Aga – przyszły kierowca, w Anglii od 2007 (część 1)

22 grudnia, 2017 Wyłączono przez Redakcja

Rozmowę z Agą postanowiłem podzielić na dwa wpisy ze względu na objętość. W pierwszej części o początkach życia na emigracji i opis wielu prac, których Aga się podejmowała. W rozmowie uczestniczył też Darek, jej mąż, którego wtrącenia zaznaczone są innym kolorem czcionki. Myślę, że z wpisu każdemu uda się ocenić żywiołowość Agi i jej bezpośredniość. Do rozmowy próbowały także włączać się jej psy, jednym słowem: było wesoło.

Coś o sobie na początek…Sama nie wiem co powiedzieć.

Darek: Matka Teresa, która przyciąga kłopoty.

Myślę, że można tak powiedzieć i tak może być we wpisie. No taka jest prawda, chyba mam na czole napisane „wal jak w dym!”. A co do samej emigracji…nie wiem! Nie wiem dlaczego wybrałam Anglię. Przyjechałam tu w 2007 r. Pierwszy raz przyjechałam do Szkocji na truskawki i to miał być wyjazd tylko na pół roku. Wróciłam do Polski, ale po kolejnym pół roku w Polsce stwierdziłam, że jednak tutaj wrócę. Przyjechałam już tu na Wirral od razu – i tak zostałam, do dziś.

Do Szkocji wyjechałam 1 czerwca w dzień dziecka, bo tak był zaplanowany wyjazd. Wyjeżdżałam z pośrednikiem. Bałam się, że będzie jakaś masakra, bo różne historię w Internecie można przeczytać: że wywożą gdzieś ludzi czy coś takiego, ale nie było tragicznie. Biuro pośrednika było w Bydgoszczy i ten pośrednik miał za żonę Polkę. Musiałam za to zapłacić 250 funtów: za przejazd i za wszystkie papiery, które mieli tutaj pozałatwiać. Odciągali mi te pieniądze z wypłaty, po 50 funtów tygodniowo. Powiem Ci, że bardzo miło wspominam te truskawki i nawet ostatnio mówiłam do Darka, że jakby była taka możliwość to chyba bym wyjechała na farmę na jakiś czas. Byli tam ludzie z całego świata, głównie studenci. Od nas – z Polski – to jechały zwykle osoby starsze, bardzo mało było młodych osób. Głównie panie, dużo matek z córkami. Jazda autokarem trwała 36 godzin, tragedia…Ta farma była pomiędzy Perth a Dundee, w jakieś tam małej wiosce. Mieszkaliśmy jak na obozie harcerskim: w jednym baraku były pokoje z łózkami piętrowymi, jakaś mała kuchnia i stołówka, a w drugim łazienki. Ekstrema totalna, ale miło to jednak wspominam – fajnie się tam żyło.

Później wróciłam na pół roku do Polski i dostałam jeszcze awans; zostałam brygadzistką. Jednak stwierdziłam, że wyjeżdżam z powrotem do Anglii i na urlopie przyjechałam tutaj zrobić insurance number, bo home office już miałam z tych truskawek. Wtedy mogłam sobie na koniec jeszcze „pocisnąć” pracodawcy i pograć mu na nerwach, bo jak już wiedziałam że wyjeżdżam, to było mi wszystko jedno. Ale jednak nie umiem na to odpowiedzieć: „dlaczego Anglia?” Po tych dziesięciu latach – gdy tutaj już jestem – to myślę, że powinnam jednak wybrać kraj, który jest bliżej Polski. Mam czasami takiego doła, że mam ochotę wrócić, ale ogólnie to zwykle jestem zbyt bardzo zajęta by przejmować się i rozmyślać nad tym, że mi tutaj jest źle i czas wracać. Zawszę sobie znajdę zajęcie: bieganie, siłownia, psy, kot i dzieci.

Jak wróciłam po tych truskawkach do Polski i zdecydowałam, że znów wyjeżdżam to dzieci zostały z moją mamą. Przyjechałam tu i dołączyły do mnie dopiero po roku, jak już była praca i mieszkanie. Może to nie było nie wiadomo co, bo to był tylko flat dwupokojowy, ale to jednak było coś w miarę stałego, żeby dzieci mogły przyjechać. To był ciężki rok dla mnie i starałam się być jak najczęściej w Polsce; co trzy miesiące wtedy jeździłam. Pracowałam przez agencję, więc mogłam sobie pozwolić na to, bo na kontrakcie to bardzo rzadko pozwalają, żeby móc sobie wziąć wolne np. na Święta.

