Polski bajer

Polski bajer

2 lipca, 2023 Wyłączono przez Redakcja

Trafiłem swego czasu w czytanej książce na rzuconą pobocznie uwagę o Chopinie. Miał on być artystą, który posiadał etos pracy godny rzemieślnika – pracował regularnie i konsekwentnie w wyznaczonych na pracę godzinach. Zaintrygował mnie ten fakt na tyle, że musiałem zaczerpnąć z krynicy mądrości…

– Tak, to prawda – potwierdziła żona.

Po chwili namysłu musiałem przyznać, że jest to przecież logiczne samo z siebie. Pewien podświadomy i błędny obraz artysty stworzył wewnętrzną iluzję w której wyobrażałem sobie tworzenie wielkich dzieł w wyniku nagłego natchnienia, zrywu, szału twórczego. Ale o ile tak mogła powstać „Wielka improwizacja” Mickiewicza, po spisaniu której podobno zemdlał ze strachu i napięcia, czy też „Etiuda rewolucyjna”, skomponowana pod wpływem emocji na wieść o upadku Powstania Listopadowego, tak przecież ilość dzieł pozostawionych przez obu artystów skłania do wniosku, że był to owoc żmudnej i regularnej pracy. Czekać na nagłe natchnienie, odpowiedni moment czy olśnienie itd., można przez całe życie, i jak podpowiada doświadczenie życiowe, jest to metoda wysoce zawodna. Herbert ponoć pisywał wiersze w godzinach swojego urzędowania, co sprawiało wrażenie, że pracuje (no bo przecież pisał, a nie czytał gazety), ale jednocześnie ustawiło proces twórczy w jednym rzędzie z biurową monotonią i nudą urzędniczego kieratu.

Ponieważ etos pracy i twórczość artystyczna nie związały się nigdy w mojej wyobraźni mocnym węzłem i zabrakło mi na ten temat powyższej refleksji, ów fakt o Chopinie zaskoczył mnie wyraźnie, co przyznaję z lekkim wstydem. Brnąc dalej w upokarzające zwierzenia wyznam też, że przez moment nasz największy kompozytor stał mi się bliski przez swój etos pracy, oraz jednocześnie… obcy i daleki. Ten nagły dystans spowodowany był zresztą tym samym czynnikiem, co jest oczywiście paradoksem, ale paradoksem pozornym, bo to Chopin pracuś wzbudził we mnie wielką sympatię jako człowiek, ale ta sama cecha jakoś nie chciała współgrać z obrazem Polaka, który oddaje się monotonnej i regularnej pracy, miast podkręcać wąsa i z ułańską brawurą dokonywać szarży przez życie niczym przez wąwóz pod Samosierrą. Po raz kolejny z pomocą przychodzi tu jednak zdrowy rozsądek, który podpowiada, że naród z postawą „od zrywu do zrywu”, i z podejściem „szlachta na koń siędzie, my z synowcem na czele – i jakoś to będzie” skończyłby szybko swą karierę na arenie dziejów, na wzór Celtów, którzy wierzyli, że pomiędzy naszym łez padołem a zaświatami (i co ważne – z powrotem) da się przenosić w sposób bardzo prosty, to znaczy zwyczajnie umierając. Czyniło to z nich świetnych i nieustraszonych wojowników, ale z marnymi szansami na zbudowanie trwałej, znaczącej kultury i państwowości. Ponieważ jednak nasz naród, wbrew wszystkim przeciwnościom i własnym zapędom trwa już od przeszło tysiąca lat, zachowując tradycję państwowości od średniowiecznej monarchii i ponieważ polska kultura jest nadal żywa, ergo nasze dziedzictwo to coś więcej niźli jedynie kolejne mobilizacje i krótkotrwałe momenty. Obok romantyka Rzeckiego potrzebowaliśmy całęj rzeszy Wokulskich, i – po raz kolejny – elementarna logika wskazuje, że owe postawy nie były rozdzielone nieprzebytym murem, granicą w której kończył się jeden człowiek, a zaczynał drugi, na wzór przemiany Gustawa w Konrada. To zresztą łatwo wykazać na przykładzie już przytoczonym, gdzie romantyk Chopin pracuje w iście pozytywistycznm, można by wręcz rzecz, że nawet w mieszczańskim i protestanckim stylu.

Los tak zarządził moją osobistą historią, że toczy się ona równolegle do historii III Rzeczpospolitej (z małym przesunięciem), którą miałem dzięki temu szansę obserwować od jej chwiejnych początków aż po dziś. Każdy kto pamięta Polskę sprzed 30 lat i porówna ją do jej dzisiejszej postaci z łatwością zaduma się nad tym, ile może się zmienić w przeciągu jednego pokolenia. Szybkość przemian i nagły przewrót polityczno-gospodarczy wywołały wiele różnorakich efektów, które w charakterystyczny sposób wpisały się w ten okres. Ściśnięta wcześniej sprężyna odbiła z dużym animuszem i entuzjazmem, ale w sposób dość chaotyczny i niekontrolowany, co skutkowało różnorakimi rezultatami, czasami spodziewanymi, często zaskakującymi. Dwa przykłady nieprzewidywalnych i ciekawych zarazem zjawisk zawiera tytuł książki Moniki Borys „Polski bajer. Disco polo i lata 90.”, którą miałem przyjemność czytać w ubiegłym roku.

