O języku polskim na emigracji – część 3 – modne słowa i idiomy

O języku polskim na emigracji – część 3 – modne słowa i idiomy

17 marca, 2022 Wyłączono przez Redakcja

Jeżeli można stopniować krzywdy wyrządzane językowi polskiemu, to opisane w poprzednich częściach przykłady są grzechami lekkimi. Pozostają takimi dopóki podmieniane słowo wyraża to samo, dopóki nie zostaje zachwiana semantyczna więź pomiędzy słowem a opisywaną rzeczywistością. Wystarczy znać znaczenie wyrazu „paralelnie”, by zrozumieć, że chodzi tu o to samo pojęcie, które wyraża się słowem „równolegle”. Podobnie zresztą jest tu z innym przykładem użytym poprzednio: rodowity – natywny. I tak samo sprawa ma się z szacowaniem zastąpionym estymacją. I predykcją lub antycypacją zamiast przewidywań lub założeń. Rekomendacje w miejsce zaleceń? Też przecież nie sprawiają problemu. Do tego zastrzyki, które stają się iniekcjami, lub szczepienie waksynacją. I tak dalej… Oprócz samego problemu wszczepiania nowego słowa, nie zachodzi tu zjawisko, które docelowo (finalnie?) wywołać może dezorientację (konfuzję?), co do zawartości (kontentu?). Próby wtrąceń, które tą granicę przekraczają są już grzechem śmiertelnym względem polszczyzny.

Jednym z praźródeł wielu nieporozumień jest wspólne zakorzenienie narowów europejskich we wspólnej kulturze. Choć Europy nie udało się nigdy zjednoczyć w pełni, istniały takie prądy, które zbliżały europejskie narody do tego celu. Okresem takim było np. średniowiecze łączące chrześcijańskie państwa w uniwersalizmie wiary i języka, ale też i w dużym stopniu w politycznej równowadze. Dominującym językiem kultury była wtedy łacina, która wsiąknęła do chyba wszystkich języków europejskich, pozostawiając w nich swój trwały ślad, tym bardziej że jeszcze długo jej echo odbijało w kolejnych epokach. A echo to nie wybrzmiewało jedynie w katedrach, ale odzywało się też na uniwersytetach i w budynkach urzędowych. Przedwojenna matura obejmowała egzamin z łaciny, do niedawna jeszcze była wymagana w nauce zawodu lekarza czy prawnika. To, że łacina (ale też i w pewnych dziedzinach greka, lub dziś język angielski) zostały zaadoptowana w mniejszej lub większej mierze przez narody cywilizacji – nomen omen – łacińskiej, powoduje że w ich językach pojawiają się podobnie brzmiące słowa. Jest to zwykle duże ułatwienie, pozwalające na szybszą naukę. Czasami jednak ten sam schemat potrafi sprowadzić na manowce, gdyż to samo słowo wrośnięte w dwa rożne języki, może z czasem lekko zmienić swoje znaczenie. Jest to kolejna cecha charakterystyczna żywego języka. Słowo „pasja”, wywodzące się z łaciny początkowo opisywało wielkie cierpienie. Do dziś przecież jest to słowo określające mękę Chrystusa, tytuł filmu Mela Gibsona nie jest wynikiem przypadkowej zbieżności. Nie tracąc do dziś tego znaczenia, z czasem zaczęło też oznaczać stan bardzo gwałtownych emocji. Dlatego też jeszcze sto lat temu „pasjonat” w języku polskim był kimś gwałtownym i porywczym. A dziś pasjonat to człowiek oddający się pasji, czyli swojemu wielkiemu zainteresowaniu, albo sięgając po dawne idiomy – posiadający konika. Czy to ostanie przekształcenie jest wynikiem wpływu języka angielskiego? Tego nie wiem. Ale się domyślam.

O ile słowo pasja przeszło ewolucje, tak wiele innych słów, które mają podobne brzmienie w języku polskim i angielskim, podlega zmianom rewolucyjnym. W niektórych przypadkach są to zmiany, które usuwają grunt spod nóg i zrywają kontakt z logiką. Kilka lat temu, na fali ataków terrorystycznych w zachodniej Europie do polszczyzny próbowało wtargnąć (czy może nawet wtargnęło) nowe znacznie słowa „incydent”. Bardzo podobne w brzmieniu i pisowni, gdzie wystarczy zamienić „y” na „i”, wywołuje silną pokusę by przekładać je bezmyślnie z jednego języka na drugi. Problem niestety w tym, że nasz incydent to coś błahego, nieważnego, nie posiadające wielkiej wagi. W języku angielskim oznacza coś, co tłumaczyć lepiej jako „zdarzenie”. I jakkolwiek zdarzenie terrorystyczne nie brzmi najlepiej, i można poszukać lepszego odpowiednika, tak incydent terrorystyczny woła o pomstę do nieba. Jest to wyrażenie wewnętrznie sprzeczne, oksymoron (tu z greki, pięknie się to wszystko rymuje, prawda?). A jeżeli mówimy o tak poważnych sprawach, nie ma tu miejsca na poetyckie chwyty. Takie wyrażenie byłoby usprawiedliwione w przypadku, gdyby atak terrorystyczny obejmował ostrzelanie z procy okien urzędu, nigdy, gdy mówimy o zamachach bombowych w których giną ludzie.