Pracę udało mi się znaleźć bardzo szybko. Nie wiem dlaczego, ale odkąd jestem w Anglii, nie mam problemów ze znalezieniem pracy, mimo że przyjechałam bez „języka”, bo w Szkocji nauczyłam się jedynie samych podstaw, typu hello czy how are you. Przed rejestracją w agencji siedziałam i kułam, czytając co wcześniej sobie napisałam i przetłumaczyłam. Pierwsza praca była w „kurczakach”, jakieś 30 km stąd. Wyobraź sobie, że jeździłam tam nawet rowerem, bo w niedzielę nie było tam żadnego transportu. Agencja była cwana i jak powiedziałam, że nie mam jak dojechać to mi odpowiedzieli, że nie będę mieć pracy w kolejnym tygodniu. Ponieważ nie chciałam być na czyimś utrzymaniu to zacisnęłam zęby i po pierwszej tygodniówce poszłam do sklepu i kupiłam rower. Możesz to sobie wyobrazić? Lało, nie lało – jeździłam rowerem. Prawie dwie godziny jazdy w jedną stronę, osiem godzin pracy w chłodni, gdzie ręce miałam całe popuchnięte, bo te kości z kurczaka trzeba było mu wsadzić w „dupkę” – to sobie sam możesz wyobrazić jak one wyglądały. A później znów prawie dwie godziny trzymania kierownicy w drugą stronę. Jak już dojeżdżałam do miasta gdzie mieszkam – jakieś 6 mil mi zostało – to zrobiłam się taka głodna, że musiałam się zatrzymać i na murku coś zjeść i napić się coli. Myślałam wtedy, że nie dojadę na tym rowerze do domu. Jeździłam tak chyba przez trzy, albo cztery niedziele, aż któregoś razu po prostu sobie powiedziałam, że już więcej tak nie mogę. Naprawdę było mi ciężko, bo jeszcze targałam kalosze ze sobą. Ja sobie nie umiem tego wyobrazić: Anglia i XXI wiek..W Polsce też pracowałam na produkcji i tam każdy miał swój mundurek i przebierał się w szatni, a tutaj…po kimś kalosze musisz założyć! Dla mnie to była tragedia! Po pierwszym dniu pracy dzwoniłam do Darka i prosiłam, żeby poszedł do polskiego sklepu i kupił spirytus. Nacierałam potem nogi tym alkoholem bo się bałam, że dostanę grzybicy czy czegoś takiego. Gdy wróciłam po pierwszym dniu pracy to poszłam do sklepu i kupiłam kalosze, które wyglądały podobnie jak te, które mieli tam na produkcji. Targałam je zawsze w plecaku do pracy bo powiedziałam sobie, że nie założę butów po kimś. Nie rozumiem tego, że na produkcji przestrzegają jakiś zasad BHP, a ludzie muszą zakładać kalosze jeden po drugim. Dla mnie to był szok jak jedna zmiana wychodziła, a druga czekała na buty, żeby założyć je po kimś innym. O mało zawału nie dostałam! Może to brzmi dziwnie, ale dla mnie to naprawdę była tragedia. Wracając jeszcze do tej jazdy rowerem: któregoś razu zadzwonili do mnie z agencji i powiedzieli, że muszę przyjechać w niedzielę. Ja odpowiedziałam, że nie przyjadę. Nauczyłam się tylko tego co mam im odpowiedzieć i od razu musiałam się rozłączyć, bo jakby chcieli dalej ze mną rozmawiać to bym sobie nie poradziła. Dokładnie to nauczyłam się jak mu powiedzieć, że ma się „pocałować”, bo jak nie jego agencja, to inna da mi pracę. Zanim jeszcze dojechałam do domu do oddzwonili, że mam normalnie przyjść w poniedziałek na swój shift. Jednak dało się postawić, tylko na początku człowiek się bał, bo ja prawie zupełnie bez „języka” tu przyjechałam i nie znałam jeszcze zasad. Przepracowałam w tych kurczakach miesiąc i powiedziałam do Darka, że jak nie znajdę innej pracy to wracam do Polski.

