– Bluszcz –
21 października, 2025Na Roebuck Drive wprowadziliśmy się późnym latem. Jak na północną Anglię przystało, przez cały okres wnoszenia pudeł do dużego domu padał deszcz, więc nową okolicę podziwialiśmy głównie przez okna. Muszę przyznać, że mimo deszczowej pogody, trafiliśmy na piękne miejsce. Osiedle stanowiło obrzeże miasta, więc nie byliśmy skazani na duchotę ciasnych ulic i betonowych ogródków. Zewsząd otaczały nas łagodne wzniesienia, na których królowała zieleń pastwisk, z kuchennego okna widać było kamienną wieżę, punkt wycieczek tubylców i turystów, z sypialni na górze podziwialiśmy ogromne łopaty turbin wiatrowych. W odróżnieniu od poprzedniego domu, ten miał piękny, zielony ogród i stał w oddaleniu od głównej drogi, dzięki czemu mogliśmy zapomnieć o warkocie wiecznie żywej ulicy. Pierwszej nocy mogliśmy w końcu otworzyć wszystkie okna i w łagodnym przeciągu pachnącym tym specyficznym aromatem wilgotnej ziemi i deszczu zapaść w spokojny sen.
Pierwszy sobotni poranek przywitał nas słońcem. Zapach deszczu ustąpił miejsca słodkiej woni kwiatów i żywicznemu oddechowi pobliskiego parku.
– Idziemy pozwiedzać po śniadaniu? – zapytałam mojego partnera, Szymona.
– Jasne! Nie wiadomo, jak długo utrzyma się taka pogoda.
– Jajecznica?
Mruknął potwierdzająco w odpowiedzi, przeciągając się przed otwartym oknem.
– Próbujesz poderwać sąsiadki? – zażartowałam, pokazując na oddalony o kilkaset metrów rząd domów widoczny za oknem.
– Jakoś trzeba się przedstawić lokalnej społeczności.
Rzuciłam w niego koszulką wyciągniętą z szafy.
– Nie napatrzyłem się jeszcze na tę zieleń wokół. Przy takiej ilości opadów taka bujna roślinność to chyba nic dziwnego. Szkoda, że nie każdy dba o ogródek, można tu poszaleć, a popatrz na tamten dom – powiedział, wskazując drugi z kolei budynek w prostopadle położonym do naszego domu rzędzie.
Ogród zdominowany był przez dziko rosnące drzewa, skryte w ich cieniu krzewy i wysoką trawę, zaś ściana domu niemal w całości pokryta była ciemnozielonym bluszczem, zachodzącym aż na okno sąsiedniej posesji.
– Można byłoby zrobić z tego świetny ogród, gdyby tylko odpowiednio o to zadbać – przyznałam. – Chyba że akurat nikt tam nie mieszka. Może zrobimy kilka kartek powitalnych?
To była miła tradycja, którą podpatrzyłam u znajomych. Gdy się przeprowadzali, wkładali najbliższym sąsiadom w drzwi kartkę, w której krótko się przedstawiali. Dobrze jest wiedzieć cokolwiek o kimś, kto mieszka za ścianą.
Po śniadaniu szybko wypełniliśmy kilka liścików, podpisując je: „Ida i Szymon z 48”, i wyszliśmy z domu. Zauważyliśmy jeszcze kilka zaniedbanych ogrodów, w których trawy, jeżyny i pokrzywy panowały na tyłach domów, jednak ten, który pokazał mi wcześniej Szymon, był najgorzej utrzymany. Jednocześnie było w nim coś przyciągającego wzrok, jakby poruszane delikatnym wiatrem liście gęstwiny chciały pokazać przechodniom ukrywającą się pod nimi ciemność. W płocie brakowało kilku sztachet, lecz nie widzieliśmy tam ani jednego z wszędobylskich, ciekawych świata
kotów. Po rozdaniu niemal wszystkich kartek, stanęliśmy przed drzwiami domu z dzikim ogrodem. Pokryte patyną cyfry tworzyły numer 56. Szybko wsunęłam kartkę przez szczelinę na listy i usłyszałam, jak uderzyła o podłogę z drugiej strony.
– Ida, chyba faktycznie nikt w nim nie mieszka – powiedział Szymon, zajęty zaglądaniem przez brudne kuchenne okno. Podeszłam do niego i również zerknęłam przez szybę. W środku panował mrok, lecz gdy osłoniłam oczy, dostrzegłam na wpół wyremontowaną kuchnię pozbawioną większych sprzętów. Zagracona podłoga błagała o uwagę, a ciemne, puste blaty pokrywała warstwa siwego kurzu.
– To dużo wyjaśnia. Musi stać pusty już od dłuższego czasu.
– Czyli darujemy sobie kartkę?
– Już ją wrzuciłam, gdy bawiłeś się w szpiega. Chodźmy do sklepu, zrobimy dziś domową pizzę, co ty na to?
Na kolejne tygodnie zapomnieliśmy o domu 56, chociaż kilka razy złapałam się na tym, że stoję w oknie ze wzrokiem utkwionym w wylewającej się znad dachu szopy sąsiadów kipieli liści, teraz coraz bardziej żółtej i brązowej.
