O historii – per se

O historii – per se

13 czerwca, 2021 Wyłączono przez Redakcja

Od pewnego czasu zauważalny jest trend, by zaznaczać na wstępie długość tekstu i ostrzegać czytelnika. Dodane do nagłówka „długi tekst”, lub informacja w nagłówku „ten artykuł przeczytasz w X minut” to chyba naturalna konsekwencja, wynikająca z coraz mocniejszego kondensowania treści i walki o uwagę czytelnika. Dla odbiorcy szukającego szybkiego dostępu do meritum, najlepiej wraz z chwytliwymi, wywołującymi emocje nagłówkami, ostrzeżenie takie może być pomocne w ochronie przed poczuciem zmarnowanego czasu, gdy po kilku akapitach nadal nie wiadomo „o co chodzi”. Bliska mi osoba, poproszona o przeczytanie jednego z moich felietonów, zrecenzowała go mniej więcej tymi słowy: „nie rozumiem dlaczego, przez tyle stron opowiadasz o różnych rzeczach, gdzie nie ma zaznaczonej głównej myśli. Peunte  równie dobrze mógłbyś napisać bez tych przykładów.” Jest to recenzja ważna, bo całkiem prawdopodobne, że jest to równocześnie świadectwo jedynego, pełnego, zaznajomienia się z artykułem. Możliwe zatem, że ostrzeżenia takie są pożyteczne. W związku tym padną teraz dwa. Po pierwsze: do przeczytania felietonu należy opanować sztukę czytania. Moja skłonność do budowania zdań złożonych idzie w poprzek z tendencją do szatkowania tekstów przez wciskanie myślników w miejsce przecinków, lub stawiania tam kropek, tak by zdanie możliwie najmocniej skrócić, ewentualnie posłużyć się jego równoważnikiem. Bo tak łatwiej. Szybciej. By utrzymać uwagę czytelnika. No, tak tutaj nie będzie. Po wtóre: temat odbiega od codzienności, a nawet od współczesności i traktuje o abstrakcyjnych pojęciach. Dodatkowo, felieton ten (a może esej?) jest pewnego rodzaju wstępem do planowanego w przyszłości artykułu, a może nawet do jego apologii, gdyż poruszony zostanie temat bardzo poważny i jednocześnie traktowany jako świętość, bez pola do dyskusji. Proszę czuć się ostrzeżonym.

         Jednym z  takich pojęć, abstrakcyjnych i bliskim nam, ale nie mających realnego przedstawienia w rzeczywistym, fizycznym świecie, jest państwo. Bardzo łatwo możemy opisać jego atrybuty, historię, przedstawić symbolikę, nakreślić zadania i wskazać władzę, ale definiowanie tego słowa, opiera się na ogólnej akceptacji, że istnieją granicę, rządy, systemy polityczne itp. Nie da się państwa złapać do ręki niczym przedmiotu, położyć przed kimś i pozwolić poznać go w sposób fizyczny. Zrozumienie tego pojęcia wymaga wejścia na poziom wyżej, odejścia od rozumienia świata jedynie przez zewnętrzne bodźce i nabrania umiejętności rozumienia abstrakcji i symboliki. Jest to jeden z powodów, dla których ciężko dziecku zrozumieć zagadnienie państwa. Czym innym jest nauczenie kilkulatka symboliki na pamięć, czym innym są kolejne, potrzebne lata życia, by móc  ową symbolikę rozumieć i odnosić do namacalnego świata. Mały Jaś, który pokazuje na mapie kolejne państwa, nie ma najmniejszego pojęcia, jak wielka odległość dzieli Chiny od Stanów Zjednoczonych, dopóki jako Janek nie pozna nauczy się skali i jednostek, a później jako Jan zrozumie i poczuję we własnych nogach, lub spędzonych za kierownicą godzinach kilometr czy milę. Póki co Jaś wie, że Chiny i Stany zjednoczone na mapie dzieli odległość jego rozciągniętych ramion i długo, choć fascynująca podróż przed nim, by zrozumieć odległość fizyczną, ale też cały dodatkowy bagaż różnic historycznych, kulturowych i mentalnych między tymi państwami. Teraz jednak, państwo to kolorowa plama, umieszczana w tym samym miejscu na każdej mapie. Istnieje możliwość, że właśnie jego postrzeganie jest mądrzejsze od naszego, ale oprócz tego istnieje pewność, że rozszerzanie własnej percepcji to droga tylko w jedną stronę.