-Posłuchaj tego fragmentu…

-Nie będę niczego słuchać o disco polo!

I tak kilka razy na dzień…

Jest to książka idealna w miejscu, gdzie jest słonecznie, wesoło i beztrosko. Bywają takie okoliczności, które wymagają wprost swobody i lekkiego odejścia od konwenansów. Pizzę można jeść w marynarce, do tego używając sztućców, ale najczęściej wygodnie jest zwyczajnie sięgać po nią rękami. I tak właśnie tą książkę pochłaniałem, jak jedzenie na szybko, z którego kapie sos i przecieka przez papier, i gdybym mógł – oblizywałbym palce ku rozpaczy bliskich, którzy nie rozumieli mojego zachwytu nad lekturą. Tłumowi na plaży, ze względu na to, że język polski nie jest jednak franca lingua, ciężko byłoby wytłumaczyć całe zjawisko i cytować fragmenty książki, dlatego zostałem z lekturą sam na sam, ale co się odwlecze, to… itd., dlatego też dziś posłużę się pewnymi myślami z książki.

Myliłby się ktoś, kto założyłby, że jest to opowieść o młodzieńcach śpiewających falsetem o w rytm dość prymitywnej muzyki, w kolorowej otoczce tak mocno kontrastującej z szarym otoczeniem. To tylko wycinek całości, który próbuje zebrać elementy około muzyczne z realiami czasów w których disco polo powstało. W czasach jeszcze wcześniejszych koncertował w Polsce włoski piosenkarz Mariano Marini, znany z wyśpiewanej lekko łamaną polszczyzną piosenki „Nie płacz kiedy odjadę”. Zjawiska takie jak zagraniczni wykonawcy były w PRLu absolutną rzadkością, co potęgowało wrażenia i wyobrażenia publiczności. Po ostatnim koncercie Marianiego podobno doszło do scen dantejskich, do wielkiej bitwy pań, z których każda była przekonana, że to do niej odnosi się „sercem będę przy tobie…” Ten przykład pokazuję tylko siłę z jaką na zamknięte społeczeństwo mógł oddziaływać świat zachodni i jak wielkie emocje budził w kraju, który nagle przestał istnieć w skostniałym systemie i rozpoczął budowanie swojej wersji kapitalizmu, oszołomiony głębokością oddechu, który wreszcie mógł złapać. Stąd też w muzyce disco-polo wzięły się nawiązania do egzotyki czy Stanów Zjednoczonych, a szarość otoczenia przełamywana była błyszczącymi, nachalnymi kolorami. Kiczowate to było? Do bólu, ale równocześnie był ów kicz rodzajem tarczy, wywoływał sprężenie zwrotne gdy ktoś chciał zaatakować disco-polo dość oczywistą metodą, to jest szyderstwem. Przekonał się o tym Marek Konrad, którego piosenka-parodia „Mydełko Fa” stała się jednym z największych hitów całego gatunku. Nie da się sparodiować pastiszu, jak pisze autorka książki, tym bardziej że ani twórcy nie zabiegali o powagę, ani odbiorcy jej nie pragnęli. Jej brak, oraz wszystko powyższe, od koloru, rytmu, banału, kiczu, aż po egzotykę, Amerykę i parodię zawiera się w jednym słowie – bajer.

Bajer, wyszczególniony nawet w tytule książki, jest tutaj kluczem do całego zjawiska disco polo. To przymknięte oko z jednocześnie uniesionym kącikiem ust, to zaczarowanie rzeczywistości, to lekka blaga, to brak powagi, żart, kpina, to otoczka, to iluzja, to przerost upiornie prostej formy nad treścią, to zabawa, to sztuczka… I tak dalej. Należy przerwać tą wyliczankę w tym miejscu, bo pojęcie jest tak obszerne jak grecki logos, a ewentualnym oburzonym za porównanie odpowiadam od razu, że był to kolejny przykład bajeru – hiperbola. Ten bajer oczywiście nie był zamkniętą w obrębie muzyki instytucją, mieszał się w naturalny sposób w prawdziwym życiu z koncertem, kasetą czy bazarem. Należy oddać jednak cesarzowi co cesarskie, a disco polo co disco polo i zaznaczyć, że sama muzyka była w bajerze uczciwa. Jest to oczywisty oksymoron, ale życie to nie tylko suche pojęcia i definicje, dlatego jest on możliwy. Disco polo tworzyło swoją otoczkę, nie chcę napisać – kulturę, którą bajer rozbrajała. Ona wrzeszczała – oto bajer, wszystko dalej jest nieprawdą, iluzją i kiczem, baw się dobrze lub odejdź! W filmie Disco Polo z 2015 roku są sceny, gdy bohaterowie rozmawiają ze sobą ubrani w dwurzędowe marynarki, które są jaskrawe(!), rozpięte(!!), a aktorzy mają podwinięte rękawy (!!!). Z tej sceny już za nic w świecie nie pomnę o czym była mowa. Zapamiętałem jedynie otoczkę, bo warto dodać, że odbyła się ona na jachcie „pływającym” w dużej kałuży. Eccebajer. Kto wziąłby z tej sceny cokolwiek na serio sam sobie by zaszkodził. I tu jest właśnie uczciwość disco polowego bajeru, bo nie pozostawia złudzeń co do swojej powagi. Próba bajerowania poza tymi kategoriami to już sprawa zupełnie inna.