Ogólnie powiem Ci, że nie przeżyłam jakiegoś szoku po przyjeździe. Podoba mi się to, że mają tutaj „wyrąbane” na to jak kto wygląda czy jak jedzie ubrany w autobusie, nawet jak jedzie prosto z pracy umorusany i brudny po budowie. Jadą, śmierdzą – bo niektórzy naprawdę śmierdzą – i nikt im nic nie mówi. W Polsce wyobrażasz to sobie? To akurat mi się bardzo podoba jak ludzie sobie idą w piżamie na zakupy. Uwierz mi, że jakbym miała gdzieś sklep za rogiem to osobiście sama bym leciała w piżamie po mleko. Ja nie jestem osobą, która zwraca uwagę na wygląd, że trzeba się wypindrzyć czy coś w tym stylu. Po prostu jest mi wygodnie tak jak jest.

Po tych kurczakach byłam tylko tydzień bez pracy, a później znalazłam kolejną przez inną agencję i tam pracowałam cały rok. To była praca na magazynie: naklejałam sobie naklejki z cenami na garnki czy na inne przybory do kuchni. Jedyny problem jaki tam miałam to taki, że było zimno, ale praca ogólnie była fajna. Czasami musiałam trochę „poprzerzucać”, bo przychodziły z Chin kartony z tymi kompletami garów i trzeba było je wyciągać z kartonów, albo tylko cenę nakleić i włożyć z powrotem. One szły do Argos’u (sklep w Wielkiej Brytanii – przyp. Red.) lub do innych sklepów. My na te kartony mówiliśmy „martwe ciała”. O! Taka ciekawostka: pracowałam z Angielką, która bardzo dobrze mówiła po polsku. Ona mnie więcej nauczyła angielskiego niż szkoła. Ja do niej mówiłam normalnie po polsku: „słuchaj, ja jutro muszę mieć wolne i jak ja mam się zapytać o to szefa?”, a ona mi to tłumaczyła. Jak były wiadomości w radiu to ona mi mówiła: „słuchaj wiadomości a ja Cię później zapytam co oni mówili” – i tak mnie testowała. Ona się nauczyła polskiego bo pracowała z Polakami i stwierdziła, że polski to bardzo fajny język. Zawsze miała książkę ze sobą i jak czegoś zapominała to sprawdzała w książce i dalej mówiła po polsku. Bardzo fajna kobitka!

Zapisałam się też do college’u na part-time’a tylko , bo człowiek chciał jak najwięcej zarobić.

Darek: Ty w tym college’u nienawidziłaś nauczyciela.

Nie, że nie nienawidziłam: ja go nawet lubiłam na swój sposób… Ja nie nienawidzę ludzi, jestem do nich bardzo pozytywnie nastawiona! On był seksistowski. Któregoś razu kupiłam sobie dres Evertonu (klub piłkarski – przyp.Red.): spodnie i koszulkę…

Darek: W naszym mieście był sklep Evertonu i zamykali go. Wtedy kupiła trochę rzeczy dla siebie i do Polski.

Tak, kupiłam sobie wtedy takie dresy. Któregoś dnia wywołał mnie do tablicy i jak wstałam to zobaczył, że jestem ubrana w ten dres. On zrobił krzywą minę i zapytałam „o co chodzi?” On odpowiedział, że kobiety nie powinny w ogóle supportować piłki nożnej. Ja mu wtedy odpowiedziałam: „Ja ogólnie nie lubię piłki nożnej, ale supportuję Everton bo jest biedny.” Byłam na tyle wredna, że co lekcję (co tydzień) chodziłam ubrana w jakąś koszulkę piłkarską. Chodziliśmy na te lekcje razem, ale ja go nigdy nie słuchałam. Jak coś do mnie mówił to musiałam Darka pytać co on do mnie mówił. Tak bardzo go nie lubiłam…Na egzaminie musieliśmy o czymś (już nie pamiętam o czym) rozmawiać i zdałam chyba tylko dlatego, że się z Darkiem po angielsku pokłóciliśmy. O głupi telewizor! Tak jakoś z rozmowy wyszło, że było coś właśnie o telewizorze, a my wtedy kupowaliśmy czy oglądaliśmy jakiś – i tak się skończyło, że zaczęliśmy się o ten telewizor kłócić.

Bardzo długo pracowałam przez agencję. Raz jeden jeszcze poszłam do fabryki na podobną do tych kurczaków produkcję, ale tylko na jeden dzień i powiedziałam, że to nie dla mnie. Ja wiem, że są ludzie, którzy są zmuszeni do takiej pracy, ale to są jednak – jakby nie patrzeć…takie polskie obozy pracy. Bardzo dużo Polaków…

Darek: Nie tylko polskie.

