Pisorys
18 listopada, 2023Przez jakiś czas wisiało nade mną zadanie skreślenia kilku zdań o sobie. To ciężka sprawa, zwłaszcza jeżeli życiorys jest mało ekscytujący i gdy nie ma się wrodzonych skłonności do tworzenia iluzji. Są ludzie, którzy potrafią przystroić się w tak kolorowe i fantastyczne piórka, że wręcz podziwiam ich zdolność do tworzenia rzeczywistości. Mowa tu jednak o jednostkach takich, które – jak podejrzewam – same sobie bardzo imponują i mój podziw jest tu zbędny. Ale tym samym, mocniej irytowałem się też swoją niemożnością i po długim okresie wpatrywania się w niezapisany arkusz na monitorze, postanowiłem wreszcie napisać „cokolwiek”. Ale to „cokolwiek” w formie kilku krótkich zdań nie daje szerszego obrazu. Może więc warto dodać dłuższą wersję, jako wyjaśnienie skąd w ogóle teksty podpisane moim nazwiskiem lub inicjałami widnieją tu (to jest na emigraniadzie) i tam (ale to już jednostkowe przypadki). Innymi słowy – pisorys samego piszącego, czyli jego droga do stukania w klawiaturę.
Łatwo zrobić takie założenie, że zwykle w kwestii jakiejkolwiek pisaniny zaczyna się od czytania. Brzmi to co najmniej logicznie, ale nie jestem do końca przekonany, że jest to warunek konieczny. Jeden z bardziej znanych ludzi współczesnego świata ma w swojej biografii fragment opisujący jak w dzieciństwie przeczytał wszystkie możliwe książki w lokalnej bibliotece. W kontekście człowieka, którego wielu uważa się za wizjonera, za jednostkę wybitną, wręcz kogoś, kto może wynieść ludzkość na nowy poziom, taka informacja sugerować może zależność przyczynowo – skutkową. Osobiście mogę potwierdzić, że owszem – zdarza się, że pani w bibliotece rozkłada ręce, bo nie może nic więcej zaproponować małemu molowi książkowego. Nie oznacza to jednak wcale, że później otwiera się przed nim szeroka droga na szczyty świata, a taki błędny, pobieżny wniosek mógłby ktoś wyciągnąć z przykładu opisanego biografii. Mogę wręcz zaświadczyć, że bywa wręcz przeciwnie – ogólne oczytanie często przeszkadza i budzi irytację w otoczeniu. Myliłby się też ten, kto stwierdziłby, że skoro pochłanianie książek nie wynosi na największe szczyty, to przynajmniej działa na mniejszą skalę i ma zastosowanie w najbliższej okolicy. Bynajmniej, znów nie jest to jednoznaczne, sam słyszałem, że wśród lokalnych osobistości trafiają się tacy, którzy głośno przyznają, że w życiu przeczytali jedną książkę. Podobnie moim zdaniem sprawa ma się z dość kuszącą w swojej prostocie wizją, że każdy kto czyta w końcu sam sięga po pióro, albo zaczyna bębnić palcami w klawiaturę. Dziś, oprócz swojej, nazwijmy to – klasycznej formy, wydana książki może być potwierdzeniem klasy i udanej kariery, aktywisty, youtubera, nauczyciela życia itp. Niewiele wtedy znaczy sama treść, bo książka jest wtedy pewnym rodzajem pieczątki stemplującej certyfikat popularności, a nie początkiem drogi do budowania nazwiska. Wydaje mi się, że dziś najpierw trzeba nazwisko „wyrobić”, by wydać dobrze sprzedającą się książkę, a nie samo nazwisko wyrabiać przez pisanie. Może to wywołać wrażenie, że więcej osób książki pisze niż czytuje. I nawet jeżeli to oczywista przesadą, to jest to równocześnie dowód, że pisanie wcale nie musi wywodzić się z oczytania. To oczywiście pomaga w układaniu zdań, a wcześnie zaszczepiona miłość do książek daje pewnego rodzaju wrażliwość na słowo pisane, ale może też stać się to mieczem obosiecznym w rzeczywistości, gdy nie tylko pożądane, ale wręcz wymagane jest pisanie jak najłatwiejszym i możliwie prostym, by nie powiedzieć: prostackim, językiem.
