Tej Trylogii nie czytaj!

Tej Trylogii nie czytaj!

17 lutego, 2023 Wyłączono przez Redakcja

Daleki jestem od nakłaniania kogokolwiek do nie czytania, a szczególnie do omijania szerokim łukiem Sienkiewiczowskiej „Trylogii”. Dzieła te wrosły przecież w nasza tożsamość i kulturę tak bardzo, że potrafiły wywołać efekty niespodziewane i wręcz zadziwiające tych, którzy „Trylogii” nie znali. Sukces starej, polskiej reklamy oparty na kwestii „ojciec, prać?” podobno szokował wręcz zachodnich speców od marketingu, którzy swoje strategię opierali na emocjach wywoływanych bardziej przyziemnymi bodźcami niż kultura. Po latach i nas zaszły podobne zmiany i jak przeczytałem ostatnio, fenomen reklamy proszku Polena2000 jest też niezrozumiały dla współczesnych, polskich studentów. Na biadolenie nad upadkiem obyczajów przyjdzie jeszcze czas w innych felietonach, w tym natomiast wróćmy do samej „Trylogii”, a dokładnie do zaprezentowanego na zdjęciu wydania, które to posłuży do opisania pewnego, okropnego zjawiska na polskim rynku wydawniczym.

Opisywaną książkę kupiłem sprowokowany dwoma czynnikami. Po pierwsze; zaintrygował mnie pomysł zestawienia wszystkich części „Trylogii” w pojedynczym tomie. Jest to dzieło co najmniej obszerne, poszczególne już części dzieli się tomy, dlatego też chciałem poczuć w ręce „ciężar” Sienkiewiczowskiej prozy, pisanej „ku pokrzepieniu serc”. Po drugie; cena, na którą trafiłem – niecałe 8 funtów – była wodą na młyn, uruchamiającą mechanizmy mojej dusigroszowej natury. „To uczciwa cena!” – wykrzyknąłem w duchu, tknięty jednak równocześnie złym przeczuciem, które w takim sytuacjach słusznie bija na alarm, zwracając uwagę, iż „za dobre to, by było prawdziwe”. Skąpca ze sceptykiem zastąpił lekkoduch, który uznał, że w najgorszym wypadku przekona się dlaczego to trzy książki, choć pomiędzy jedynie dwiema okładkami, może kupić taniej niż paczkę papierosów.

Zmuszony do zgadywania rzuciłbym wtedy, że pewnie złożenie tak obszernego materiału jest na tyle kłopotliwe, że całość „nie trzyma się kupy”, to znaczy utrzymanie przeszło tysiąca stron razem rodzi takie problemy techniczne, które powodują rozchodzenie się poszczególnych arkuszy. Byłby to chybiony trop, wydanie jest na tyle dobrze zrobione, że o niczym takim nie ma mowy. Tomisko (bo nazwanie owej cegły „tomem” byłoby poetyckim wręcz zdrobnieniem) trzyma się dobrze, zarówno w warstwie przedmiotu, bo strony nie wyfruwają z pomiędzy okładek, jak i na rękach (i kolanach), gdzie całkiem zgrabnie się układa. Trzymanie np. w jeden dłoni nie wchodzi w grę ze zrozumiałych powodów, o ile ktoś czytaniem nie zechce zastąpić treningu na siłowni. Zgadując dalej powiedziałbym, że wielkość czcionki wraz z gramaturą papieru powoduje „niemożność” czytania, na wzór takiego wydawnictwa Biblii, która upychając stary i nowy testament wraz z komentarzami w wydawnictwo kieszonkowe, sprawiło, że studiujący święte pisma człowiek doświadcza jednocześnie przymusowej ascezy w postaci natychmiastowego bólu oczy i głowy. Ale i ten trop również prowadziłby do nikąd – zarówno wielkość liter, jak i sam papier nie daje żadnych podstaw do narzekania. A może „brzydki” wygląd? Przekłamane zdjęcia okładki? Nie! Książka wcale nie wygląda źle, oglądana zarówno „z frontu”, jak i „z grzbietu”, pasuje wręcz idealnie jako sąsiedztwo dzieł zebranych Szekspira (kupionych oczywiście, już kilka lat temu – w przecenie). Gdzie więc tkwi problem? Tam gdzie zawsze – w szczegółach, gdzie ma miejsce obok samego diabła.

