
Czym był luksus
27 kwietnia, 2025Przez długi czas zastanawiałem się jak podejść do tematu o którym wiem tyle co świnia o gwiazdach. Nie mogąc znaleźć odpowiedniego rozwiązania sięgnąłem po tekst, który napisałem już wiele miesięcy temu i który do tej pory nie został opublikowany. Mały problem niestety w tym, że związany jest z tematyką „Trójgłosu” jedynie bardzo cieniutką nicią. Mam nadzieję, że ją państwo dostrzegą w gmatwaninie zdarzeń, wspomnień i myśli, które przytaczam.
****
Po szybach samochodu spływały strużki wody. Chmury spotęgowały mrok, który zdążył już zastąpić całodzienną, jesienną szarówkę. Padający z nieba deszcz i wzbijane przez koła pojazdów pióropusze wody odbijały światła reflektorów. Paskudne warunki do jazdy. Doskonale znane z regularnych przejazdów, niejednokrotnie męczących bardziej niż cały dzień w pracy. Tym razem jechałem jako pasażer, na tylnej kanapie. Przed niecałą godziną wylądowałem w Anglii, wracając z kilkudniowego, służbowego wyjazdu. W tych warunkach paskudna pogoda i egipskie ciemności przestały być problemem. Martwił się nimi ktoś inny. To być może jeden z tych punkt, który określiłbym jako wymarzony stopień zamożności – kiedy kogoś stać na to, by za kółko nie wsiadać samemu, lub robić to dla czystej przyjemności przejażdżki, bez korków, jazdy w deszczu, zamykanych do remontu ulic i wszystkich tych atrakcji, dzięki którym można wprost znienawidzić jazdę samochodem. Ale takich pieniędzy nie zarabia się na etacie. Zostają tylko właśnie te nieliczne momenty łamiące codzienną, szarą rutynę.
Wnętrze pojazdu lekko wibrowało. Wycieraczki skrzypiały w szybkim rytmie na przedniej szybie. Działało to usypiająco. Przymknąłem oczy choć dobrze wiedziałem, że i tak nie zasnę. Kierowca na szczęście nie był z tych, którzy czują nieodpartą potrzebę bezsensownej paplaniny przez całą drogę. Zadał tylko kilka kurtuazyjnych pytań na lotnisku i zamilkł skupiając się na drodze. Zmęczenie rozlewało mi się po całym ciele, ale było to zmęczenie tego rodzaju, które nie pozwala na drzemkę. Ciało miało dość, ale głowa wciąż układa sobie wrażenia ostatnich dni. Odchyliłem głowę do tyłu, zamknąłem oczy i to na nich się skupiłem…
—
– Cześć! Co słychać?
– Wiesz… Wczoraj zmarł mój ojciec…
– Nie wiedziałem… Przykro mi!..
– Zdecydowałem się przyjechać… Popracuje dwa dni, zajmę głowę czymś innym, a później wrócę na pogrzeb… Rozumiesz?…
– Doskonale rozumiem.
—-
– Co słychać?!
– Wciąż oddycham… Jak widzisz.
– Widzę, dobrze wyglądasz! Wróciłeś do zdrowia?
– Wróciłem. Wiesz, że kilka dni temu minął dokładnie rok od powrotu z Talina i szpitala?
– Jak wtedy napisałeś wiadomość, że jesteś w domu zadzwoniłem na oddział, żeby im dać znać że wreszcie koniec.
– Serio dzwoniłeś?
– Przecież pół szpitala żyło tą sprawą i twoimi problemami. Musisz kiedyś znów odwiedzić Estonię, ale już w innych okolicznościach!
—
– Jak lot? Wszystko dobrze?
– Lepiej, niż zakładałem.
– ??
– Mam czasami różne przeboje z przejściem przez kontrolę. Kiedyś przyczepiono się do kilku kabelków i małej, elektronicznej płytki. Wiozłem prototyp do zaprezentowania na spotkaniu. No i musiałem wyrzucić, bo wyglądał jak „zapalnik do bomby…” A kilka dni temu miałem mały zabieg. Nic poważnego, ale mam dwa szwy na pośladku. I byłem niemal pewien, że to wyjdzie na jakimś skanerze, i ktoś dojdzie do wniosku, że przemycam narkotyki zaszyte w dupie… Ale obyło się bez przygód.