W moim przypadku zaczęło się od bloga, który powstał w założeniu jako próba stworzenia mozaiki odwzorowującej polską emigrację. Głos oddawany był tutaj tym, którzy chcieli się podzielić swoim doświadczeniem. Nie było to wtedy jeszcze pisanie, a bardziej spisywanie. Owe historie do dziś można przeczytać na emigraniadzie, ale sam projekt w pewnym momencie się mocno zaciął. Spowodowane to było tym, że do stworzenia kolejnych wpisów potrzebni byli rozmówcy, bo, jak wiadomo – do tanga trzeba dwojga. Tego drugiego często brakowało, a zdarzało się też, że wywracałem się o własną nogę i zbierałem z podłogi, poturbowany i rozczarowany, ale dotrzymywałem danego słowa i nie publikowałem wpisów bez zgody rozmówcy, nawet jeżeli pracowałem nad nim przez długie godziny. Nie udało się stworzyć pompatycznego obrazu polskiej emigracji na wzór „Komedii ludzkiej” Balzaca. Zostało jedynie przekonanie, że najpewniej pracować w ramach narzuconych przez siebie z… samym sobą. Dlatego też, kiedy dzięki tym historiom z bloga, zostałem zaproszony do współtworzenia lokalnych mediów, tam już byłem sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Innymi słowy – zacząłem nie spisywać a pisać. Dla tych lokalnych inicjatyw, choć zawsze z wielkimi planami, ale i kilkukrotnie zdarzyło się, że i dla tych bardziej rozpoznawalnych w emigranckim światku.
Próbowałem pisać coś w rodzaju felietonów, z wieloma wtrąceniami historycznymi, a także bywało, że z odwołaniami do bieżących wydarzeń. Wynikało to nie tylko z zainteresowania samą historią, ale było próbą wzięcia się za barki z „historiozofią”. To dość nietypowe słowo oznacza dociekanie nad dziejami ludzkości i próby odkrycia hipotetycznych praw, które kierują całymi narodami i ich losami. Jest to pojęcie tak samo stare jak historia, choć oczywiście nie zawsze było w ten sposób określane. Z dzisiejszej perspektywy fascynujące dla mnie samego jest zaglądanie w te dawne artykuły. W ludziach tkwi naturalna chyba skłonność do tworzenia narracji wstecz, to jest wyjaśniania swoich postaw z przeszłości teraźniejszością. Na przykład – psułem zabawki, bo chciałem zobaczyć co jest w środku i to już wskazywało, że będę konstruktorem. Ale takie rozumowanie to jednak struktura chybotliwa, bo przecież nie każde dziecko roznoszące w strzępy prezenty od ciotek zostaje inżynierem. Mając świadomość istnienia takiego błędu, mam też duże szczęście, że mogę zajrzeć do swoich datowanych artykułów historiozoficznych i zajrzeć do swojej głowy z przeszłości. Byłem spójny i to nawet satysfakcjonujące uczucie móc zobaczyć konsekwencję w przeciągu kilku lat. To duży plus. Ale minusem jednocześnie jest to, że byłem spójny i nawet nieraz rozsądny w dopuszczalnych granicach, które sobie narzuciłem. Czułem mocniej niż rozumiałem, że dalej wejść się nie da i każdy kolejny krok stanie się nowoczesnym rodzajem wróżbiarstwa. Nie dałem się porwać tej pokusie, ale oznacza to, że cała zabawa była zajęciem jałowym. I być może dlatego pojawiły się też obok felietony inspirowane książkami, twórcami i kulturą. To tylko pozornie tematyka odległa. Jeżeli kogoś gnębi mocno chęć zrozumienia rzeczywistości, to ostatecznie ta strefa stanie się dla niego jedyną kliszą na której może zobaczyć choć negatyw samego człowieka.