Otrzymaliśmy kilka odpowiedzi na kartki powitalne, poznaliśmy osobiście rodzinę zza ściany i właścicielkę yorka, codziennie ujadającego wściekle na miłego listonosza. Rodzina spod 54 poprzestała na uprzejmym kiwaniu nam głowami, gdy mijaliśmy się na wąskim chodniku między domami, nigdy jednak nie zamienili z nami słowa. Wydawali się cisi, a może po prostu zabiegani. Nie każdy ma ochotę na kontakt z innymi ludźmi i musieliśmy to uszanować. Z sypialni widzieliśmy, jak co tydzień czy dwa sąsiad wchodzi na drabinę i przycina uparcie narastający na okno bluszcz pełznący z ogrodu obok.
Gdy nadszedł grudzień, kupiliśmy zestaw świątecznych kartek, by obdarować nimi sąsiadów. Wiedzieliśmy już, którzy z nich obchodzą Boże Narodzenie, chociaż święto to zostało tak skomercjalizowane, że nawet znajomi innej wiary mówili sobie nawzajem „Merry Christmas”. Wśród angielskich znajomych zaś, jak co roku wybuchało podniecenie tradycjami cudzoziemców. W pracy opowiadaliśmy o dwunastu daniach, uroczystej kolacji i łamaniu się opłatkiem, konsekwentnie odmawiając tradycyjnego dla Anglików wigilijnego wyjścia do pubu.
– Pomyślałem, że może zaprosilibyśmy na Wigilię Sue i Stevena, co ty na to? – zapytał Szymon jakiś tydzień przed świętami, gdy wypełniałam kartki. – Mama Sue zmarła jesienią, a mówiła, że zwykle szli razem do pubu, a święta spędzali razem. Mieli tylko ją.
– Nie widzę problemu. Zmieścimy jeszcze dwa krzesła przy stole.
Szymon uśmiechnął się i sięgnął po telefon.
– Zadzwonię do nich od razu.
– OK. – wróciłam do zaklejania ostatniej koperty, po czym spojrzałam przez okno, jakby z przyzwyczajenia biegnąc wzrokiem ku zarośniętemu ogrodowi.
W świetle latarni zobaczyłam drobne, wirujące w powietrzu płatki śniegu, które bardzo szybko zmieniły się w grube płaty opadające ciężko na namokniętą wcześniejszym deszczem ziemię. Zanim odwróciłam się, by zawołać Szymona, ogrodowe drzwi domu 54 otworzyły się szeroko. Wypadła z nich rodzina sąsiadów, ubrani jakby w pośpiechu, w niedopiętych kurtkach i z walizkami w rękach. Otworzyli furtkę ogrodu i szybko ruszyli do samochodu, by wrzucić walizki do bagażnika i
cofnąć się po worki, widocznie spakowane przed chwilą. Wepchnięte byle jak ubrania wysypały się na parkingu, gdy kobieta upuściła czarny worek wprost w rosnącą szybko plamę śniegu. Jej nastoletni syn złapał mokre ciuchy i bezpardonowo wcisnął je do bagażnika, widocznie poganiając matkę, by wróciła do domu po kolejne rzeczy.
– Co się dzieje? – zapytał Szymon, podchodząc do okna i zerkając mi przez ramię.
– Wygląda jak szybka wyprowadzka.
– Ciekawe…
Jak zaklęci patrzyliśmy na mężczyznę wynoszącego spore pudło, z którego wystawały chyba zdjęcia oprawione w ramki, a może małe obrazy. Położył przedmioty na tylnym siedzeniu i machnął zniecierpliwiony na swoją rodzinę. Ci wyszli z domu z ostatnimi reklamówkami, wsiedli do auta i niezwłocznie odjechali, zapominając zgasić światła na parterze.
– Zapomnieli o świetle i nie zamknęli drzwi? – zdziwił się Szymon.
– Może to zatrzaskowe – odparłam niezbyt przekonana, bo domy na osiedlu budowano według jednego standardu, a nasze drzwi nie były zatrzaskowe.
– Dziwna sprawa.
– Wiesz, co jest dziwniejsze?
– Co takiego?
Bez słowa wskazałam nieco wyżej, na ciemniejącą w śniegu gęstwinę ogrodu 56. Gęstwinę, którą rozjaśniał delikatny blask sączący się z okna na piętrze, jakby ktoś zapalił tam słabą lampkę. Światło zdawało się przygasać i wzmacniać co chwilę, choć mogło to być złudzenie wywołane pogarszającą się pogodą. Śnieg zdążył przykryć już rozpaćkane kałuże błota, zasypując niestrudzenie wszystkie powierzchnie czystą, spokojną bielą.
– Może sąsiedzi nam się wymienili? Jedni się wynieśli, drudzy wprowadzili. Wkrótce dowiemy się pewnie więcej. Mam nadzieję, że śnieg utrzyma się dłużej, marzą mi się białe święta, jak kiedyś w Polsce.