         W oczywisty sposób w słowie państwo, pojęcia abstrakcyjne i nienamacalne splatają się ze światem fizycznym. Siła militarna państwa wynika z jego zasobów zmagazynowanej broni i liczebności jego synów gotowych do walki. Jego kultura, to obok samego dorobku myślowego, również fizyczne dzieła ludzkiej ręki w postaci sztuki, architektury, czy dorobku technicznego. Jego wielkie postacie, władcy i bohaterowie istnieją w pamięci kolejnych pokoleń, ale i stawiani są przecież na cokołach i kolumnach. Czasami też z nich spadają, ale to dowód na to, że państwo i państwowość jest pojęciem mocno skomplikowanym, podatnym na różne fluktuację, zmiany i napór niewidzialnych, też przecież abstrakcyjnych sił, jak historia i ideologia. Fizyczne obiekty są  dla samego państwa niesłychanie ważne, choć ich siła wynika z tego, co sobą reprezentują, a nie z ich samych. Różnica z korony na głowie małej dziewczynki, która marzy o bycia księżniczką, a koroną, która nałożona była na historycznego władcę, nie jest różnicą wartości złota i brokatu. Wynika ona z tego, że koronie-zabawce zaklęta jest naiwna i niewinna, dziecięca wiara w marzenia, a w blasku korony historycznej, złożonej w gablocie lśni prestiż, potęga i historia panowania danego króla, a w jej diamentach iskrzą się losy narodów, nad którym ta korona panowała. Choć korona-zabawka ma wartość nieporównywalnie większą dla pojedynczej dziewczynki, to jednak korona historyczna łączy uczucia wielu. Podobnie jak miecz władcy, poszczerbiony o mury zdobywanego miasta to coś o wiele więcej niż broń osobista – to broń kolejnych pokoleń przed utratą pamięci.

         Punktem, gdzie splata się świat materialny i abstrakcyjny jest miasto, które istnieje fizycznie, ale i zawiera w sobie o wiele więcej, niż budynki. W szczególności takie miasto, które sięga swoimi korzeniami daleko w glebę historii, wyrosłe podczas jednych z pierwszych siewów ludzkich siedzib. W tej sytuacji bywa, że miasto jest starsze od państwa, a bywa, że starsze od narodu. Słowa te pisane były w mieście odziedziczonym, założonym przez inny naród dla państwa, które przestało istnieć, choć być może bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że się zmieniło, że rozpadło się w swojej uniwersalności na tak drobne kawałki, które z łatwością mogły zostać przyswojone przez pokolenia następujących tysiącleci i stać się wzorem, szablonem, do którego próbowały przystawiać swoje rozwiązania kolejne imperia. Londinium, bo o tym mieście tu mowa, wyznaczyli miejsce na mapie Rzymianina, którzy pewnie nie podejrzewali nadchodzącego paradoksu, w którym koniec świata stanie się jego centrum. Legionista, który zsyłany był na zimną, niegościnną północ nie mógł wiedzieć, że kładzie podwaliny nie tylko pod ucywilizowanie kolejnej prowincji, ale i pod przyszłą potęgę wyspy. Brytania była rzymska przez 400 lat, mniej więcej tak długo, jak jest protestancka. Musiało to odcisnąć swój wpływ i nie jest przypadkiem, że miejsca ważne dla angielskiej historii, są równocześnie miejscami ośrodków rzymskich na wyspie. Zarówno w Londynie, jak i w Yorku, średniowieczne, zabytkowe budowle, ocierają się wręcz dosłownie o pozostałości rzymskich murów.