Było to pisanie, w której próbowałem kilku podejść. Czasami krótkie formy, czasami rozwleczone do średniej długości eseju. Ciężko było ją zakwalifikować jednoznacznie, ale wkrótce jednak okryłem gatunek w którym tworzę. Jest to „publicystyka nieczytana”, uprawiana przez niepoliczalną grupę ludzi, którym internet daję szansę i pewnego rodzaju złudzenie pisania. Nikt nie wie ilu nas jest, bo samo policzenie i wskazanie nas palcem spowodowałoby rozsypanie się samej definicji. Być może jest wśród nas kolejny Norwid, być może ktoś w rodzaju Bobkowskiego, którego kolejne pokolenia okryją kilkukrotnie. Szanse są na to jednak marne i spadają z każdym rokiem, wraz ze spadającą liczbą czytelników, wzrostem znaczenia multimedialność przekazu i wchodzenia na scenę sztucznej inteligencji. Po co więc to robimy? Tu mogę odpowiedzieć tylko za sobie…
Gdy powstał Związek Radziecki i zniszczył już co mógł, musiał odbudować to, co zniszczone, by zachować formy państwowości. Odtwarzano wiele instytucji, ale już w nowej formie i bez dawnych tradycji. Tak między innymi budowano bolszewicką siatkę wywiadowczą. Na agentów rekrutowano ludzi z tych warstw z których można było wtedy rekrutować, tzn. głównie z chłopów i robotników. Po krótkim szkoleniu przenikali do państw ościennych poddając się za zbiegłych od sowietów lekarzy czy inżynierów. Szybko znaleziono w infiltrowanych państwach sposób na demaskowanie – kazano im zawiązać zwyczajny krawat… Mnie udałoby się przejść taki test, mógłbym nawet i pokazać inżynierski dyplom. Mam go w tej wersji, której bliżej do inżyniera Karwowskiego, choć i w Polsce ten tytuł jest coraz to bardziej deprecjonowany, niż do angielskiego engineer, który oznacza każdego kto umie utrzymać w ręce śrubokręt. To zresztą też potrafię, podobnie jak młotek, piłę, wiertarkę i wiele innych sprzętów. Pomimo wrażliwości na słowo pisane uznaję konieczność empirystycznego doświadczenia i potrzebę działania. Dlatego też potrafie położyć podłogę, wymienić kran czy spłuczkę. W domowych warunkach umiem zrobić wędliny, ser czy wino. Znając konieczność posiadania dogmatów jednocześnie ograniczam je do absolutnego minimum. Pojęć, którymi definiuje świat używam dość staromodnych. To wszystko razem sprawia wrażenie kogoś mocno stąpającego po Ziemi. Takim też też sam chciałbym się widzieć, tym niemniej…
Tym niemniej kupiłem kiedyś zbiór kilku książek angielskojęzycznych autorów. Sięgnąłem po pierwszą z nich i przed samą powieścią wydrukowana była krótka notka o autorze. Okazało się, że łączy mnie z nim ten sam dzień urodzin, choć oczywiście ja urodziłem się prawie dwieście lat później. Udało mi się przebrnąć przez trudną angielszczyznę, naszpikowaną slangiem, regionalizmami i ogólną niedzisiejszością. Wybrałem po niej kolejną książkę i przy notce jej autorze, jak poprzednio się uśmiechnąłem pod nosem, tak teraz wprost roześmiałem. Znów ten sam dzień urodzin… I czy to może cokolwiek znaczyć dla człowieka, który postrzega się jako realista? Może, bo wszystko w ludzkim życiu potrzebuje pewnej równowagi. I jest to tak samo ważne dla zdrowia fizycznego, jak i psychicznego. Warto po biurowym dniu pójść na siłownie, warto też po fizycznym wysiłku odpocząć przy książce. To moje twarde stąpanie po ziemi też potrzebuje pewnego bezpiecznika i sposobu na oderwania się od niej. Pobujać w obłokach można w różny sposób. Pisanie ma to to siebie, że pozwala na to bardzo małym kosztem. Jest też dodatkowo zdrowsze od alkoholu i mniej absorbujące od gier komputerowych. Są to takie zalety, które same w sobie mogą być już wystarczające. I są.
Czytaj także: Rosyjska dusza i europejska kultura
Andrzej Smoleń
autorów felietonów i krótkich artykułów historycznych, które nieregularnie ukazywały się w kilku punktach „emigracyjnego” internetu od 2019 roku. Od czerwca 2023 odpowiedzialny za stronę emigraniada.com, która z dawnego bloga, wspólną pracą kilku osób przekształciła się w obecną witrynę.