Powyższe stwierdzenie to przykład idiomu, czyli frazy która nie może być brana dosłownie. Formy takie, można również nazywać związkami frazeologicznymi. Opisują one rzeczywistość „nie wprost”, ale przez pewną formę porównania i przenośni, nierzadko związaną z miejscową kulturą i historią. W związku z tym tłumaczenie idiomów na język obcy jest czynnością skrajnie bezsensowną, bo najczęściej nie pada ostrzeżenie przed pułapką językową. Kiedy mowie lub słyszę, że „diabeł tkwi w szczegółach” to zdaje sobie sprawę, że nie chodzi tu o egzorcyzmy i strach przed mocami piekielnymi, a o zwrócenie uwagi na detale. Ktoś, kto posiadł umiejętność mówienia w języku polskim tak dobrze, że rozumie frazeologię, nawet nie zastanowi się nad powiązaniem dokładnego znaczenia z samym przekazem. Automatycznie przejdzie dalej, rozumiejąc „o co chodzi”. Wtrącając ten sam przykład w rozmowie po angielsku czeka nas lekka gimnastyka, żeby wyjaśnić o jakiego diabła, do diabła!, chodziło.

Nie jest to sprawa polegająca jedynie na prostym rozkodowaniu ukrytych znaczeń. Język niesie ze sobą ogromny bagaż wypełniony przez historię i kulturę. Odkryty kilka lat temu, w fizyce cząstek elementarnych bozon Higgsa wszedł do szerokiej świadomości dzięki nazwaniu go „boską cząstką”. Nie chodziło jednak o żadne nawiązania teologiczne czy znalezienie odcisku palca Stwórcy w budowie materii, ale skojarzenia były bardzo jednoznaczne. A mogło takie być właśnie dzięki znaczeniu słowa „boska”, które ma uniwersalny przekaz i bardzo mocny wydźwięk, odzywający się w ludziach od początku ich istnienia. Niektórzy bardzo wyraźnie łączyli cząstkę elementarną z metafizyką, a chwytliwe tytuły sugerowały, że naukowcy zaglądają panu Bogu do skrzynki narzędziowej. A samo określenie „boska cząstka” powstało zupełnie przypadkowo, bez związku z genesiss. Nazwano ją tak tylko dlatego, żeby złagodzić pierwotną nazwę – diabelska(!) cząstka, która została tak nazwana z powodu jej nieuchwytności. Z irytacji badawczej i łagodzenia przekazu powstała nazwa, która tak mocno przyciągała uwagę. Gdyby pozostała jedynie i tylko „bozonem Higgsa” prawdopodobnie nie mogłaby zrobić tak wielkiej kariery.

Również bardziej przyziemna frazeologia opiera się na podobnej zasadzie i mocnych związkach z kulturą. A ponieważ kultury są różne, choć powierzchownie bywa, że bardzo do siebie podobne, jest tu miejsce na pomyłki. Jeżeli ktoś podsumuje swoją wypowiedź „na koniec dnia..” (at the end of a day..) to nie jest to jeszcze ten przypadek. Pomimo, że fraza to obca, to jednak przecież słońce zachodzi i tu, i tu. Ale co nasz naród ma wspólnego z żeglarskimi tradycjami, że coraz częściej mobilizuje się wołając: „wszystkie ręce na pokład!”(all hands on deck!)? Nie licząc krótkich epizodów, nie mieliśmy nigdy nawet solidnej floty, nie mówiąc o całej tradycji morskiej, odkryciach geograficznych itd. Brzmi to równie bezsensownie, jak mogłoby brzmieć Anglik, niezdecydowanie swojej żony określający rozpaczliwym: from Sas to Las! –„od Sasa do Lasa”, zaczerpniętym z historii I Rzeczpospolitej. To, że jest to historia ciekawa, nie ulega wątpliwości, jednocześnie jednak, nie jest szeroko znana, na czym potknął się były prezydent, Bronisław Komorowski, który przemawiając w Waszyngtonie, mówił o „bigosowaniu” na sejmach szlacheckich, przez co zmusił się do podania przepisu na bigos, by zostać zrozumianym.

Język jest bardzo plastycznym tworzywem, który przekształcamy i dostosowujemy w sposób ciągły. Działać to jednak może i w druga stronę, gdy wprowadzamy nowe pojęcia do starych słów. Jest to dość delikatna gra łącząca w sobie potrzeby żywego języka, wpływy współczesne i historyczno-kulturowy bagaż. Dobrze jest wtedy, gdy wynik nie wykoślawia przekazu. Podany przykład używania słowa incydent w sprawach naprawdę poważnych, jest obarczony ryzykiem zdeprecjonowania samego wydarzenia. Bronić się przed takimi efektami można w dwójnasób. Pierwszym sposobem obrony może być ogólna dbałość o to, by nie wprowadzać na siłę pojęć, które brzmią podobnie, lecz mają inne znaczenie. Niestety jest to zadanie, które można postawić sobie indywidualnie. Nie można, i chyba nie powinno się nawet mieć takich ambicji, by zmuszać cały naród do podążania taką ścieżką. Drugim wyjściem jest zaakceptowanie zmian, przyjęcie definicji incydentu jako zdarzenia, wydarzenia, wypadku, tak jak w języku angielskim. Dołączyć do tego można modne słowa (predykcje, iniekcje, natywny itp.), frazeologię, tłumaczyć przysłowia, a nawet składnie (zaczynanie zdań od „ja” na wzór „I…”, czy zaprzeczanie pojedynczym przeczeniem) i… w konsekwencji uznać, że język polski nie jest już nikomu do niczego potrzebny.

Czytaj także: O języku polskim na emigracji – część 2 – język emigracyjny, staropolski

Autor: Andrzej Smoleń