Jedno spojrzenie ekspedientki

Jedno spojrzenie ekspedientki

3 czerwca, 2024 Wyłączono przez Redakcja

Przechadzam się po olbrzymim salonie z wyposażeniem wnętrz. John Lewis mieści się na czterech poziomach w galerii handlowej – dwa nad powierzchnią ziemi i dwa w jej głębi. Szklane windy, piękne zapachy, cudownie wyeksponowane drobiazgi w niebanalnych aranżacjach i zestawieniach. Co jakiś czas podchodzi do mnie dyskretnie ktoś z obsługi, pytając, czy mi w czymś pomóc. Grzecznie i z uśmiechem odpowiadam, że przyszłam właściwie znaleźć inspirację niż z zamiarem kupna, bo sama w gruncie rzeczy nie wiem, czego szukam. Zostawiają mnie więc w spokoju, zapewniając, że są w pobliżu, gdybym miała jakieś pytania.

Nie wiem, ile czasu spędziłam na tych czterech piętrach. Na pewno długo, bo w pewnym momencie czuję się zmęczona. Chcę trafić do wyjścia, ale błądzę. Wsiadam do windy, lecz dwa razy wysiadam nie na tym poziomie, co trzeba, bo mylą mnie jakieś odkurzacze, które są wyeksponowane na dwóch piętrach jednocześnie. W końcu widzę regały z rzeczami, które oglądałam na początku, zaraz po wejściu, więc kieruję się w tę stronę, mając nadzieję, że w końcu wyjdę z tej świątyni rzeczy i przedmiotów. Ale żeby wyjść, jeszcze raz przechodzę obok jakichś mebli i mój wzrok pada na krzesło. Jest jednym z dwóch, które zaznaczyłam sobie kilka dni wcześniej w katalogach i które pokazywałam swojemu partnerowi, pytając, czy jemu też się podobają, bo chciałabym, abyśmy takie kupili. To nie wszystko. Kosztuje tyle, że oczy przecieram dwa razy ze zdumienia. Nie, nie tak drogo. Tak tanio!

W salonie, gdzie byle coś kosztuje ponad sto funtów, moje krzesełeczko kosztuje funtów dziewiętnaście. Patrzę na nie, mrugam, patrzę – nie znika. Rozglądam się dookoła. Jakiś pan z obsługi natychmiast zjawia się przy mnie. Pytam o to krzesło, upewniam się co do ceny i pytam, czy nie mają przypadkiem jeszcze jednego takiego, bo potrzebuję dwa. Pan zaprasza mnie do stanowiska z komputerem, dyskretnym gestem dłoni przywołując dziewczynę z obsługi. Dziewczę jest przepiękne, chyba Hinduska, ubrana w białą bluzkę podkreślającą jej kolor skóry i klasyczne ciemne spodnie. Podchodzi… nie, podpływa do mnie na kilkunastocentymetrowych szpilkach. Zadaje mi kilka pytań, wyławia, stukając w klawiaturę, dwa krzesła i po chwili są już moje.

Zadaje mi pytanie o adres. Odpowiadam, że nie znam kodu, bo mieszkam tutaj dopiero od kilku dni. Poza tym jutro lub pojutrze przeprowadzam się do nowego mieszkania i tak naprawdę nie wiem, który adres miałabym podać. Ona chce, żebym podała obecny. Grzebię w torebce, wyjmuję notes i podaję ten zbiór kilku cyfr i liter, który jest wymagany absolutnie wszędzie, po którym wszędzie można trafić i którym posługują się wszyscy dostawcy, taksówkarze, listonosze. Ale zaraz, zaraz… „Do czego ci to potrzebne? – Do dostawy – odpowiada piękne dziewczę. – Ależ nie, nie trzeba, wezmę…” – chcę powiedzieć „pod pachę”, ale nie wiem, jak to jest po angielsku. Pokazuję więc gestem, co chcę zrobić z tymi krzesłami i mówię, że wezmę ze sobą. W tym momencie piękne, ogromne oczy dziewczyny patrzące na mnie robią się jeszcze większe. Ale po ułamku sekundy, z pełnym profesjonalizmem wystukuje coś w komputerze, podaje mi wydrukowany rachunek i zaprasza po odbiór piętro wyżej.

Tam odbieram swoje krzesła w paczkach. Nie wiem, dlaczego sobie wyobraziłam, że będą takie, jak je zobaczyłam w salonie. Nic to. Dwa lekkie krzesełka, doniosę. Daleko nie mam, jakieś dwa kilometry. Po drodze już nie myślę, że są takie lekkie i kiedy mijam postój taksówek, myślę: dlaczego od razu nie wzięłam taksówki? Ale skoro dałam radę półtora kilometra, to pięćset metrów tym bardziej. Ta radość, że udało mi się kupić dokładnie te, o których myślałam i to w takiej cenie, w takim luksusowym salonie, dodaje mi skrzydeł i siły do dźwigania. Przynoszę. RR tylko później pyta: „Jak tam twój kręgosłup?”. Odpowiadam, że jeszcze żyje. Nic więcej nie mówi, chyba nie chce mi psuć radości.