         Przeszło już dekadę temu, pewnej letniej nocy, w godzinach już niemal porannych, skrzyżowały się ścieżki wędrówek czterech, obcych sobie osób. Przy gęsto zastawionym szklankami z piwem stoliku, w ogródku  zamkniętej już dawno knajpy, siedziało i dyskutowało czterech mężczyzn. Student miejscowej, technicznej uczelni i tej samej uczelni wykładowca, historyk sztuki z innej uczelni, oraz mieszkaniec miasta, który nie posiadał  adresu. Czwórka ta debatowała nad postacią cesarza Konstantyna, i jeżeli pamięć mnie nie zwodzi, każdy z nich mówił z sensem i znajomością tematu. Zdarzenie to, jak łatwo się domyślić, miało miejsce w Krakowie. Po latach, gdy w Yorku oglądałem pomnik Konstantyna, wraz z opisem, że w tym miejscu został przez legiony obwołany  cesarzem, nie mogłem się nie zamyślić nad pokrętnymi drogami ludzkich myśli i skutków przypadkowych zdarzeń. To nie jedyne miejsce, które przywołuje ducha rzymskiej przeszłości wyspy. Można wywołać go w Londynie, zwiedzając historyczny ośrodek państwowości angielskiej: Tower. Można poczuć go na wyścigach konnych, organizowanych na torze opartym o pozostałości rzymskiej areny. Niewiele wyobraźni trzeba, by w samolocie pomiędzy Brytanią a Irlandią, dostrzec w dole niemal fizycznie, rzymskie Tiremy badające wody pomiędzy tymi wyspami, a także, z tej samej wysokości, spoglądając na położenie Anglesey przypomnieć sobie, że był to ostatni punkt oporu druidów, wpływowej kasty kapłańskiej będącej w głębokim konflikcie z Rzymem. Wszystko powyżej to oczywiście widoczni świadkowie tamtych czasów. Rzym jednak dał coś więcej: zasiał idee, która w innej formie i karmiona innym nawozem odrodziła się kilka wieków później. Tą ideą był uniwersalizm, który pozwalał przez długie wieki w Europie trwać w poczuciu jedności religii, języka i sztuki, ale przede wszystkim w poczuciu traktowania ludzkości jako jedność. To, że w swojej dalszej historii wyspa ustawiła się na kursie dokładnie odwrotnym nie zmazuje tego faktu. Wydaje się, że raz zasiana myśl potrafi pozostać w formie przetrwalnika, gotowa na odrodzenie, gdy nadejdzie jej powtórny czas. Jest to bardzo podobne do postrzegania samych siebie tych narodów, które choć raz zaznały potęgi. Nawet zmuszane do uległości i godzące się z pomniejszą rolą nie zapominają lat świetności, bardzo często odnosząc się do nich właśnie symboliką.

         Rezygnacja z tego co Rzym, w sposób pośredni i niechcący, w swoich pochodnych instytucjach przekazał Brytanii nie poniosło za sobą braku zainteresowania samym Rzymem. Jednym z najpopularniejszych w Anglii seriali historycznych jest „Ja, Klaudiusz”, opowiadający o życiu cesarza tego właśnie imienia. Jest to serial na podstawie książki o tym samym tytule autorstwa Roberta Gravesa. Sam cesarz był postacią ciekawą, wokół której dzięki zręczności układania fabuły, autor mógł ułożyć wciągającą powieść na której oparto scenariusz. Prawdopodobnie Graves zainteresował się Klaudiuszem z tego powodu, że to ten cesarz podbił Wielką Brytanię i przyłączył do Rzymu. Historia jego życia jednak, poza powyższym faktem, dawała wiele możliwości, co zaowocowało pomysłem na pisanie w stylu wymyślonej autobiografii. Klaudiusz swoim panowaniem rozdzielił dwóch cesarzy, bardzo szeroko znanych w kulturze popularnej. Kaligula i Neron, bo to o nich mowa, zapisali się w niej jako postacie negatywne. Łączyło ich wiele. Obaj wstąpili na tron jako młodzi ludzi. Obaj w początkowej fazie byli uwielbiani przez tłumy. Nad sprawy państwowe przekładali igrzyska i rozrywki, a rządy przepełnione były despotyzmem i terrorem w stosunku do elit. Panowanie Kaliguli przerwał zamach i śmierć z ręki jego żołnierzy, Neronowi dano odebrać sobie życie samemu, ale też w wyniku rewolty. Panujący pomiędzy nimi Klaudiusz wstąpił na tron już w średnim wieku. Nie był przesadnie doceniany przez współczesnych, choć starał się sprostać zadaniom postawionym przed władcą niemal całego, tamtego świata. To właśnie między innymi ze względu na próbę umocnienia swojej pozycji zdecydował się na udaną próbę podbicia Brytanii. Zniósł karę za „obrazę majestatu”, co było działaniem odmiennym od stylu rządzenia poprzednika. Zmarł również nienaturalnie, choć oszczędzono mu zamachu wojska, a na tamten świat wyprawiła go żona, pragnąca cesarskiego tronu dla syna, Nerona. Ciekawy, ze zwykłego, ludzkiego, punktu widzenia, jest także jego życiorys Klaudiusza przed cesarskimi rządami. Urodził się z lekkim paraliżem, co powodowało szereg niedogodności. Nie słyszał na jedno ucho, jąkał się, ślinił, miał problemy z poruszaniem. Na domiar złego, rodzina uważała go za niepełnosprawnego umysłowo, niezdolnego do łapania się za bary z dworskimi intrygami i zawiłościami życia politycznego. Przez całą młodość odsuwany był od życia publicznego, żył na uboczu, zajmując się swoimi sprawami. A jakie były to sprawy? Otóż Klaudiusz zajął się nauką, a ściśle mówiąc: historią. Mając czas i możliwości badał dzieje państwa i swojej rodziny, był też ostatnią w historii osobą, którą władała językiem etruskim. Sam też nie przejawiał ambicji politycznych. Legenda głosi, że w momencie zamachu na Kaligulę, legioniści znaleźli go chowającego się za kotarą i wyciągnęli przerażonego, pewnego, że podzieli, jako stryj cesarza, los bratanka. W takiej sytuacji został obwołany imperatorem, niedojda-historyk, pogardzany nawet przez najbliższą rodzinę.