– Zapomnij, od dziesięciu lat śnieg nie poleżał tu dłużej niż trzy dni. Mamy tu dwie pory deszczowe, od kwietnia do września pada ciepły deszcz, a od października do marca zimny.
– To zakładaj kalosze i chodźmy zobaczyć śnieg, zanim zniknie! Skoczymy do sklepu po jakieś piwko i obejrzymy film?
Z radością przystałam na ten pomysł. Nieodłączny towarzysz opadów, wiatr, dął nam w twarze i wciskał mokre strzępy śniegu pod kaptury, więc szybko zmarzliśmy. Tym przyjemniej miało być potem wrócić do ciepłego, suchego domu. Postanowiliśmy wrócić ze sklepu okrężną drogą, przechodząc przez parking, na którym niedawno sąsiedzi z 54 pakowali pospiesznie swoje sprzęty. Odruchowo zerknęłam w stronę budynków. Światło w 54 rzucało blask na zaśnieżony ogród, lecz przysłonięte rozhuśtanymi wiatrem roślinami okno 56 spowijała ciemność.
– Ida, olej to. – Szymon chwycił mnie pod ramię i pociągnął w stronę naszych drzwi.
Potrząsnęłam głową, zrzucając śnieg ze zmarzniętych policzków. Nawet nie zauważyłam, kiedy się zatrzymałam. Nie chciałam patrzeć na zarośnięty, zaniedbany ogród ani dziwny dom, jednak ta ciemna plama pośród rozświetlonych świątecznymi lampkami domostw przyciągała wzrok jak
poważny wypadek na środku drogi. Niby nikt nie chce tego oglądać, ale kierowcy zwalniają, by móc wyjrzeć przez okno i choć trochę nasycić tę pierwotną potrzebę ujrzenia makabry. Chyba właśnie dlatego ludzie oglądają tanie, krwawe slashery. Rządzi nami wrodzona ciekawość i być może naiwne przekonanie, że skoro ktoś inny jest ofiarą, to my możemy być bezpieczni.
W ciepłym domu odtrąciłam myśli o opuszczonych budynkach i zrelaksowałam się na tyle, by spędzić wieczór z Szymonem. Jednak gdy już kładliśmy się do łóżka i zasuwałam rolety, raz jeszcze zerknęłam w stronę porośniętej bluszczem ściany. Kątem oka dostrzegłam jakiś ruch na rozświetlonym ogrodzie 54, wydawało mi się, że drzwi ogrodowe właśnie się zamknęły. W słabym świetle i przy wciąż padającym śniegu nietrudno o złudzenia optyczne, lecz śnieżna pokrywa zdawała się naruszona, jakby ktoś przeciągnął coś po ogródku, od drzwi do płotu dzielącego ogrody 54 i 56.
– Kładziesz się, czy będziesz… – zaczął Szymon, odkładając telefon na szafkę nocną.
Jego pytanie przerwał huk dochodzący z dołu, jakby coś spadło z kuchennego blatu.
Popatrzyliśmy na siebie z Szymonem. Przyłożył palec do ust, nakazując mi ciszę. Dźwięk nie powtórzył się, na dole było równie cicho, słychać było jedynie miarowe tykanie zegara.
– Zamknąłeś drzwi z obu stron? – zapytałam szeptem, a on przytaknął.
– Może pokrywka zsunęła się ze stojaka? Sprawdzę – powiedział już normalnym tonem, wstając z łóżka i zarzucając szlafrok.
– Myślisz, że znowu mamy Poldka? – zapytałam, ruszając za nim po schodach na dół.
– Oby nie tego samego, bo nie zabezpieczyłem kuchenki.
Ścisnęłam ramię Szymona i razem zeszliśmy do kuchni, gdzie na podłodze znaleźliśmy rondelek, którego używałam wcześniej do przygotowania popcornu.
– Co oni mają z tymi kuchenkami? – zapytałam, nie oczekując odpowiedzi, gdy Szymon podniósł naczynie i wrzucił je do zlewu.
– Jutro zaznaczymy pozycję, dziś już padam z nóg.
„Zaznaczanie pozycji” było praktyką, którą musieliśmy uskutecznić w poprzednim domu ze względu na Poldka. Wśród znajomych opowieści o zjawiskach paranormalnych doświadczanych na co dzień we własnych mieszkaniach nie należały do rzadkości. Wielka Brytania to kraj z największym odsetkiem starych domostw i nigdy nie wiadomo, kto tam przed nami mieszkał… lub wciąż mieszka.
