Emilia – blogerka, w Anglii od 2015

16 lipca, 2018 Wyłączono przez Redakcja

Gdy zaczynałem rozmowę z Emilią byłem pewien, że wyjdzie nam wpis pełen energii i optymizmu, opowiedziany przez osobę, którą jest aktywna w kilku nieszablonowych dziedzinach (blog, podróże, taniec). Tego we wpisie nie brakuje, ale praca w schronisku dla bezdomnych i ciągły kontakt z osobami z marginesu dołożyły do tekstu kilka kwaśno-gorzkich nut, przez co nie jest jednowymiarowy, a co za tym idzie: jeszcze bardziej ciekawy.

Od trzech lat mieszkam w Anglii, zajmuję się fotografią, blogowaniem, podróżowaniem, i do tego ostatnio zaczęłam udzielać lekcji dancehall’u (taniec wywodzący się z Jamajki). Pewnie nie masz zielonego pojęcia co to jest…To jest coś w rodzaju latino połączonego ze stylami afrykańskimi. Mam dość kreatywną duszę, nie mogę usiedzieć w jednym miejscu. Oprócz tego pracuję w schronisku dla bezdomnych. To jest ostatnio to, co robię na co dzień.

Zanim wyjechałam miałam dwie możliwości. Mogłam zostać w Polsce, mieszkać z moimi rodzicami i iść na studia, za które musiałabym sama zapłacić. Ta opcja kompletnie nie wchodziła w grę, bo ostatnie czego chciałam, to mieszkanie z rodzicami przez kolejne 3 lata. Postanowiliśmy z chłopakiem, że wyjedziemy do Anglii. Na początku plan był prosty: mieliśmy odłożyć pieniądze i po roku wrócić. Natomiast, wiadomo, emigracja i życie pisze różne scenariusze. Przez pierwszy rok wiele rzeczy się zmieniło i póki co wracać jeszcze nie chcemy. Raczej patrzę dość optymistycznie na swoje życie w Anglii. Teraz jak rozmawiam z ludźmi i ktoś mówi, że chce po szkole wyjechać na rok do Anglii czy Szwecji, czy gdziekolwiek, to ja mu mówię, że tak nigdy nie jest, chyba że naprawdę się zaweźmiesz i będziesz się trzymał planu jaki sobie obierzesz. Jak ktoś przyjeżdża i nie ma założonego planu na ten rok, to głównie zostaje.