         Rola głupca prawdopodobnie przez długie lata była na rękę Klaudiuszowi, który nie starał się wyprowadzać otoczenia z błędu. W momencie największych szaleństw Kaliguli pozwalało mu to po prostu przetrwać, a wcześniej skupić się na swoich badaniach i nauce. Jest w powieści fragment, w którym żyjąc na marginesie walk politycznych, dyskutuję z innymi historykami o samej historii. Choć to fikcja literacka, to bardzo pięknie przekazuje różne spojrzenia na samą historię jako naukę, i jako  nośnik nie tylko prawdy o dawnych czasach.

„Właśnie zbliżał się do nas wolnym krokiem.

– Dobry żart tynfa wart, Pollionie – rzekł. – Ale jest poważniejsza sprawa: jak należy pisać historię? Możliwe, że popełniłem błędy. Jakiż historyk jest od nich wolny? W każdym razie nie fałszowałem faktów świadomie. Tego mi nie możesz zarzucić. W relacji swojej z radością zawarłem wszystkie legendy z pierwszych kronik, jeśli odpowiadały mojej idei wielkości starożytnego Rzymu. Może nie zgadzała się z prawdą w szczegółach, ale zgodna z nią była w zasadniczym duchu. Jeśli spotkałem dwie wersje dotyczące tego samego zdarzenia, wybierałem tę, która bardziej odpowiadała mej idei. Czyż może miałem grzebać po etruskich cmentarzach w poszukiwaniu trzeciej wersji, która by sprzeciwiała się obu poprzednim? Jakiż by z tego był pożytek?

– Służyłoby to sprawie prawdy – rzekł uprzejmym tonem Pollion. – Czyż to nic nie znaczy?

– A jeśli gwoli prawdy wypadłoby stwierdzić, że nasi czcigodni przodkowie byli tchórzami, kłamcami i zdrajcami? Cóż wtedy?”

         Cóż wtedy? Ciekawe, że już starożytni mieli dylematy, które należało rozstrzygać pomiędzy wiernością prawdzie, a przekazem, jaki pisana historia miała nieść kolejnym pokoleniom. Jeżeli komuś przyjdzie do głowy myśl, że owa wymiana zdań to twór wyobraźni pisarza w XX wieku będzie miał rację, ale równolegle odsyłam do „Państwo” Platona, gdzie dyskutowane są te i podobne problemy, choć tam z jednoznacznym werdyktem i rozwiązaniami. Dla tych ciekawych, co Platon zakładał, gdy „gwoli prawdy wypadałoby stwierdzić, że nasi czcigodni przodkowie byli tchórzami, kłamcami i zdrajcami”, podpowiem, że proponowany przez niego ustrój polityczny, jest na wskroś totalitarny.