Szymon przyjechał tu z Londynu, wcześniej przez kilka miesięcy mieszkając obok słynnego z filmu Obecność 2 domu na Enfield, już tam zdarzało mu się spotkać ducha, który majstrował z elektroniką lub zrzucał coś na podłogę. W starym domu oboje doświadczyliśmy kontaktu z nadprzyrodzonym bytem na własnej skórze. A to coś spadało ze stołu, blatu lub półki, zapalało się lub gasło światło, elektryczny prysznic wyłączał się w połowie kąpieli, włączała się muzyka, a na strychu słychać było kroki. Nasz landlord doskonale wiedział o nieproszonym gościu, bo należąca do wyposażenia domu kuchenka była przypięta krótkim łańcuchem do ściany. Wkrótce wiedzieliśmy już, dlaczego – czasem zdawało nam się, że rano sprzęt wystaje o parę centymetrów przed resztę mebli lub został przesunięty bliżej jednej lub drugiej szafki, między którymi się znajdował. W końcu zaczęliśmy zaznaczać ołówkiem pozycję kuchenki, by potwierdzić swoje przypuszczenia. Tak, byliśmy wdzięczni landlordowi za ten kawałek łańcucha zamontowany z tyłu. Rozmawialiśmy z wieloma ludźmi na ten temat, zrobiliśmy research i stwierdziliśmy, że prawdopodobnie mamy w domu
poltergeista. Dopóki jednak nie robił nam fizycznej krzywdy, postanowiliśmy po prostu żyć z nim w zgodzie, po paru wspólnych latach nazywając go zdrobniale Poldkiem.
Następnego poranka Szymon obrysował ołówkiem granice kuchenki, lodówki i pralki dla pewności. Chociaż noc minęła spokojnie, wiedzieliśmy, że taka aktywność może występować raz na kilka miesięcy albo kilka razy w ciągu doby. Każdego dnia zerkaliśmy na cienkie linie, lecz sprzęty pozostawały na swoich miejscach. Kiedy po raz pierwszy przewróciła się ramka ze zdjęciem na półce, wiedzieliśmy, że nie jesteśmy sami w domu. Do Świąt nic więcej się nie wydarzyło.
Wigilia od rana była dla nas czasem ostatnich zakupów i przygotowań do kolacji, na której mieli pojawić się Sue i Steven, którzy z wdzięcznością przyjęli nasze zaproszenie. Jak na Anglików przystało, przybyli czterdzieści minut po ustalonej porze, dzięki czemu mogliśmy obdzwonić nasze rodziny ze świątecznymi życzeniami.
– Pewnie nie mogliście trafić? – zapytałam, usadziwszy ich przy stole po tradycyjnym dla nas łamaniu opłatkiem. – Mnóstwo ludzi ma problem z odnalezieniem właściwych drzwi w tej plątaninie uliczek.
– Och, nie, tutaj na pewno byśmy się nie mogli zgubić, mieszkaliśmy na tej ulicy w 2006. Devon, nasz syn był jeszcze brzdącem. – powiedziała Sue. – Ale nie w tym domu, o tam, pod 54. Już wtedy to była pożądana okolica, cisza i spokój, a nie to, co u nas teraz. Dzieciaki przerzuciły się ostatnio na te głośne motory i jeżdżą pod samymi oknami!
– Niedawno ktoś się stamtąd wyprowadził – wtrącił Szymon. – Jeszcze możecie powrócić do ciszy i spokoju.
– Za nic nie wróciłabym do tego domu. – Sue nałożyła mężowi rybę i podała sałatkę. – Za dużo tam duchów. Prawda, Steven?
– Dziękuję, złotko. Oj, prawda, ja już wolę te motory pod oknem, przynajmniej nic mnie nie wyciąga z łóżka za nogi. Nie róbcie takich min, tam serio jest coś więcej, niż zwykły duch, który strąci czasem z nudów szklankę na podłogę.
– Opowiadajcie! – zawołał żywo zainteresowany Szymon.
– Mieszkaliśmy tu we trójkę, Devon nie chodził jeszcze do żłobka, więc siedziałam z nim w domu, a Steven pracował. Mały nie sypiał za dużo w nocy, ale w dzień nadrabiał długą drzemką, więc kiedy go kładłam, sama czasem zasypiałam w salonie na kanapie. Pewnego dnia też zasnęłam, lecz coś mnie obudziło, w salonie zrobiło się strasznie zimno i pomyślałam, że może nie zamknęłam okna. Chciałam to zrobić, lecz zanim wstałam, ujrzałam, że przy oknie ktoś już stoi. Czarna, nieco przezroczysta postać. Byłam przerażona i zaczęłam szybko oddychać. Zjawa jakby usłyszała moją panikę i rozwiała się w powietrzu w kilka sekund. Nagle temperatura w pokoju wróciła do normy, a ja pobiegłam szybko na górę i wyniosłam śpiącego Devona na zewnątrz. Czekaliśmy na ogrodzie aż Steven wrócił z pracy.
– Wyprowadziliście się wtedy? – zapytałam, czując ciarki na plecach.
– Nie, po pierwsze, nie było łatwo z dnia na dzień znaleźć nowy dom i wpłacić kaucję za mieszkanie, gdy tylko Steven utrzymywał rodzinę. Po drugie, u mojej babci też straszyło i za dzieciaka często widziałam różne rzeczy, uznaliśmy więc, że może to po prostu trochę poważniejszy poziom. Tak czy inaczej, musieliśmy zostać w tym domu. Nigdy więcej nie położyłam się na drzemkę podczas snu Devona, chociaż jeszcze trzykrotnie widziałam tę zjawę. Przechodziła przez salon, stawała przy oknie i wyglądała, jakby robiła zdjęcia takim starym aparatem.