Po kilku tygodniach mieszkania i życia tutaj prześladuje mnie pewne odczucie. Nie umiem go nazwać słowami. Zaczynam się nad tym dłużej zastanawiać i ciągle przy tym zastanawianiu się i myśleniu o tym, kołacze mi się po głowie wyrażenie: „my ci wszystko dostarczymy”. Wszyscy wszystko mi dostarczają i podają. Począwszy od pudełka z kurczakiem i frytkami za trzy funty z Peri Peri po drugiej stronie ulicy, po ważne dokumenty i meble. Wszędzie pytają mnie: „Gdzie dostarczyć?”. Dlatego rozumiem teraz to zdziwienie dziewczyny, profesjonalnie i szybciutko opanowane, kiedy usłyszała, że sama chcę targać krzesła. Gdyby jeszcze wiedziała, że ja je niosłam dwa kilometry!

Przez rok załatwiałam mnóstwo rzeczy i spraw. Kupowałam, negocjowałam ceny i dostawy, zakładałam konto w banku, byłam na spotkaniach i rozmowach w biurach imigracyjnych, rejestrowałam się w agencjach pracy, wynajmowałam mieszkanie, załatwiałam reklamacje, zapisywałam do lekarza, jeździłam taksówkami, pociągami i autobusami, latałam samolotami. W każdym urzędzie, banku, instytucji, szpitalu blisko wejścia lub w holu spotykałam przechadzającego się pracownika, który miał za zadanie skierować do odpowiednich drzwi lub ustalić docelowe piętro, pomóc wziąć numerek, wskazać odpowiednią kolejkę lub znaleźć miejsce siedzące, pomóc wjechać niepełnosprawnemu i matce z wózkiem i dziećmi. Gdy nie wiedziałam, jak obsłużyć jakiś automat czy maszynę, w którym kierunku pójść, do którego pociągu wsiąść, gdzie kogoś lub coś znaleźć, to po prostu pytałam kogoś z obsługi. Zwykle wystarczyło stanąć i się rozejrzeć – za chwilę ktoś przy mnie się pojawiał. Nikt mnie nie wyśmiewał, nie drwił, że nie umiem, nie burczał, nie niecierpliwił się. Łagodnie i uprzejmie tłumaczył, wskazywał i kierował.

Przestaję się bać codzienności i powoli zaczynam rozumieć, że chyba już czas przestać walczyć. Pora przestać podejrzewać wszystkich dookoła w życiu codziennym, że chcą mnie okraść, oszukać, na jednej transakcji ze mną zrobić swój interes życia. Pora przestać się spinać i pokazywać za wszelką cenę, że ja dam radę, bo nikt ode mnie tego nie oczekuje. Pora przestać kombinować i wymyślać rozwiązania – czasami wystarczy po prostu zapytać. W ciągu ostatniego roku coś niemiłego spotkało mnie tylko kilka razy. Kilka razy w ciągu roku – a nie kilka razy w ciągu każdego dnia, jak to miało miejsce w ojczystym kraju.

Ile razy moja czujność ostatnio staje na baczność, poszukując zagrożenia, chociaż nikt nie czyha; ile razy zaczynam podejrzewać wszystko i wszystkich o niecne zamiary wobec mnie czy łapię się na myśleniu, że muszę sobie poradzić, żeby nie wiem co – przypominam sobie to zdziwienie w pięknych oczach hinduskiej ekspedientki. I odpuszczam. Już nie muszę pokazywać, udowadniać, dawać radę i ciągle się bać wszelakich zagrożeń, bo nie wiadomo, która instytucja i z której strony uderzy. Nie muszę walczyć w codziennym zwykłym życiu – mogę po prostu żyć. Oni mi wszystko wytłumaczą, wyjaśnią, pokażą, pomogą załatwić, bo od tego są i na tym polega ich praca.
Oni mi wszystko dostarczą, by codzienne życie nie musiało boleć.

Felieton pochodzi ze zbioru Mentalistka, wydanego w 2021. Książka dostępna w sklepie internetowym


Róża Wigeland

Miłośniczka sztuki współczesnej, twórczyni asamblaży i kolaży, pisarka, felietonistka i wydawczyni. Autorka książek non-fiction. Jej priorytetem jest po prostu dobre życie. Obywatelka Europy, mieszkająca obecnie w Anglii nad Morzem Północnym.

https://rozawigeland.com/