Polacy nie gęsi, ale Rej również dwa języki znał!

Polacy nie gęsi, ale Rej również dwa języki znał!

17 stycznia, 2024 Wyłączono przez Redakcja

Nim się obejrzeliśmy, minął Nowy Rok, minął Blue Monday, minęła połowa stycznia. W felietonie Urodzeni pod lepszym niebem pisałam o obywatelu Makau. Mamy stały kontakt, chłopak awansował w pracy od razu o dwa szczebelki do góry i jest szczęśliwy. Tak, to jest Irlandia. Tutaj liczy się co potrafisz i jakie masz podejście do pracy, a nie to, skąd pochodzisz, jaki masz kolor skóry, w co wierzysz, kogo kochasz.

Dzisiaj chciałabym napisać o tym, jak znajomość języków pomaga w życiu. Niby banał, ale przez niemal pięć lat na Wyspie poznałam kilka osób, które stworzyły wokół siebie taką bańkę, że mentalnie żyją nadal w swojej ojczyźnie, a po angielsku potrafią powiedzieć hi, how are you, sorry i thank you. I nie mówię tu tylko o Polakach, bo do dzisiejszego tekstu natchnął mnie Chińczyk z Hong Kongu. Mimo że w tym specjalnym regionie administracyjnym językami urzędowymi są chiński i angielski, przybysz z Azji, mieszkający od ponad sześciu lat w Irlandii, potrafi powiedzieć po angielsku tylko hi i thank you. Nie potrafi nawet odpowiedzieć na pytanie, czy dziś pracuje, czy ma wolne. W jego ojczyźnie, mimo dwóch języków urzędowych, administracja zwraca się do obywatela w języku, jakim on się posługuje. Kolega posługuje się chińskim tylko i włącznie.

Patrzę na niego i jemu podobnych i muszę przyznać, że zazdroszczę im braku potrzeby stworzenia sobie komfortowych warunków do życia w nowym kraju. Tutaj pojawia się w mojej głowie wykrzyknik: ale on i jemu podobni stworzyli sobie komfort! Zawsze znajdą kogoś, kto pomoże w urzędzie, a poza tym zero wysiłku, praca z rodakami, zero stresu i zmęczenia.

Wspominam siebie. Zanim przyjechałam do Irlandii, przez rok uczyłam się angielskiego w Polsce. Był to połowiczny niewypał ze względu na zły dobór nauczycieli w szkole językowej, ale podstawy, aby dostać pracę i nie zginąć, zdobyłam. Kilka miesięcy po mojej przeprowadzce wybuchła pandemia i nastąpił lockdown. Całe trzy miesiące, kiedy nie pracowałam, dzień w dzień od godziny piątej rano do godziny 23 w nocy z małymi przerwami na spacer i gotowanie – uczyłam się angielskiego. NAPRAWDĘ spędzałam niebotyczne ilości czasu na nauce! Po kilku miesiącach bycia na Wyspie widziałam, z czym mam największe problemy, co stanowi trudność, co chciałabym umieć. Znalazłam w końcu nauczycielkę, która łapała temat i tak z początkowych trzech miesięcy przygoda z nauką języka rozciągnęła się na niemal rok. Oczywiście później, kiedy wróciłam do pracy, intensywność zmalała, ale zdecydowanie przestałam wierzyć w opowiastki niektórych o tym, że po dwóch tygodniach od przylotu mówili perfekcyjnie po angielsku. Nie mówili i nie mówią do dzisiaj! Ja też nie znam angielskiego perfekcyjnie, ale biegle już tak. Nie ma problemu w załatwieniu żadnej sprawy urzędowej, do lekarza chadzam sama, pracuję tylko z Irlandczykami i mieszkam z Irlandkami. Wiem, jak wiele zawdzięczam znajomości języka, jak wiele możliwości i perspektyw ta umiejętność mi przyniosła. Pisząc to wszystko chyba odczuwam dumę i wdzięczność, ale ja nie o tym…

Wróćmy do kolegi z Chin. Ilekroć go widzę, serce mi się kraje, bo to jest tak bardzo ciekawy człowiek. Zasłyszałam nieco o historii jego rodziny. Wiem, że lata do ojczyzny dość często. Wiem nieco o jego sytuacji prywatnej. Wiem, że właśnie poleciał na swój ślub! Wiem, że wylot do Irlandii, do Europy w ogóle, dla obywatela Chin nie jest tak prosty jak dla obywatela Unii Europejskiej ani nawet dla Amerykanina (wiecie, że Amerykanie potrzebują wizy, przylatując do Irlandii?). Ale to wszystko to informacje z drugiej ręki, zniekształcone, niczym w głuchym telefonie. Okrojona i niepełna wersja, bo przecież nie płynie ze źródła. I tak strasznie mi szkoda, że nie istnieje sposób na skomunikowanie się z nim. On żyje w swojej bańce, pracuje wśród swoich, wolny czas spędza na telefonie z już-chyba-żoną. Nie ma potrzeby wtapiania się w europejską rzeczywistość, nawet pod względem kulinarnym.

Zastanawiam się – czy tylko dla mnie znajomość języka kraju, w którym mieszkam, to nie tylko narzędzie do pracy i przeżycia w obcej dżungli? Dla mnie biegłe posługiwanie się językiem angielskim to możliwość poszerzenia perspektyw, większe możliwości zawodowe i życiowe, komfort bycia niezależną, ale także, a może przede wszystkim, doświadczanie ludzi z każdego zakątka świata. Wiem, że bez znajomości języka angielskiego nie byłabym tu, gdzie jestem teraz i nie doświadczyłabym tego wszystkiego, czego doświadczyłam przez ostatnie niemal pięć lat. A jak jest u Was? Czy język ma znaczenie, czy potrafiliście zorganizować się na emigracji bez języka? Opowiedzcie jak to jest, bo jestem ciekawa każdego punktu widzenia!

Czytaj także: O języku polskim na emigracji – całość


Natalia Sobiecka

Autorka felietonów z niemal dwudziestoletnim doświadczeniem w pisaniu tekstów na różnych platformach. Zauważa szczegóły i widzi drugie dno w na pozór błahej powierzchowności. W wolnych chwilach podróżuje i fotografuje, prowadzi też działalność korektorską i redakcyjną.

Ireland in my lens

Correcto. Redakcja i korekta