– Nie bałaś się już potem?
– Okropnie się bałam! Musieliśmy korzystać wyłącznie z łazienki na górze, bo w malutkiej toalecie na parterze nie dało się wysiedzieć. Podświadomie wiedziałam, że w tej ciasnej przestrzeni coś ze mną jest i że to coś wcale nie chce mojej obecności. Steven zaczął brać nadgodziny, żebyśmy mogli pozwolić sobie na kolejną kaucję, gdybyśmy musieli się przeprowadzić, ale odłożenie konkretnej kwoty trwało, bo zaczęły nam się psuć różne sprzęty i na to szły pieniądze.
– Najpierw był chyba telewizor – powiedział Steven, włączając się do rozmowy, gdy Sue piła wodę. – Śnieżyło, programy przeskakiwały, a sprzęt wyłączał się i włączał nawet w środku nocy. Oddałem go znajomemu, który zajmował się naprawami, kupiliśmy kolejny, a parę dni później ten sam znajomy zadzwonił, by powiedzieć, że z tym starym wszystko w porządku i nie wie, co było przyczyną zakłóceń, bo u niego działa bez problemu. Kiedy mi to mówił, nowy telewizor za moimi plecami zaczął przerzucać kanały.
– Toster palił chleb w minutę, nawet na najniższych ustawieniach, a telefon rozłączał się w trakcie rozmowy. Chcieliśmy zakładać, że mamy problem z prądem, zwłaszcza, że w sypialni ciągle mrugało światło.
– A musieliśmy zapalać je nawet w dzień, jeśli potrzebowaliśmy czegoś z sypialni, bo ten przeklęty bluszcz zachodził nam na okno! – zawołał Steven. – Próbowałem podcinać go kilka razy, ale nie miałem odpowiednio długiej drabiny, a okno nie otwiera się na tyle szeroko, żebym mógł dosięgnąć do wszystkich pnączy. Przydałoby się to wyciąć u sąsiada, ale z nim zawsze było coś nie tak.
– To wtedy ktoś tam mieszkał, tak? – zapytał Szymon. – Teraz to chyba opuszczony dom, zaglądaliśmy przez okno, ale dół wygląda na nieużywany od lat.
– Wtedy też tak wyglądał. Zaniedbany front, zapuszczony ogród, choć wtedy najbardziej krzewił się bluszcz, a drzewka były o połowę mniejsze. Mieszkał tam taki facet, który unikał wszelkiego kontaktu z innymi. Widzieliśmy go wiele razy, jak opuszczał dom rano i wracał po południu, zawsze o tej samej porze, zawsze w tej samej, długiej kurtce, niezależnie od pogody czy pory roku. Na własny użytek nazwaliśmy go John Doe, facet bez tożsamości. Nigdy nie zasłaniał okien na dole i kilkukrotnie zerkaliśmy w nie, przechodząc obok, zdziwieni brakiem wyposażenia i wiecznym bałaganem, jakby gość zaczął remont parteru i nigdy go nie skończył. Nie słyszeliśmy z jego strony żadnych dźwięków, być może mieszkał tylko na piętrze, parter pozostawiając na lepsze czasy? Kiedy jest się samotnym, łatwo zapomnieć o obowiązkach i pójść na łatwiznę. – Steven wzruszył ramionami. – Gdzie mogę zapalić?
– Chodźmy na ogród – zaproponowałam, widząc wciąż pełne talerze Szymona i Sue.
– Za chwilę dołączymy – odparła Sue, kończąc swoją porcję śledzia.
Tak jak zapowiedziałam tydzień wcześniej, śnieg zniknął po dwóch dniach, jednak wigilijne południe zaskoczyło nas kolejnymi opadami ciężkiego puchu. Mroźne powietrze kołysało gałęziami drzew, rozsypując to, co zdążyło się na nich zgromadzić. Otuliłam się szlafrokiem i szybko skręciłam papierosa. W oknach 54 panowała ciemność. Zauważyłam, że Steven też przygląda się posesji ze zmrużonymi oczami, unikając zawiewającego do nich dymu.
– Jak się czujesz w pobliżu tego domu? – zapytałam, gdy Sue i Szymon dołączyli do nas, wydeptując sobie miejsce w zimnej brei.
– Nie będę kłamał, czuję się nieswojo, zwłaszcza gdy wam opowiedzieliśmy o kilku sytuacjach. Nie codziennie o tym mówimy, mimo że nie jesteśmy jedynymi, którzy pomieszkiwali ze zjawami. Sue znosiła to dużo lepiej, była przyzwyczajona przez babkę, jednak dla mnie to był pierwszy taki kontakt z czymś nadnaturalnym. Choć, gdy się dobrze zastanowić, to to określenie jest nieprawidłowe. Jeśli to dusze zmarłych, czyli zwyczajny stan człowieka po śmierci, świat duchów powinniśmy uznawać za jak najbardziej naturalny. – Zaciągnął się dymem i wskazał żarzącym się końcem skręta na wspomniany budynek. – Na górze 56 tli się jakieś światło. Gdy mocniej zawieje, widać okno. Być może John Doe wciąż tam mieszka. Nie wyobrażam sobie, że ktoś inny mógłby zamieszkać w tym domu i nie zrobić żadnego remontu czy chociaż uporządkować ogrodu. Coś tam jest, Ida, coś, co podnosi się z cienia i szura zimnymi nogami po ogrodzie.