To był mój pierwszy wyjazd, miałam wtedy 20 lat. Skończyłam technikum, odczekałam rok, aż mój chłopak też skończy szkołę i wyjechaliśmy razem. Do miasta w którym obecnie mieszkam, przywiódł nas przypadek. Moi rodzice spędzili tu 3 miesiące przed naszym wyjazdem. To od nich dostaliśmy numer telefon do land lorda (osoba wynajmująca mieszkanie – przyp. Red.), który wynajmował im pokój. Pamiętam jak jeszcze moim łamanym angielskim dzwoniłam do niego z Polski i pytałam czy wynajmie nam pokój. Uważam, że mieliśmy dużo szczęścia, bo zwykle żaden land lord nie wynajmuje tak w ciemno pokoju osobie, która jeszcze mieszka w Polsce, nie ma NIN-u (angielski numer ubezpieczenia społecznego – przyp. Red.) i nagranej pracy. On stwierdził że nam zaufa, bo moi rodzice zrobili na nim dobre wrażenie. Tydzień po przyjeździe już znaleźliśmy pracę. Osiem kolejnych miesięcy wspominam jako życie w stagnacji i ogólne załamywanie rąk, jak to jest ciężko i monotonnie. Oboje trafiliśmy do magazynu, gdzie było wielu Polaków. To było też zderzenie z trochę inną mentalnością; z ludźmi, którzy przyjechali i okazało się, że siedzą w Anglii już 10 lat i poza tą pracą niczego innego nie widzieli i innych planów na życie też nie mieli. Dla mnie, dla osoby ambitnej to było nie do pojęcia, że ktoś może spędzić kawał życia w pracy, które nie lubi i do tego nie zamierza nic z tym zrobić. Po 8 miesiącach nie wytrzymaliśmy. Zwolniliśmy się, mimo iż oferowano nam stałe kontrakty. Miny ich były bezcenne. Ludzie nie mogli uwierzyć, że można odmówić stabilizacji i chcieć czegoś więcej. Wydaje mi się, że jest to naturalny etap każdego emigranta, każdy gdzieś zaczyna, ale nie każdy idzie dalej. Wyjeżdżając za granicę myślałam, że szybko nauczę się języka, a napotkałam wielki mur, bo okazało się że w hrabstwie gdzie mieszkam (South Yorkshire) akcent jest tak ciężki, że musiałam na nowo uczyć się rozumienia języka. Dodatkowo pracując w środowisku Polaków kontakt z angielskim był ograniczony. Gdy człowiek emigruje to nagle wychodzą problemy, o których wcześniej nie miało się pojęcia. Ja np. uważałam, że komunikacja z Anglikami nie będzie dla mnie problemem, bo wcześniej wyjeżdżając za granicę, swobodnie potrafiłam porozumieć się z obcokrajowcami. Przez to, że Anglicy są naitivami w swoim języku, to pojawiła się u mnie bardzo duża bariera, która nie pozwalała mi mówić ponieważ czułam że będą mnie oceniać, gdyż sami są specjalistami w tym języku. Zauważyłam też, że my jako Polacy, jako naród, przez to że jesteśmy z Europy Wschodniej, jednak mamy zakodowane w podświadomości, że w jakimś stopniu nie jesteśmy wystarczająco dobrzy, albo nawet gorsi niż kraje zachodu. Musiałam pokonać te wszystkie stereotypy w mojej głowie, żeby iść dalej i się rozwijać.

Razem z nami od samego początku jest mój brat ze swoją dziewczyną. To trzymanie się razem w wąskim gronie pozwalało nam przetrwać. Poza tym na samym początku mocno się zachłysnęliśmy tym, że zarabialiśmy dość dobrze. Pierwsza praca była beznadziejna, ale dostawaliśmy dość dobre pieniądze, więc to jakoś nam wynagradzało fakt, że jest ciężko i nudno. Kiedy się zwolniliśmy, spędziliśmy dwa leniwe miesiące w Polsce, korzystając z faktu posiadania pieniędzy. Po powrocie zaczęłam pracować na kuchni. Ponownie przez pierwsze pół roku pracowałam tylko z Polakami. Z czasem, jak polski szef kuchni odszedł, Polacy też zaczęli odchodzić i zatrudniano więcej Anglików. Gdy skład się wymieszał, z Polaków zostałam tylko ja i moja znajoma. Dopiero w tamtym momencie, jakieś półtora roku temu, zaczęłam obcować non-stop w towarzystwie osób, które mówiły tylko po angielsku. To dopiero pozwoliło mi się w jakimś stopniu otworzyć. W sumie tych kuchni było trzy, bo nie jestem osobą, która potrafi pracować na etacie i jeżeli wykonuję pracę, która mnie nudzi, to nie jestem w stanie długo w niej wytrzymać. Tak tułałam się od kuchni do kuchni, aż w końcu doszłam do wniosku, że dalej tak nie chcę i muszę pracować w miejscu, które da mi jakąś przyjemność.

Z racji tego, że lubię podróżować chciałam znaleźć pracę w hostelu, ale w Anglii nie są one zbyt popularne. Wszystkie do których aplikowałam odpowiedziały, że nie stać ich na nowego pracownika, ale mogę pracować jako wolontariusz. Dostanę łóżko i jedzenie, ale bez żadnego wynagrodzenia. Wcale mnie to nie satysfakcjonowało, ponieważ nie chciałam wyjeżdżać do innego miasta i korzystać z moich oszczędności. W końcu dostałam propozycję pracy w hostelu, który okazało się, że od 15 lat jest schroniskiem dla bezdomnych. Właścicielka stwierdziła, że zrobi z tego hostel dla prywatnych gości w momentach, kiedy samo schronisko się „nie kręci”. To miejsce miało nawet dwie osobne nazwy. Myślałam, że będę pracować w hostelu, ale w momencie jak się tam zatrudniłam moja szefowa zamknęła hostel i zostało samo schronisko dla bezdomnych. Pracuję tam od czterech miesięcy i jest…różnie, to ciężka praca.

