśnie czynnikiem, powodującym wzrost ciśnienia i dającym motywację do pisania, była audycja radiowa, w której omawiano dużą, infrastrukturalną inwestycję w Liverpoolu. Gościem słuchowiska był człowiek odpowiedzialny za projekt, którego zapytano o wpływ inwestycji na najbliższą okolicę. Jego odpowiedź zacytuję z pamięci, dodatkowo przetłumaczę ją na język polski, nie będzie to zatem wierny cytat, ale sens zostanie oddany. Brzmiała ona z grubsza w ten sposób: „Wykonaliśmy wielką i świetną pracę, prowadzać szerokie konsultacje społeczne. Dzięki nim mogliśmy poznać zdanie i sugestie mieszkańców, które zostały uwzględnione i w projekcie wprowadzono zmiany satysfakcjonujące każdą ze stron.” Brzmi świetnie, prawda? Proszę jednak łaskawie zauważyć, że powyższy cytat to bełkot.
Jako osoba zainteresowana wpływem owej inwestycji na okolicę, chciałbym się dowiedzieć, ile osób zapytano o zdanie, jakie zastrzeżenia wnoszono, które z nich zostały uwzględnione, a które odrzucone itp. Dostałem, jak każdy ze słuchaczy, korporacyjną nowomowę, która jest kompletnie pozbawiona treści i bezpłodna. Nie jest to oczywiście odosobniony przypadek, ten styl komunikacji przenika w wiele dziedzin życia. Podejrzewam, że wielu czytelników Polskiego Merseyside zderzyło się z nim w kontakcie z bankowością, ubezpieczalniach, czy obsłudze klienta. Podałem te przykłady celowo. Przyczyn rozlewania się tej formy języka jest wiele, jednym z nich jest zapewne oderwanie wielu ludzi od namacalności ich pracy, od jej efektów, nawet od satysfakcji, które daje wykonanie „czegoś”, co nie jest jedynie abstrakcyjną operacją na cyfrach i danych. Kiedy precyzja działania i myślenia może być rozprzężona, nic nie staje na przeszkodzie do rozwadniania mowy stylem, mówienie tak, by nie powiedzieć nic. Jeżeli jest to działanie celowe, to łatwość z jaką podobne formy są akceptowane i powielane staje się przerażająca, bo skutki mogą sięgać dalej, niż tylko w konstrukcje samego języka.
Często różnego rodzaju puryści językowi skupiają się na pojedynczych słowach zapożyczanych z angielszczyzny, na składni, na ortografii, rzadziej na interpunkcji języka polskiego. Nie spotkałem się jednak nigdy z obroną jego funkcji, by mógł dalej służyć względnie precyzyjnej i logicznej komunikacji. Jeszcze całkiem niedawno słusznie wyśmiewano nowomowę partyjną, która też tworzyła język w języku, opisując alternatywną rzeczywistość. Było to zjawisko śmieszne i pokraczne, ale w swoim sednie bardzo niebezpieczne, podobnie jak i dziś. Niebezpieczeństwem jest rozluźnianie związku języka z obiektywną prawdą, rzeczywistością i jej opisem. Interpretacji, co kryje za sobą cytowany kilka akapitów wyżej wypowiedź, może być przecież tyle, ile odbiorców. Może tak po prostu wyszło, przypadkiem. Gorzej, jeżeli nie.
Ten proces deptania języka jest zapożyczany, jak i dziesiątki innych elementów z anglojęzycznego świata. O ile bierze się on z ogólnej siły i wpływu współczesnych potęg państwowych, tak sami również dokładamy naszą część do tego procesu. A ta nasza, oryginalna część, wypływa nie z biurowców w centrach miast, a z głębokich zakamarków naszego chamstwa i prostactwa. Widziałem ostatnio rozmowę dwóch osób w „polskim” internecie. Rozmowa była poważna i na trudny temat, uczestniczyło w niej dwóch mężczyzn, potrafiących mówić i ładnie, i składnie. Niemal na samym początku prowadzący zapytał rozmówcę, który badał przykre dla niego i dla wielu sprawy, czy poczuł „wkurw”. Tak, ów pan potwierdził, że poczuł „wkurw”, a ja poczułem smutek. Nie dlatego, że boje się wulgaryzmów. Istnieją wg mnie formy, w których nawet mogą się one dobrze sprawdzać, niczym ostre papryczki w potrawie. Przenikanie jednak wulgaryzmów do poważnych rozmów, dyskusji i co najgorsze – debaty publicznej, jest dobijaniem do ściany. Bo argumenty „wypierdalać” i „jebać” nie pozostawiają już żadnego manewru.
Często w ostatnich miesiącach padała wypowiadana i spisywana troska, że jako społeczeństwo polskie jesteśmy podzieleni i coraz trudniej nam się dogadać. Głównym problemem ma być to, że najzwyczajniej tego nie chcemy. Co pewnie jest prawdą. Istnieje też jednak inne ryzyko. Niszcząc język sposobami takimi, jak opisane przykłady tworzymy grunt pod to, że wkrótce nawet mając chęć dogadania się, nie będziemy mieć już narzędzia, by to zrobić.
Andrzej Smoleń