– Po ogrodzie? Więc podwórko również jest nawiedzone?
– To chyba przeważyło o naszej szybkiej wyprowadzce. Jesienią, gdy wiatr przywiał odpowiednio dużo suchych liści, zdawało mi się, że kilkukrotnie widziałem, jak te rozkładają się na boki, jakby kopnięte przez niewidzialne stopy. Tłumaczyłem sobie, że to tylko wiatr, a ja byłem wykończony po ciągłych nadgodzinach. Z pewnością wzrok płatał mi figle. Jednak raz te „wędrujące liście” poprzedziło otwarcie i zamkniecie ogrodowych drzwi, a potem spadł śnieg. A kiedy uzbierało się go na tyle dużo, by poleżeć na gruncie, z okna sypialni zobaczyłem ślady prowadzące od drzwi do płotu dzielącego nas od ogrodu Johna Doe. Świeże ślady, rozumiesz?
Przypomniałam sobie wieczór, w którym zdawało mi się, że dostrzegłam coś w ogrodzie 54. Nie chciałam jednak straszyć naszych gości, nawet Szymonowi o tym nie wspominałam, zaaferowana odkryciem własnego ducha w domu.
– Wynieśliśmy się następnego poranka, przełykając dumę i pakując się na głowę mojej mamie – dodała Sue, wypuszczając kłęby dymu z ust. – Nie chciałam, żeby Devon wychowywał się w domu ze zjawą. Co innego niegroźny duch, który od czasu do czasu coś tam przewróci czy przesunie, ale tutaj mieliśmy do czynienia z czymś więcej. Czułam obecność tego czegoś, jakby nagle spowijało mnie pasmo zimnej, wilgotnej mgły. Wiedziałam, że jestem w ciepłym domu, a jednak czułam zimno. Najgorsze jednak było uczucie, gdy leżałam w łóżku z Devonem, a na plecach czułam chłodny dreszcz. Do dziś dbam o to, żeby szczelnie otulić się kołdrą.
Wszyscy w milczeniu popatrzyliśmy na rzeczony dom. Jakby na przekór naturalnej dla roślin pory umierania, płożący się po ścianach bluszcz ciemniał głęboką zielenią rozhuśtanych na wietrze liści. Nagle wszyscy zaczęliśmy gasić niedopalone papierosy, jakbyśmy zdali sobie sprawę, że być może odczuwany przez nas chłód nie jest tylko sprawką nieoczekiwanej zimy.
– Dość już rozmowy o duchach, dziś powinniśmy rozmawiać jedynie o duchu Świąt! – zawołałam, gdy weszliśmy z powrotem do domu.
Chciałam rozchmurzyć nieco gości, widocznie spiętych przez przywołane wspomnienia. Na szczęście Sue i Steven dali się odciągnąć od ponurych myśli, gdy wychodząc naprzeciw angielskim tradycjom postawiliśmy na stole kilka butelek kraftowego piwa. Gdy przynosiliśmy więcej jedzenia, poprosiłam Szymona, żebyśmy skupili się na kolacji, a on przytaknął, również czując się nieswojo w obliczu opowieści Anglików.
Gdy nasi goście zebrali się do domu, zaczęliśmy sprzątać jadalnię. Jak zwykle po takiej kolacji, ilość naczyń była wprostproporcjonalna do odczuwanej przez nas sytości, więc sprzątanie ciągnęło się w nieskończoność. Szymon wrzucał resztki do kosza i układał stos talerzy gotowych na drugie ładowanie zmywarki, a ja donosiłam resztę naczyń. Kiedy robiłam czwartą rundę, kątem oka
zauważyłam, że na stole coś się poruszyło. Zanim zdążyłam mrugnąć, rozległ się dźwięk tłuczonego szkła. Resztki szklanki Sue właśnie przetoczyły się jeszcze kawałek, zanim zamarły w bezruchu.
– Wszystko w porządku? – zapytał Szymon, który stał plecami do mnie. – Nie mów, że te dwa piwa aż tak cię sponiewierały.
– To nie ja, to Poldek. Zrzucił szklankę ze stołu – odparłam, wpatrując się w rozbite szczątki.
– Szymon, dosłownie widziałam, jak ta szklanka spada ze stołu. Nie była nawet na samym brzegu.
– Co ty chrzanisz, Idka. Już dałabyś mi spokój, wystarczająco się dziś nasłuchałem.
Szymon oderwał się od zlewu i ruszył w moją stronę. Wyraźnie zaskoczyło go, że stoję w progu jadalni, dobry metr od stołu i lśniących w świetle choinkowych lampek resztek szklanki. Stanął obok i na dłuższą chwilę zamilkliśmy, po prostu patrząc pod stół. Pierwszy raz miałam okazję przyłapać ducha na gorącym uczynku.