– Zaczekaj jeszcze na lot powrotny!
—
Poważni ludzi patrzą przez poważny sprzęt i poważnie kiwają głową. Kiwam i ja. Wzrok uniesiony zza okularu wyraża uznanie. Kiwam głową po raz kolejny. Podają pytania. Odpowiadam spokojnie, bez wahania i bez emocji. Na tyle beznamiętnie rzucam liczbami, że podpieram się lekkimi gestami by nie sprawiać wrażenie, że jestem tym znudzony. Tak, można, nie, tu jest limit, zakres taki i taki, w procentach wychodzi to tyle i tyle, to dostępne od ręki, to musielibyśmy sprawdzić. Rozumieją. Nie muszę się tutaj gimnastykować, stawać na głowie by wyjaśnić coś nieintuicyjnego, miejscami kłócącego się z odruchowym podejściem. Liczbami sypie jak z rękawa. Tymi liczbami żyłem tak mocno przez kilka miesięcy, że razem z nimi wstawałem i z nimi się kładłem. Setki tabelek i wykresów. Weszły w krwiobieg. Do tego stopnia, że rok wcześniej, z lekką gorączką typu „coś chyba mnie bierze”, zapytany o wiek córki zacząłem się jąkać i wygadać głupoty. Za to trzy dni później, gdy już widziałem niemal podwójnie, a co trzy słowa musiałem robić przerwę, bo wprost się dusiłem, odpowiadałem liczbami bez zastanowienia i najmniejszego wahania…
—
Prawie dwadzieścia lat wcześniej…
W pracowni chemicznej siedzimy w czwórkę za stołem. Niepewni tak bardzo, jak niepewni mogą być studenci w pierwszych tygodniach na uniwersytecie. Chemiczka od palnika do podgrzewania probówek odpaliła papierosa, minęła z nim alejkę oznaczoną tabliczką „nie zbliżać się z ogniem”, po czym usiadła za burkiem i przejrzała na szybko nasze prace, krzywiąc się z odrazą na widok tego co w nich wypisaliśmy. Następnie, dymiąc jak lokomotywa, strzepując popiół do pustej filiżanki po kawie, wplotła między wulgaryzmy kilka neutralnych słów i wyjaśniła nam dlaczego nie nadajemy się do studiowania na kierunku technicznym. Po tej tyradzie przeszła do interakcji z każdym z nas z osobna. Jeden z kolegów usłyszał, żeby spierdalał. Drugi, że jest debilem…
– Z jakiego wydziału tak w ogóle jesteście? – usłyszałem zza ściany dymu, gdy przyszła moja kolej.
-Z mechanicznego..
-Acha… I co zamierzasz po tej mechanice robić?
-No… Konstruować maszyny…
Rzuciła szybko okiem na moją kartkę, by przeczytać nazwisko i uroczyście oznajmić:
-Smoleń! Ty w życiu nawet cepa nie skonstruujesz!
Kolega nazwany debilem doszedł w młodym wieku do stanowiska dyrektora w międzynarodowej firmie. Dwóch pozostałych jest cenionymi fachowcami w swoich branżach. Ja kiwam głową do taktu wraz z innymi, którzy oglądając produkt samymi sensownymi pytaniami wyrażają swoje uznanie. A ja przypominam sobie tą chemię, której nie cierpiałem, a zwłaszcza chemii nieorganicznej. Tak na dobrą sprawę z całego semestru najbardziej pamiętam tylko jeden eksperyment – ten na własnym organizmie, który przyczynił się do zaliczenia części materiału. Ale to przecież chemia organiczna. A kompletną ironią jest fakt, że to właśnie patrzymy moją pracę, tworzywo sztuczne, chemię nieorganiczną. I nagle z zamyślenia wyrywa mnie pytanie:
– Imponujące! Czy pan jest może chemikiem?