No nie tylko polskie bo są i Węgrzy, i Rumunii, i inni imigranci. Najprościej znaleźć pracę w takich miejscach – taka jest prawda. Jeszcze chciałabym spróbować swoich sił w sklepie zanim zostanę tym kierowcą ciężarówki.

Pracowałam jeszcze przez agencję w takiej fabryce przypraw, dość długo tam byłam. Do tego stopnia, że mój kierownik miał mój numer telefonu i najpierw do mnie dzwonił z pytaniem czy jestem dostępna, a dopiero później do agencji, że mnie potrzebują. Któregoś dnia było tak, że nie mieli pracy więc mnie odwołał i wróciłam do tych „garów”, ale znów zadzwonił i ja zapytałam jak długo będzie ta praca. On do mnie powiedział, że to jest dobre pytanie. Ja mu wtedy odpowiedziałam prosto z mostu: „słuchaj, jak będziesz miał dla mnie pracę do Świąt i chwilę później to ja u Ciebie jestem jutro.” On na to „OK” – i tak mnie trzymał do lutego. Już później nie było co robić, ale jednak dalej mnie trzymał bo obiecał. Sprzątaliśmy z nudów i tak tą fabrykę wysprzątaliśmy, że aż się błyszczało.

Potem pracowałam w „orzeszkach”. Wspominam tą pracę dość dobrze. Pracowałam tam prawie rok, ale nie podobało mi się, że praca była dość ciężka. No bo jednak jeżeli jedna taka paczka ma 10 opakowań po 1 kg każda i poprzerzucasz takich paczek przeszło tysiąc w ciągu 10 godzin to po prostu…ręce opadają. Tam było bardzo mało Polaków. Jedna starsza pani, chyba dwójka młodszych Polaków i ja. Oni tam trochę tacy rasistowscy byli, przynajmniej ta starsza pani tak mówiła, ale do mnie nikt tam nic nie miał. Po prostu robiłam to co kazali i „do widzenia”. Najpierw tam byłam przez agencje a później zaproponowali mi kontrakt.

Jeszcze zahaczyłam o magazyn w Liverpoolu na dokach. Zajebiście się tam pracowało. Zajebiści ludzi i zajebiste imprezy. Narobiłam tam trochę rabanu. Zrobili spotkanie z nami i powiedzieli, że poszukują team leader’ów (brygadzistów – przyp.Red.) Zgłosiłam się na ochotnika, ale nie tak przy wszystkich bo mi było trochę głupio. Ten nasz manager był na papierosie i był sam. Ja się wtedy wstydziłam swojego angielskiego – zresztą mam tak do dziś – ale pomyślałam, że podejdę i pogadam z nim na osobności. Zapytałam czy cały czas szuka kogoś na tego team leader’a. On odpowiedział, że tak.
– A ja bym mogła być?
– Tak, mogłabyś.
– A mój angielski nie będzie za słaby?
– Nie, spokojnie.. – No i wzięli mnie na tą team leader’kę, i zaczęli mnie trenować. Minęły trzy miesiące i po tych trzech miesiącach miała być stawka większa, a tutaj nic się nie zmienia. W końcu poszłam zapytać, a ten manager mówi, że nie może: bo tamto, bo siamto. Zapytałam go czym ja się różnię od tego starego team leadera i dlaczego nie mogę mieć takiej samej stawki, a muszę pracować za te same pieniądze jak ludzie na linii, choć jestem odpowiedzialna za cały towar. Jakby był jakiś problem to pretensję byłyby do mnie, bo się jakaś zgniła cytrynka czy grejpfrut trafił. Zapytałam się jeszcze czy mam na czole napisane „frajer”? Zdziwił się, że tak do niego powiedziałam, a ja jeszcze mu dodałam, że pomimo tego, że mój angielski jest słaby to nie oznacza, że jestem głupia. Powiedziałam, że to mój ostatni dzień w pracy i pożegnałam się ze wszystkimi. W kolejny dzień miałam off’a (dzień wolny – przyp.Red.), ale zadzwonili do mnie z agencji, żebym przyszła kolejnego dnia, bo będą rozmowy. Przyszliśmy na tą rozmowę, ale ten manager zaczął ją od złej strony: że to nasza wina, że warehause nie przynosi zysków. Jak to usłyszałam to wstałam, powiedziałam „fuck off” i wyszłam. Inni dostali tą podwyżkę później, ale po dwóch miesiącach fabryka padła.