Powieści składające się na Trylogię osadzone są w realiach historii Rzeczpospolitej w jej bardzo szczególnym okresie. Połowa XVII wieku to pasmo nieustannych, wyniszczających kraj wojen. A każdy z tych konfliktów to zagadnienie opisywane przez historyków na tylu stronach, przy których blednie nawet długość Sienkiewiczowskiego dzieła. Łatwo dodać jedno do drugiego, by otrzymać w wyniku fabułę pełną wydarzeń, postaci i zwrotów akcji wyjętych wprost z tej części naszej historii, do której nawiązuje Trylogia. Osnowa ta przeplatana jest wątkami już zmyślonymi na potrzebę dzieła literackiego, ale jest to splot dość mocno zaciągnięty. Zresztą historia, użyta nawet jako tło ma do to do siebie, że sama potrzebuje tła. Akcji historycznej nie da się oderwać od np. geografii, a współczesna Polska leży w dużej mierze w innym miejscu niż Polska czasów Wazów. A same te dwa czynniki mogą rodzić pewne problemy u czytelnika, który nie ma specjalistycznej wiedzy o historii Europy środkowej czasu baroku. Tak na dobrą sprawę to właśnie Sienkiewiczowi, a później Hoffmanowi Polacy w dużej mierze zawdzięczają znajomość pewnych faktów z wojny polsko-szwedzkiej, nazwanej później potopem. Śmiem twierdzić że sylwetka Janusza Radziwiłła, który stał się niemal synonimem zdrajcy byłaby niemal zupełnie zapomniana, gdyby nie literacki obraz i późniejsze przeniesienie tej tragedii na ekran. A obrona Jasnej Góry? Czy bez Sienkiewiczowskiego opisu byłaby tym samym w naszej świadomości, nie pozostając jedynie ciekawym epizodem całej wojny?…

-Zaraz! Zaraz! – wyobrażam sobie, że w tym momencie mógłby wykrzyknąć wydawca, który domyśla się do czego zmierzam – Czyż pan, panie Smoleń nie piszesz artykułów, które często oznaczasz kategorią „historia”? I ty nie umiesz odróżnić prawdziwego Bohdana Chmielnickiego od wymyślonego Podbipięty? Naprawdę potrzebujesz, żeby cię prowadzić za rękę i zaznaczyć, że fortel Zagłoby i jego rozmowa z Rochem Kowalskim nie miała miejsca? Cha! Cha! Cha!
-Panie Januszu – odpowiedziałbym wydawcy, prawdopodobnie tęgiemu mężczyźnie w średnim wieku, z imponującym wąsem, ubranego w koszulę z krótkim rękawem, która rozpięta pod szyją pozwalałaby swobodnie trząść się kilku podbródkom podczas wybuchów śmiechu – to prawda, że w dużej mierze wiem o czym jest mowa w Trylogii. Wiem nawet kim byli Wołosi i gdzie Wołoszczyzna leżała, ale…

Ale! Tutaj muszę przerwać ten wymyślony dialog, by nadmienić o co chodzi, bo to jeszcze nie padło. Rzecz opiera się na takiej przypadłości książki, że brak w niej nawet jednego przypisu! Wydawca powieści historycznej w której co kilka stron do wymyślonej fabuły wplatane są postacie i wydarzenia z podręczników nie zadbał o to, żeby choć jednym zdaniem wspomnieć o tym kim był Janusz Radziwiłł, Stefan Czarnecki, Jeremi Wiśniowiecki i setki innych. Nie dopisał u dołu strony gdzie umieścić na współczesnej mapie Europy Czerkasy, Kudak, Bar, czy Witebsk. Dodatkowo we wszystkich tomach powieści trwa wojna. Wyjaśnienie czytelnikowi roli poszczególnych formacji czy opisu dawnego uzbrojenia nie jest ukłonem w jego stronę, a minimalną dawką przyzwoitości. Już nie ma co nawet wspominać o tym, że dobrze byłoby pewne elementy Sienkiewiczowskiego „pokrzepiania serc” korygować krótkim komentarzem, jak chociażby sylwetkę Wiśniowieckiego.