—
Prawie dwadzieścia lat wcześniej…
„Kształcimy na naszym wydziale najlepszych inżynierów nie dlatego, że kończą go ci, którzy się najlepiej uczą. Sami wiecie, że takich już dawno wśród was nie ma. Wypuszczamy z wydziału najlepszych, bo ci, którzy uzyskują dyplomy oprócz samej nauki są wystarczają zdeterminowani i odporni na to co się dzieje na pierwszych semestrach. Jak nie drzwiami, to oknem… Bez załamywania rąk. Z wytrzymałością i odpornością na to co się dzieje na niektórych przedmiotach. Tacy są później cenieni w pracy, bo potrafią rozwiązywać problemy i nie są przerażeni trudnościami…
—
Jest późny wieczór, wnętrze taksówki.
– Wiesz.. W pewnym momencie ten projekt zrobił się osobistą sprawą. To zabrzmi śmiesznie, ale stało się tak zwłaszcza po lutym 2022… Uznałem, że jeżeli to może wnieść choć minimalną cegiełkę, jakaś jednak nową wartość, nawet w tak niszowej dziedzinie to jest to warte wysiłku. Tak w zeszłym marcu doszedłem do punktu, gdzie byłem o krok od zamknięcia pewnego etapu w testach. Dałem z siebie wtedy wszystko…. Fizycznie i psychicznie… Do tego stopnia, że padłem na pysk, i mówię to dosłownie. Któregoś dnia, jak już mi wreszcie wszystko „siadło”, trafiłem z wynikami w dziesiątkę, wróciłem do domu i dałem radę się już tylko doczłapać do łóżka. Padłem na nie i tak zostałem… Przez trzy dni… Po prostu odchorowałem to długie napięcie, które puściło, gdy tylko wreszcie wyniki żażarły.
—-
-L. Powiedziała, że była pod wielkim wrażeniem twoich prezentacji podczas spotkań. Tak jakbyś był wprost z działu sprzedaży, a nie od nas!
—
Prawie dwadzieścia lat wcześniej…
„Prezentacja ma być mówiona, nie czytana. Z głowy. Tylko i wyłącznie.”
I wbiło mi się to w mózg tak mocno, że aż sam widzę po latach ten absurd. Przecież co jakiś czas spotykam się z tym, że każdy, nawet rodowici Brytyjczycy posiłkują się notatkami lub gotowymi ściągami, wprost czytają lub recytują wcześniej przygotowane teksty. A ja, mając nienaruszalne „prawo prezentacji” wbite w głowę jak gwóźdź, idę na pełen żywioł za każdym razem. Gdy mówi się po angielsku średnio, wychodzi to… po prostu średnio. A prawdę mówiąc najczęściej wychodzi bardzo słabo. Ale czasami siądzie. I to siądzie tak mocno, że potrafi zwrócić długie miesiące pracy.
—
Prawie dwadzieścia lat wcześniej…
Na ostatnich dwóch latach studiów starły się dwa światy kadr akademickich. Ci – jak na warunki uniwersyteckie – młodsi, starali wprowadzać pewne nowinki. Ot, właśnie prezentację, zarządzanie, trochę miękkich umiejętności. Musiało się to dziać kosztem przedmiotów stricte inżynierskich. Oczywiście argumentowali to logicznie – są to wymagania współczesne i nowoczesny inżynier musi się odnaleźć w świecie, gdzie pracuje również poza samym biurem konstrukcyjnym. Stara gwardia protestowała. Kształcimy inżynierów a nie akwizytorów! „Przyjechał ostatni taki jeden inżynier… – ironizował jeden ze starych wykładowców – Garniturek, wyglansowane buciki, dwa telefony, komputer, no i…co? Po to były mu te telefony żeby dzwonić do starszych kolegów i pytać o radę bo nie miał pojęcia jak się zabrać do problemu!”
Jak bardzo rację miały obie strony…
—-
Druga w nocy. Stuknęły na „rozchodniaczka” trzy szklanki whisky, lekko zabarwione colą.
– Swój jesteś! Wyjechałeś z Polski, ale dalej jesteś nasz!…
—-
Zobaczyłem zaskoczenie w oczach po swoim kilkuminutowym monologu.