Podczas mojej zmiany, w schronisku z reguły jestem tylko ja. Do moich obowiązków należy wszystko, czyli: wydawanie śniadań, otwieranie i zamykanie budynku, sprzątanie wszystkich 19 pokoi i „obsługa” klientów. O 22:00 teoretycznie mogę iść spać. Teoretycznie, ponieważ często wstaję w nocyy. W godzinach 22:00 – 7:00 rano budynek jest zamknięty, a bezdomni nie są upoważnieni by z niego wychodzić. Na głównych drzwiach ustawiony jest alarm, który włączy się za każdym razem gdy ktoś postanowi otrzworzyć dzwi i wyjść choćby na papierosa. Wtedy ja wstaje i sprawdzam czy ktoś te drzwi za sobą zamknął, a to wszystko by przeciwdziałać wejściu na teren schroniska osobom niepożadanym. Mam takie dni, że potrafię wstawać 4-5 razy podczas ciszy nocnej. Rzadko mam tak, że prześpię całą noc. Tak, jak przy małym dziecku…Zresztą ogólnie bezdomni są jak małe dzieci, nawet nie wiem czy nie gorzej. Ja po trzech dniach jestem zniszczona. Fizycznie praca nie jest zła. Największy problem to często brak snu. Do tego dochodzi bardzo duże obciążenie emocjonalne, bo ci wszyscy ludzie przychodzą do mnie, wszyscy mają problemy i chcą się tymi problemami podzielić, nawet jak nie chcę słuchać. Poza tym wychodzą też różne sytuacje nie do końca bezpieczne.

Odkąd tam pracuję miałam do czynienia z trzema Polakami. Jednym z nich był mężczyzna, który miał problem z alkoholem, ale był też po wypadku i miał trwały uraz w głowie. Dwie pozostałe osoby to dwie samotne matki. Jedna była z przemocy domowej, druga przyjechała z Brighton i została wyrzucona przez swoją siostrę na bruk. Z dwójką dzieci trafiła do naszego schroniska. Do schroniska trafiają wszyscy: osoby z coucillu, osoby z NHS (angielska służba zdrowia – przyp. Red.), mamy osoby skierowane przez organizacje charytatywne, takie jak Framework, która wysyła z reguły te najbardziej skomplikowane przypadki. Do tego mam samotne matki z dziećmi, całe rodziny, które np. na skutek pożaru straciły dom i tymczasowo mieszkają w schronisku. Mam też narkomanów, osoby, które mają chwilowe problemy w życiu, bo np. żona cię wyrzuciła z domu i nie masz gdzie pójść. Największy problem sprawiają osoby, które biorą narkotyki i powiedziałabym nawet, że najbardziej trudni są Anglicy, ponieważ Ci skarnie bezdomni to narkomani. Raczej nie ma problemu z alkoholem, wśród Anglików jest problem z narkotykami.