– Przynieś szczotkę, posprzątam tutaj, a ty możesz dokończyć te talerze i spakować jedzenie do pojemników – powiedział w końcu Szymon, wiedząc, że jedną z moich fobii jest właśnie rozbite szkło.
Przyniosłam mu szczotkę, a przez myśl przeszło mi pytanie, czy Poldek również może wiedzieć o moich lękach. Wolałabym nigdy się nie dowiedzieć. Po posprzątaniu dołu, zmęczeni udaliśmy się prosto do sypialni. Zasuwając roletę, znów zerknęłam ukradkiem do ogrodu 54. To było jak nałóg, jak brzydki nawyk, którego wstydziłam się sama przed sobą na tyle, by nie poinformować Szymona o zagłębieniach w śniegu, które łączyły drzwi 54 z płotem sąsiada. Szybko wskoczyłam do łóżka, wtulając się w ciepły tors chłopaka. Nie chciałam obudzić się w nocy i czuć przenikającego mnie zimna. I chociaż przez całe Święta nic nadnaturalnego się więcej nie wydarzyło, dwa dni przed Sylwestrem Szymon w milczeniu wepchnął wystającą o dobre dwa centymetry kuchenkę z powrotem w granice ołówkowego obrysu na podłodze.
Nowy Rok powitał nas hukiem wielokrotnych uderzeń lub wystrzałów, który dochodził jakby z wnętrza pobliskiego domu, na tyle mocnego, że zadrżały szklane figurki na półce pod telewizorem. Natychmiast zerwaliśmy się na nogi i rzuciliśmy do okna, mimo wciąż szumiącego w głowach sylwestrowego Baileysa.
– Mam nadzieję, że to nie gaz u kogoś w domu – powiedział Szymon, lustrując wzrokiem okolicę.
– Może jakiś idiota odpalił wewnątrz zapasowe fajerwerki – odrzekłam, szukając dymu.
Ludzie zaczęli wychodzić z domów, zaspani i z wczorajszymi twarzami. Zarzuciliśmy na siebie kurtki i wzuliśmy kalosze, by dołączyć do sąsiadów w misji poszukiwania źródła dźwięku. Gdy wyszliśmy na pokryty topniejącą breją chodnik, na skraju parkingu zebrała się już dość duża grupa. Wszyscy pokazywali palcami na dziki ogród 56 lub wlepiali wzrok w sąsiadujący teren 54. Oba domy zostały wręcz zbombardowane sporymi lodowymi kulami, jakby gradem o wielkości 1/3 dłoni. Co ciekawe, kulki topniały na naszych oczach, jakby po wyłamaniu kilkunastu dachówek i wybiciu dwóch szyb nagrzały się na tyle, by nie móc utrzymać stałego stanu skupienia.
Niektórzy z sąsiadów żegnali się pospiesznie i uciekali do domów, inni podejrzliwie patrzyli na ledwie zachmurzone niebo, z daleka robili zdjęcia lub ze zgrozą wpatrywali się w rozpuszczający się lód, czekając na koniec tego dziwnego przedstawienia. Ktoś za naszymi plecami dzwonił po straż pożarną, uparcie szukając racjonalnego wyjaśnienia dla tego, co widział.
Ja i Szymon tylko na siebie popatrzyliśmy, prawdopodobnie bardziej świadomi sytuacji, niż reszta sąsiadów. Chłopak wziął mnie za rękę i pociągnął w stronę domu. Resztę zdarzenia obserwowaliśmy z okna. Tylko z naszego domu mieliśmy tak bezpośredni widok na oba ogrody, więc mimo barier ustawionych od strony parkingu, dobrze widzieliśmy, jak strażacy wchodzą do budynków. Z 54 wyszli z pustymi rękami, ale na tyle szybko, że możemy się tylko domyślać, co tam zobaczyli.
56 to jednak inna historia. Przez cały dzień przewijało się tam mnóstwo służb, po to, by po południu wyniesiono opakowane w czarny worek ciało. Przez dwa kolejne dni, które wypadły akurat w weekend, zapuszczony ogród został oczyszczony z drzew, krzaków i zalegających resztek trawy. Pozostał tylko rosnący po ścianie bluszcz. Śnieg całkowicie stopniał, pozostawiając pracowników w lepkiej mazi zimnego błota. Ciemny namiot, który rozpostarli nad terenem zaoszczędził nam widoku wykopywanych z ogrodu kolejnych zwłok. Zobaczyliśmy tylko następny czarny worek wynoszony na noszach, nie mający nawet objętości człowieka.
Czwartego stycznia otrzymaliśmy pocztą krótki list. Napisane niezbyt ładnym pismem litery układały się w słowa: „Dziękuję za waszą kartkę powitalną, jednak zapewne wkrótce zrozumiecie, dlaczego nigdy nie odpowiedziałem. Mam nadzieję, że ani ja, ani Mary nie sprawimy wam żadnych kłopotów swoim zachowaniem. Pozdrawiam, Sullivan z 56.”