Tak jak śpiewana piosenka o Ameryce w przerobionej ze stodoły tancbudzie oddawała ogólne pragnienie bogactwa, szyku, blichtru i wielkiego świata, tak i bajer nie był jedynie naroślą na disco polo. Był elementem całej rzeczywistości, ale wyciągnięty poza swoją naturalną otoczkę mógł stać się zjawiskiem już jednoznacznie negatywnym. Brak wykształconych przeciwciał na złe aspekty kapitalizmu powodowały, że wielu mogło ulegać bajerowi „sprzedawanemu” przez handlarza – cwaniaka, domokrążcę (choć ci akurat, chyba podświadomie, często ubierali się jak gwiazdy disco-polo), polityka gdzieś z Amazonii, czy z tej samej puszczy „kowboja – cza czę” (ten sam case z ubraniem). Taki bajer często przechodził ze strefy dość bezpiecznej w postaci rozrywki, przez szarą, aż po poważną, jak w przypadku Stana Tymińskiego, czy dziwaka elektryzującego w telewizji wodę. Bo w przeciwieństwie do disco polo, bajerowanie brane na serio może wywoływać skutki, ale pewne choroby przechodzi się w wieku dziecięcym by później się na nie uodpornić. Patogen bajeru przetrwał jednak i niestety staje się po raz kolejny dość powszechnym zjawiskiem. Znamienne jest to (wróćmy na chwilę do źródeł) że disco polowy zespół, mający w swojej nazwie nie tylko „bajer”, ale i „full”, czyli bajer na całego, próbował zbajerować (z dość dobrym skutkiem) cały kraj, że zrobił niesamowitą karierę w Chinach. To śmieszny przykład, ale nie jedyny, bo internet, zamiast zjawisko ograniczać, przez możliwość łatwej identyfikacji bajeru, spowodował zjawisko odwrotne. Bajerować jest o wiele łatwiej, czasami w sposób dość prostacki (bo wielu i tak się nabierze), a czasami w mocniej wyrafinowany, choć dalej nie do końca uczciwy, bo np. przez pisanie o sobie artykułów w Wikipedii. Ale to przykłady bajeru „masowego”, a dalej przetrwał też ten podstawowy – bajer w bezpośrednim kontakcie.

Osobiście mam tak, że na taki bajer raczej nie reaguję, co u niektórych wywołuje wrażenie, że ja go „kupuję” i prowokuję ich do dalszego bajerowania. Powtarzanie podobnego zachowania i ciągłe próby bajeru to dla mnie śmierć cywilna, podobnie jak nie dotrzymywanie słowa, co zresztą bardzo często idzie ze sobą w parze. Niestety nie udało się nam wykorzenić tego zjawiska z bardziej poważnych stref życia i zostawić go dla niewymagającej muzyki. I jest to podsumowanie smutne, bo wynikające z tego faktu negatywne skutki są co najmniej dwa. Po pierwsze osłabia zaufanie do najprostszej uczciwości. Nie da się regulować prawie każdej, najmniejszej dziedziny i umowy. Są takie rejony, gdzie wygodniej jest oprzeć się na, mówiąc z angielska – dżentelmeńskiej umowie, uwierzyć komuś na słowo, założyć czyjąś dobrą wolę. Łamanie tych pojęć prowadzi do nieufności, męczącej na dłuższą metę, prowadzącej do zgorzknienia, wywołującej ważnienie, że świat jest nieprzyjazny. Drugi skutek to narastająca erozja indywidualnego etosu, bo choć w oczywisty sposób nie jest to cecha przypisana bajerantowi, tak jego stężenie może rozcieńczać postawy tych, którzy opierają się na dość prostych, ale jednak trudnych założeniach w indywidualnych decyzjach. Punktualność, uczciwość, odpowiedzialność za słowa, pracowitość, rzetelność, to elementarne pojęcia, które niestety nie kojarzą się z „polskim stylem bycia”, i co najgorsze – często są one jednak cechami wielu osób, ale przysłaniane są przez bardziej narzucające się u innych odmienne postawy; cwaniaka i bajeranta. Chopin może i mówił kontrahentowi, że napisze piękny utwór. Ale potem siadał to pracy i rzeczywiście to robił. Talent i artystyczna wizja oparte zostały na mocnym szkielecie samodyscypliny i żmudnej pracy. Byłoby dobrze, gdyby to był pewien wzorzec do którego chcemy dążyć. Być może jest on nawet i osiągalny, a wystarczy jedynie wyrugować ten nieszczęsny bajer. A więc – więcej Chopina, mniej disco-polo!

AS

Czytaj także: Rosyjska dusza i europejska kultura