Ja na takie sytuacje już mówię, że to margines społeczny, bo bezdomni z którymi miałam do czynienia to często ludzie, którzy są byłymi narkomanami i przez długie branie narkotyków nabawili się różnego rodzaju chorób. Te zdiagnozowane przez NHS sprawiły, że są niezdolni do pracy, co skutkuje że dostają benefity (zasiłki – przyp. Red.), i tak wygląda głównie ich życie. No nie podoba mi się ten system! Nie potrafię tego do końca zrozumieć, ponieważ ludzie mają pieniądze i to nie jest tak do końca, że oni są biedni. Ludzie trafiają do mnie z ulicy, ja wypełniam z nimi formularze i widzę, że mają co najmniej dwa lub trzy dochody z benefitów. Nie wiem dokładnie ile to jest pieniędzy, ale podejrzewam że mogą dostawać nawet do 600 funtów w miesiącu. Do tego dostają mieszkanie z councilu, bo z reguły każdy z nich ma jakieś zaświadczenie, że niedomaga na zdrowiu. Pieniądze które dostają często rozchodzą się w trybie natychmiastowym. Idą do bankomatu, wypłacają pieniądze (dostają tygodniówki), a za dwa dni przychodzą do mnie i pytają, czy dam funta lub dwa na papierosy, bo im brakuję. W ogóle uważam, że jeżeli dostają pieniądze raz w tygodniu, to równie dobrze mogliby dostawać pieniądze codziennie. To są też ludzie, którzy są bardzo naiwni, zdarzają się tacy, którzy oddają swoje pieniądze innym bezdomnym. Moim zdaniem, większość z nich, jest niezdolna do życia w społeczeństwie. Oni nie uznają żadnych zasad. Dla nich nie jest ważne, która jest godzina. Ich nie obchodzi, czy ja się wyśpię, czy nie. Zwykle w dzień śpią i funkcjonują w nocy. Ich jedyne rozrywki to oglądanie telewizji, palenie papierosów i picie kawy. To są ich największe potrzeby. Typowy bezdomny potrzebuje mleka, kawy, tony cukry, papierosów, a dopiero później jest kwestia jedzenia. W Polsce nie miałam do czynienia z bezdomnymi, więc nie mogę tego porównywać, ale uważam że bezdomni w Polsce mają o wiele ciężej, tam państwo tak im nie pomaga, jak tutaj. Tutaj być bezdomnym trzeba się naprawdę wysilić.

Od dziecka kocham tańczyć. Niestety pochodzę z rodziny w której rozwój niegdy nie był zbytnio wspierany. To jest coś takiego, że wiesz że masz talent i chciałbyś się w tym realizować, ale nie możesz. Wtedy to cię prześladuję i coś w głowię mówi: „zrób coś z tym, zacznij coś w tym kierunku robić!” Ja po latach uświadomiłam sobie, że nie muszę być najlepsza, żeby coś robić. Nie muszę być instruktorem tańca, nie muszę odnosić wielkich sukcesów, ale dla świętego spokoju muszę coś zrobić, by czuć że się realizuję i czerpię z tego przyjemność. Po dwóch latach mieszkania tutaj, uświadomiłam też sobie, że w grupach społecznościowych na facebooku, w których jest mnóstwo negatywnych rzeczy, można też znaleźć pozytywy, a przy tym poznać osoby podobne do ciebie. Tak właśnie znalazła się grupa Polek, które zainteresowane były tańczeniem, dlatego zorganizowałam zajęcia. Nie oferuję lekcji tańca, bo nie mam na to papierów, ale mam miejsce w moim mieście, gdzie jest park trampolin i sala taneczna z lustrami, i tam podczas open jam’u można przyjść i w cenie 5 funtów sobie tańczyć. Co do bloga, to głównym tematem jest życie w Anglii, różnice kulturowe pomiędzy nami a Anglikami. Wcześniej to były moje doświadczenia z różnych prac, teraz to są historie ludzi bezdomnych. Do tego podróże, zarówno te lokalne jak i dalsze, a także recenzję książek. Jeżeli chodzi o Anglików to uważam, że dużo zależy z jakiej jesteś klasy społecznej.