– Wszystko co powiedziałem teraz było też powiedziane w tamtej rozmowie. Bardzo otwarcie. Ale… – wzruszyłem ramionami – Ostatecznie na nagrobku przecież nie będę miał wypisanego stanowiska czy tytułu…
—-
Chodzę i rozglądam się po różnych stanowiskach. Wszędzie plakaty pokazujące szczęśliwych i uśmiechniętych ludzi. W większości w absurdalnym kontekście. Nawet umorusanego i spoconego robotnika. Nie da się chyba inaczej zrobić plakatu, jak tylko pokazać szczęście, pozytywne emocje. Sam dziwnie się czuje, mam dość nietypowe dla mnie wahania nastroju, wprost dziwną chandrę, kontrastującą z udanymi dniami, dlatego irytuje mnie to mocniej niż powinno. Kiedyś widziałem grafikę pokazującą rozanieloną parę podczas płacenia rachunków. Bzdura do potęgi. Jedno z drugim ma się jak pięść do nosa. Choć pewnie i ma swój sens, jak ten burdel z kurwami w oknach, zaraz obok eleganckiego hotelu. Niemiecka specyfika… Wysłałem zdjęcie z jednym z takich głupich plakatów, popisując je „co ja robię ze swoim życiem…” Potraktowane zostało jako żart. Tylko czy ja naprawdę żartowałem…
—-
Recepcjonistka widząc, że idę w jej stronę uśmiechnęła się, ale tak kwaśno, że przypomniało to okropny grymas. Widziała po co idę. Poprosiłem o taksówkę już przed dwudziestoma minutami, zagadałem się z dawno nie widzianym znajomym i wiedziałem, że teraz najprawdopodobniej się spóźnię. Odwzajemniłem uśmiech, równie kwaśny i przez chwilę patrzyliśmy na siebie z wykrzywionymi twarzami, jak ofiary lekkiego paraliżu po wylewie. Przypomniała sobie o mnie i jeszcze zanim doszedłem do biurka podniosłą słuchawkę. Zrozumiałem co mówi, na tyle jeszcze pamiętałem niemiecki, że usłyszałem jak dopiero zamawia samochód. Aż mną zatrzęsło…
– Taksówka będzie za 10 minut. Gdzieś przeoczyli Pana, mieliśmy o tej samej porze kilka rezerwacji z różnych pokoi…
Ciśnienie wzrosło mi jeszcze bardziej. Dodatkowe dziesięć minut oznaczało, że na pewno spóźnię się na ważne spotkanie. Nabierałem już powietrza, żeby warknąć, ale odpuściłem. Odwróciłem się na pięcie i odszedłem. I tak nie zrozumie, w ostateczności będzie mieć to gdzieś, a jej i taksówkarza zepsuty dzień niewiele zmieni.
—
Przypominam sobie cały ten wyjazd już w samochodzie jadącym do domu. I nagle dopada mnie jeszcze jedno wspomnienie. Wykładowca na studiach opowiadał o swoim byłym podopiecznym, który miał robić karierę za granicą. „Dbają o niego na każdym kroku, nie dość że bardzo dobrze zarabia, to przy każdej delegacji ma zapewniony wikt i opierunek od A do Z. Ma samochód podstawiany wprost pod próg hotelu, wszystko przygotowane pod niego, byle wykonał swoją pracę. Wystarczyło się uczyć!” Wtedy wprost śmialiśmy się z takich opowieści biorąc je za zwykłą blagę. Bezrobocie w kraju sięgało 20 procent. Luksusem mogła być jakakolwiek praca. Tymczasem… Przyszło mi do głowy, że na dobrą sprawę niemal mieszczę się w tym opisie wymyślonej czy prawdziwej historii opowiadanej przez dawnego wykładowcę. Deszcz nadal był w dach samochodu, a ja w duchu uśmiechnąłem się do tej myśli. Tylko… skoro tak, to skąd ten dojmujący weltschmerz? To tak cholerna jesień, czy to już starość idzie?…

Andrzej Smoleń
Autor felietonów i krótkich artykułów historycznych, które nieregularnie ukazywały się w kilku punktach „emigracyjnego” internetu od 2019 roku. Twórca bloga emigraniada.com, który w 2023 przekształcił się w portal publicystyczno-kulturalny. Z zawodu inżynier rozwoju produktu. Mieszkaniec Liverpoolu.