Można uznać, że wszystkie powyższe fakty, historyczne, geograficzne, militarne itd. czytelnik powinien wynieść z lekcji w szkole i nie należy o to kruszyć kopii. To dość wątły argument, ale nawet nie rozbrajając go i przyjmując za wystarczający do obrony wydawnictwa wyciągnę jeszcze jeden zarzut. Otóż tak mi się ułożyło w życiu, że moim językiem ojczystym jest jeden z języków słowiańskich, nauczyłem się też dwóch germańskich. Jednym z nich mówię w granicach przyzwoitości, a drugi zdążyłem już dawno zapomnieć. Rodzima polszczyzna pozwala mi czasami zrozumieć sąsiednie języki, z bólem głowy rozszyfruję też cyrylicę i kilka miesięcy temu, słysząc o sobie na wschodzie „haroszy malczik!” wiedziałem, że to komplement (podwójny!), a nie obelga. Po raz kolejny pan Janusz wydawca mógłby wyśmiać moje obiekcje pytając, czy naprawdę nie jest dla mnie zrozumiała rusińska mowa kozaków w „Ogniem i mieczem”? Jest. Ale (znów mam jakieś „ale”…) moja znajomość języków romańskich jest niemal żadna. To dosłownie kilka słów, które potrafię powiedzieć, a w całej Trylogii jest zatrzęsienie makaronizmów (zwrotów łacińskich), co jest odpowiednie dla opisywanej epoki. Mało tego, padają tam słowa zaczerpnięte z francuskiego, niemieckiego, ze staropolszczyzny, a nawet z języka tureckiego! Jakim – do ciężkiej cholery – trzeba być poliglotą by czytać podobne wydanie? Tu już nie widzę żadnej możliwości obrony. Mam zaopatrzyć się w kilka słowników, czy liczyć że domyślę się z kontekstu o czym jest mowa, gdy pada w tekście np. „Prawdziwy z ciebie lupus insatiabilis”? Bądź tu mądry i czytaj książki… Całość Trylogii, co chyba udało mi się pokazać, jest tak złożona, że w jej wydaniu internetowym umieszczono kilka tysięcy(!) przypisów, wyjaśniających poszczególne słowa, postacie i miejsca. A w „mojej” Trylogii? Zero! I nie chodzi mi o inny rodzaj głupoty, czyli sytuację, gdzie przypisy przysłaniają główną treść, co jest z kolei szaloną praktyką prac naukowych. Wymagam szacunku dla czytelnika, który może nie być poliglotą połączonym z historycznym omnibusem i pasjonatem geografii Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Moja irytacja zaszła tak daleko, że wygrzebałem z pamięci resztki strzępków łacińskich sentencji i zwrotów, by móc opisać książkę w tym języku. Vanitas vanitatum! I wzorem Pana Janusza zostawię to bez przypisu…

Pastwię się tutaj nad wydaniem Trylogii, ale nie jest to jedyna pozycja z podobnym problemem. Wynikają one, jak podejrzewam, z tego samego źródła. Na wydawaniu książek się nie znam, materię to pewnie mógłbym dobrze wyłożyć ów dżentelmen, który w Polskim Merseyside ma organizować kurs i pisania książek, i ich wydawania. Ale myślę, że moje podejrzenia mogą być na tyle poprawne, że ośmielę się je tu przedstawić. Otóż wydawca nie musi dzielić się zyskiem ze sprzedaży ze spadkobiercami Henryka Sienkiewicza. Prawa autorskie wygasają po 70 latach od śmierci pisarza i ten koszt można usunąć z Excelowej tabelki. Ale opracowanie redakcyjne w postaci przypisów, ewentualnej przedmowy itd., to już nie są rzeczy, które pan Janusz mógłby wyciągnąć za darmoszkę. To realny koszt i być może nawet należałoby go pomnożyć przez kilka osób, które mogłyby odpowiadać za daną działkę do opracowania. Stawiam tezę, że najzwyczajniej w świecie uznano, że szkoda czasu, zachodu i pieniędzy na takie zbytki. Czy to nielegalne? Pewnie, że nie. A czy jest mądre?

Jak już pisałem nie jest to niestety wyjątek. Istnieje też na rynku przykład inny, ale zakładam, że wywodzący się z tego samego źródła. Ponieważ prawa autorskie wygasają też w stosunku do tłumaczeń, jedno z wydawnictw sięgnęło po takie opracowanie z czasów jeszcze sprzed II wojny światowej, dotyczące „Braci Karamazow” Dostojewskiego. To, samo z siebie, nie dyskwalifikuje jeszcze tłumaczenia. Problem w tym, że jest to tłumaczenie, które dość lekko podchodzi do wierności oryginałowi. Opuszczone są w nim długie fragmenty powieści, a nawet zmieniono zakończenie. A ja odbieram to bardzo osobiście, jako obrazę i wyraz kompletnego braku szacunku do czytelnika. Podobno można kupować same grzbiety „książek” by ładnie wyglądały na półce. Mając w ręce książki wydane w podobny sposób mam wrażenie, że ktoś mi wcisnął samą okładkę, na wzór grzbietów przeznaczoną do zbudowania fałszywej biblioteczki. Co z tego, że książka jest ładna, jak w środku makulatura? Nie służy do czytania, a do oglądania. Ewentualnie, ze względu na gabaryty do walnięcia kogoś w łeb. Nie z zemsty, ale by poszedł po rozum do głowy.

Czytaj także: O Lemie – nie tylko pisarzu s-f

Autor: Andrzej Smoleń

https://twitter.com/andrzej_smolen