Jeżeli chodzi o Anglików to uważam, że dużo zależy z jakiej jesteś klasy społecznej. Np. trochę inaczej odbieram ludzi bezdomnych, a trochę inaczej ludzi z klasy średniej. Szczerze mówiąc nie znam osób z klasy wyższej, więc nie wiem jak ona wygląda. Na przykładzie ludzi bezdomnych zauważyłam, że im ktoś jest bardziej mentalnie biedny tym prowadzi prostsze życie. Miałam przypadek rodziny 7-osobowej, z piątką dzieci, gdzie było widać że to patologia, która żywi swoje dzieci gotowym żarciem ze sklepu i niczym innym. Rodzina, która jedzie na benefitach, to jedyne ich źródło dochodu. Ludzie, którzy mają bardzo wąskie myślenie, dla których najważniejszą wartością jest żerowanie na rządzie. Dzieci z reguły raz chodzą do szkoły, raz nie chodzą. Nie wiem na jakiej zasadzie, bo przecież tu trzeba chodzić do szkoły, ale mam wrażenie, że szkoły nie przywiązują wagi do tego, jeżeli dzieci są z takich rodzin.

Dużo się mówi o uprzejmości Anglików. Uważam, że są uprzejmi, zwłaszcza w pierwszym kontakcie, bo tak wypada i tak zostali nauczeni. Jeżeli nie masz jakiejś głębszej relacji, to stwierdzenie how are you jest dość nieszczere, bo oni tak naprawdę nie chcą wiedzieć jak się czujesz, to jest mechaniczne i po prostu muszą to powiedzieć, bo tak zostali wychowani, i tak wypada. Jest taka nagonka na Polaków, że jesteśmy nieuprzejmi, że się nie uśmiechamy itd., ale uważam, że Polacy przynajmniej są szczerzy. Jak już Polak chce nawiązać relację, to jest w tym szczery, natomiast Anglik w tym pierwszym kontakcie, moim zdaniem, nie. Stwarza pozory uprzejmości , bo tak wypada. Wielu Polaków odbiera Anglików właśnie jako uprzejmych, ale dopiero później się widzi, że im po prostu tak wypada. Polak przynajmniej nie owija. Jak mu się nie chce gadać, to mu się nie chce, jak jest zły, to jest zły itd. Nie ma tej maski.

Co jeszcze zauważyłam…Może tego nie widać w małym mieście, ale jak zaczęłam pracować w dużym mieście, to widzę jak duże znaczenia ma to, w jakiej dzielnicy mieszkasz. Bardzo mnie to jakoś niepokoi, ponieważ nawet council dając takie mieszkania bezdomnym daje im je w konkretnych lokalizacjach, w tych biednych dzielnicach. To nie są jakieś dobre post code’y (kod pocztowy, w tym kontekście: dzielnice – przyp. Red.), zwykle trzyma się razem biednych z biednymi, a bogatych z bogatymi. Przechadzając się między jedną dzielnicą a drugą, widać kolosalne różnice w tym, jak ludzie żyją, jak jedni śmiecą a drudzy nie, jak jedni dbają o swoje podwórka, a drudzy mają to kompletnie w dupie, jak na jednych osiedlach mieszkają sami cyganie i angielska patologia, a na innych angielska śmietanka. To widać bardzo.

Znam dwie osoby, w sumie to trzy, mówię tutaj o Anglikach, które uważam za wartościowe osoby, gdzie ja nie czuje się jakoś inaczej, bo jestem imigrantką. Co jednak zauważyłam, to że są to osoby, które dużo podróżują po świecie i uważam że właśnie przez to mają inny punkt widzenia na wszystko, i są bardziej otwarte. Natomiast reszta…Ja ogólnie uważam, że Anglicy to jest bardzo dumny naród i nie raz się o tym przekonałam, nie raz mi podkreślano jak to oni kolonizowali cały świat i jak to się wszędzie mówi po angielsku, przez co oni nie muszą się uczyć innych języków. Dam Ci taki przykład: ich podejście do przyjaźni. Nie rozumiem tego zachowania typu: znam cię krótko, jesteś moim przyjacielem – ale jak przyjdzie co do czego, to ma cię gdzieś. Mentalnie to są ludzie, którzy mają zupełnie inne podejście do życia niż my. Starałam się na początku z tym walczyć i starałam się mieć znajomych wśród Anglików, ale w pewnym momencie stwierdziłam, że nie będę się do tego zmuszać. Jeżeli się ktoś pojawi, kto jest wg mnie wartościowym człowiekiem, to mogę z nim nawiązać relację, ale jeżeli nie, to nie ma to sensu. Żeby była jasność: oni są bardzo mili z zewnątrz, mają bardzo dobrą obsługę klienta i uważam, że Polacy mogliby się tego od Anglików uczyć. Jak przyjeżdżam do Polski, to zawsze widzę naburmuszoną kasjerkę, która wiecznie nie ma wydać reszty. W Anglii tak nie ma, oni staną na głowie żeby ci pomóc, zawsze załatwią, jak trzeba to pójdą dalej i wszystkie sporne kwestie rozwieją. Uważam, że pod tym względem to u nich działa.