Faktycznie, niedługo później poznaliśmy resztę jego historii. Wspomniana w liście Mary zaginęła osiemnaście lat wcześniej. Amatorka fotografii mieszkała właśnie w 54, tam poznała miłego sąsiada, Sullivana. Mężczyzna zakochał się bez pamięci, lecz dziewczyna odrzucała jego zaloty, widocznie niezainteresowana starszym od niej mężczyzną. Gdy ten zobaczył ją z innym chłopakiem, wściekł się. Uknuł plan, w którym zaprosił do siebie dziewczynę pod pretekstem sąsiedzkiej pomocy w sprawie wyboru nowego aparatu. Mary przyszła do jego domu, gdzie została uwięziona, odurzona i wykorzystana. Trzeciej nocy udało jej się uciec przez ogród, przeskoczyła płot i dostała się do własnego domu, próbując zadzwonić po pomoc. Sullivan jednak pobiegł za nią i w amoku zadusił ją w salonie 54. Pod osłoną nocy zakopał ciało we własnym ogrodzie. Przez lata udawało mu się ukryć zabójstwo pod warstwą bujnej roślinności, jednak stara mądrość mówi, że gdy umrze się w takich okolicznościach, dusza nie może spokojnie wędrować dalej…
Mary zaczęła regularnie pojawiać się w domu Sullivana, w końcu zmuszając go do korzystania wyłącznie z piętra własnego domu. Od czasu do czasu pojawiała się również w miejscu swojej śmierci, domu 54, skutecznie wyganiając kolejnych lokatorów. Sullivan doszedł w końcu do wniosku, że zaniedbany ogród jest również sprawcą jego problemów. Im wyższe były drzewka, im gęstsze krzaki, tym bardziej przerażające były zjawiska w jego domu. Mary zamknęła go w kokonie iluzji, w szponach nieustannego strachu, na tyle silnego, że nie był w stanie z nią walczyć. Gdy zobaczył kolejną rodzinę uciekającą w pośpiechu, postanowił działać. Musiał przyznać się do zabójstwa, ponieść zasłużoną karę, być może wtedy Mary będzie mogła spokojnie odejść. Dla siebie widział jedną drogę – podążyć za swoją ofiarą w objęcia śmierci.
Napisał długi list pożegnalny z przyznaniem do winy i opisami działań Mary, z prośbą o publikację tych informacji w lokalnej gazecie ku przestrodze innych. Oprócz tego, nakreślił krótki list do sąsiadów, którzy jako pierwsi od wielu lat spróbowali nawiązać z nim kontakt, choćby nawet była to zwykła kartka powitalna włożona w drzwi nieznajomego.
Od śmierci Sullivana minęło kilka miesięcy. Kilku sąsiadów postanowiło poszukać innego domu, na ich miejsce pojawili się kolejni, jednak domy 54 i 56 stoją niezamieszkane. Podejrzewamy, że jeszcze długo tak pozostanie. Bluszcz porósł już prawie całe okno domu 54, niestrudzenie płożąc
się dalej po nierównej ścianie. Przeczytałam, że pnącza tej rośliny mogą osiągać nawet trzydzieści metrów długości. Między granicami naszej posesji a 54 jest trzy i pół metra. Nie myślimy o tym, jak rozbudowany może być system korzeniowy, opity krwią Mary.
Aktywność Poldka wzrosła nieco ostatnio, jednak wciąż pozostaje przy łagodnych sygnałach swojej obecności. Ostatnio wychodząc spod prysznica, zauważyłam na ścianie odbicie dłoni. Na wszelki wypadek powiedziałam głośno, że nie chcemy sobie nawzajem przeszkadzać. Zamówiłam też środek na chwasty, a Szymon kupił sekator. Dwukrotnie odwiedziliśmy grób Sullivana na lokalnym cmentarzu. Szkoda, że tak późno doszedł do odpowiednich wniosków. Mimo wszystko było nam go szkoda.
Notka od autorki:
Opowiadanie to zostało oparte na faktach. Nazwa ulicy, numery domów oraz imiona bohaterów zostały zmienione. Opisy działania duchów są prawdziwe, część z nich to moje osobiste doświadczenia. Poldek istnieje naprawdę. Nie sprawia dużych kłopotów.
Antologia opowiadań dostępna na
https://samowydawcy.pl/slady-na-sniegu-antologia-samowydawcow-tom2
Wszystkie książki autorki można zakupić na stronie www.samowydawcy.pl oraz na Legimi.

Izabela Redesiuk
urodzona w 1993 roku w Siedlcach. Swoją przygodę ze sztuką rozpoczęła od teatru, z którym związana była przez kilka lat. W 2012 roku los zawiódł ją do Wielkiej Brytanii, gdzie nadal pisze, czyta i szuka inspiracji w codzienności. Miłośniczka literatury fantasy i horroru, z zamiłowaniem do mrocznych historii i głębokich emocji. Nie stroni jednak od dobrego kryminału czy romansu. W wolnych chwilach sięga po muzykę o cięższych brzmieniach. Pomimo arachnofobii i kontrowersyjnych wyborów kulinarnych, z pełnym przekonaniem broni ananasa na pizzy.