         Wbrew pozorom nie są to wydumane problemy. Państwo i naród, także naród na emigracji, trwa tylko dlatego, że pewne zbiorowisko ludzi pragnie tego trwania, i ma siłę na to, by móc tę chęć obronić. Siła ta może mieć wiele źródeł, ale nie umiem sobie wyobrazić takiej konstelacji, w której brakuję historii, którą przecież zawiera tradycję, odwołania do wartości, ale też i rodzinne przekazy zmagań z losem. Jest to często grząski grunt, nieuświadomiony, dopóki się na niego nie wejdzie i nie zacznie wciągać. Można bez większego problemu przez lata nie zauważać tych niuansów, ale życie na emigracji, podczas przekazywania dziedzictwa kulturowego wręcz wymusza zmierzenie się z tym zagadnieniom, co jest o tyle trudniejsze, że czasami ma ono wiele warstw. Przytoczony cytat opiera się na przykładzie, w którym historyk zastanawia się, czy może opisać przodków zgodnie z prawdą, jeżeli są łajdakami. Wyjścia wtedy ma dwa: opisze zgodnie z prawdą, lub nie. Najczęściej jednak sytuacja jest o wiele mocniej pogmatwana. Opisywane wcześniej symbole, przypominające dawną potęgę, nie mają przecież swoich cech charakteru, które można ganić czy chwalić. Ale mają też ładunek symboliczny, a tu już otwiera się wiele furtek, które należy dokładnie obejrzeć przed otwarciem. Powaga symbolu ma zawsze swoje tło i swoje źródła, nie zawsze takie, które są powodem chwały. Czy należy je pomijać? Czy przemilczenie niewygodnej prawdy jest kłamstwem? Czy jest nim odpowiednie rozłożenie akcentów? Czy symbol i wiara w niego są dla narodu cenniejsze? Zdjęcie na ulotce, przedstawiające czarnoskórego chłopca, z zachwytem wpatrującego się w brytyjską koronę, można interpretować przecież bardzo różnie.

         Na koniec podam dość łagodny przykład z naszego podwórka, który pozwala na poćwiczenie powyższych pytań. Kilka miesięcy przed wybuchem II wojny światowej, polski minister spraw zagranicznych, Józef Beck, odrzucił niemieckie ultimatum dotyczące eksterytorialnego korytarza pomiędzy Rzeszą a Prusami. Jego mowa sejmowa, która komunikowała polską decyzję jest bardzo znana. Jest ułożona w takim tonie, który podnosi na duchu i potrafi wbić w dumę nawet wiele lat po tamtych wydarzeniach.

Pokój jest rzeczą cenną i pożądaną. Nasza generacja, skrwawiona w wojnach, na pewno na okres pokoju zasługuje. Ale pokój, jak prawie wszystkie sprawy tego świata, ma swoją cenę, wysoką, ale wymierną. My w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. Jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna. Tą rzeczą jest honor!”

            Czy można się dziwić, że przemówienie to zostało przyjęte w sejmie owacją, a na ulicach z entuzjazmem? Odsłuchanie nagrania z tamtego, sejmowego dnia, i dziś wywołać może ciarki na plecach. Tylko na przemówieniu historia się nie zatrzymała. Kilka miesięcy później ten sam minister uciekł z innymi członkami rządu do Rumunii. Skutki tamtej polityki znamy doskonale, odbijają się czkawką do dnia dzisiejszego. Nie dowiemy się nigdy, czy istniały realne alternatywy i co by za sobą niosły. Ewentualne modelowanie odmiennej gry polskiego państw w tamtych warunkach to political fiction i za dużo zmiennych wchodzi w grę, by jednoznacznie wskazywać wyjścia lepsze. Tym niemniej pozostaje pytanie: jak potraktować tamtą przemowę? Bez dwóch zdań jest piękna i inspirująca. Czy można ją jednak rozpatrywać w oderwaniu od dalszego ciągu i jej następstw?

Andrzej Smoleń