Z plusów…Anglia to jest taki kraj, gdzie jednak jest o wiele łatwiej pewne rzeczy zrobić. Może też mam trochę spaczone podejście, bo bardzo się zmieniłam od momentu, kiedy tutaj przyjechałam i też trochę boję się tego, że jakbym miała wrócić do Polski, to spotkam się z niesprawiedliwością, zwłaszcza w pracy, z brakiem umowy czy wynagrodzenia. Tutaj jest tak, że ludzie nie pracują „na lewo”, mają opłacane ubezpieczenie, mają odprowadzane pieniądze na emeryturę, zarabiają tak, że są w stanie godnie żyć. Do tego można dołożyć fakt, że Anglia jest dość interesującym krajem pod względem podróżniczym, jest tutaj masę miejsc, które można eksplorować. Życie społeczne też ma bardzo duży wpływ na to, jak się czujesz. Jeżeli nawet zarabiasz dużo pieniędzy, a jesteś sam i nie masz przyjaciół, to jest ci źle. Ja mam dość małą rodzinę w Polsce i mam z nią raczej zdystansowaną relację, więc jak żyjemy na odległość, to jest dobrze. A tutaj mam już znajomych, którzy są dla mnie bliscy. Zrozumiałam, że kto szuka ten znajdzie i wszędzie sobie można życie społeczne zbudować, i można też tutaj żyć, tak jak się chce.

Póki co planuję tutaj zostać. Mam specyficzne podejście do życia, nie zakładam że dany kraj mnie jakoś zwiąże. Mam momenty, że chciałabym wrócić do Polski, aczkolwiek po takim czasie są pewne kwestie, które w Polsce mi bardzo nie pasują. Są też takie za którymi też tęsknie…Docelowo chciałabym, żeby mój blog rozwinął się na tyle, żeby dawał mi wynagrodzenie. Chciałabym pracować zdalnie. Dodatkowo robię zdjęcia, na których też zarabiam. Praca fotografa i blogera jest taką pracą, którą można wykonywać z każdego miejsca na świecie. W Anglii jest mi dobrze rozwijać się na różnych płaszczyznach i wiem, że w Polsce byłoby mi ciężej. Koszty życia czy mieszkania, a wynagrodzenie w Polsce to zupełnie inna bajka. Nie zapuszczam korzeni, a z czasem się pewnie gdzieś przeniosę.

Mój blog to life-myjourney Wychodzę z założenia, że życie jest drogą i przygodą. To, gdzie w danym momencie mieszkamy nie ma takiego znaczenia, a bardziej chodzi o to, by próbować różnych rzeczy, by doświadczać innych rzeczy, by być otwartym. Koniec końców to i tak zostaną po nas jedynie wspomnienia, więc warto rozwijać siebie jako człowieka i robić tak, żeby życie było bogatsze w różne doświadczenia. Pomimo tego, że czasami narzekam na tą Anglię, to nie żałuję że tutaj przyjechałam, bo pod kątem mojego rozwoju dało mi ten wyjazd bardzo wiele. Wiele zobaczyłam, wiele się nauczyłam, w wielu kwestiach zmieniłam sposób myślenia i pewnie go jeszcze kilka razy zmienię, bo człowiek ewoluuje. I to chyba tyle…Taka pointa byłaby najlepsza.

Link do bloga Emilii: http://www.life-myjourney.com/

Fanpage na Facebooku: https://www.facebook.com/Life-My-Journey