Z emigracyjnego życia (2)
2 maja, 2024Początki życia na emigracji bywają trudne – powie to każdy, kto tego doświadczył, bo każdy aspekt życia trzeba budować jakby od początku. Nawet tak trywialna rzecz jak zwykłe codzienne zakupy potrafią przysporzyć frustracji.
Pamiętam, gdy po kilku miesiącach od przyjazdu do Anglii poszłam do drogerii uzupełnić kosmetyki do makijażu. I nawet znalazłam regał z nazwą firmy, których specyfików używałam. Moja radość była przedwczesna, bo asortyment różnił się od tego w Polsce – numery fluidów czy szminek nie zgadzały się z tymi w kosmetyczce, opakowania i oznaczenia były inne, a kolorów i odcieni samego podkładu było trzy razy więcej. Szybkie rozejrzenie się po galerii handlowej uświadomiło mi, że kobiecych odcieni skóry też jest tutaj mnogość, więc i gama kolorystyczna siłą popytu musi być bogatsza. Zafrapowały mnie cudeńka w pięknych pudełeczkach, ale po dokładniejszym przyjrzeniu się skonstatowałam, że widzę mnóstwo rzeczy, ale nie wiem, ani do czego służą, ani jak ich używać. Nie kupiłam wtedy nic, ale wychodząc z centrum handlowego postanowiłam, że najpierw zgłębię wiedzę w tej dziedzinie kobiecego życia, bo chyba trochę zardzewiałam. Zasięgnęłam języka, poczytałam, popytałam, usiadłam na pewnym stoisku makijażowym, gdzie pokazano mi co, jak i czym. Dopiero z tą nowo nabytą wiedzą zrobiłam podejście numer dwa i kupiłam kilka upiększaczy, których do tej pory nie stosowałam. Okazały się niezłe.
Swoją wiedzą podzieliłam się z koleżanką, która mnie odwiedziła. Siedziałyśmy w kuchni po kolacji popijając herbatę i rozmawiając o sensie życia. Byłam właśnie po obejrzeniu kilku filmów instruktażowych na YouTube i kilku przewertowanych książkach oraz z torebką pełną cudeniek mających mnie odmłodzić, upiększyć i obiecać, że za rogiem czeka mnie świetlana przyszłość, której jestem warta. Zaproponowałam, że skoro już je nabyłam, to może i ona by spróbowała i jeżeli jej się spodobają, to kupi i zacznie używać. Argumentowałam, że naszym wieku dobrze wyglądać już nie jest tak łatwo i prosto, jak dwadzieścia lat temu. I niestety, nie tak tanio. Co się będzie sama przebijać kobiecina przez te wiadomości, książki i hektary kosmetyków w galeriach. Ja już czas straciłam, ona niech skorzysta.
Przyniosłam paczkę płatków z waty i płyn micelarny z łazienki i poprosiłam, by najpierw usunęła swój makijaż, żeby móc ocenić efekt nowej palety beżów i brązów. Koleżanka posłusznie przecierała zwilżonymi wacikami twarz, a ja zaczęłam udzielać instrukcji, bo nie podobało mi się to, co robiła.
– Zmywaj dalej, twarz musi być czysta.
– Jest czysta.
– Nie, nie jest. Na razie to przetarłaś, a nie zmyłaś. Zmywaj dalej.
– Ile mam zużyć wacików?
– Tyle, aż ostatni będzie czysty. Zaraz, zaraz… Jak do tej pory to robiłaś?
– Jednym zmywałam oczy, a drugim twarz.
– I to ci wystarczało? Gdy zmywam makijaż, to zużywam jednorazowo przynajmniej kilkanaście. Zmywaj, nie marudź.
Po kilku minutach, kiedy leżała przed nią kupka zużytych płatków, koleżanka z błyskiem w oku zawołała: – Nic dziwnego, że żonie Siary z „Kilera” trzysta dolarów miało wystarczyć tylko na waciki! Musiałam wyjechać z Polski, żeby zrozumieć tę scenę!
Czytaj także: Z emigracyjnego życia
Róża Wigeland
Miłośniczka sztuki współczesnej, twórczyni asamblaży i kolaży, pisarka, felietonistka i wydawczyni. Autorka książek non-fiction. Jej priorytetem jest po prostu dobre życie. Obywatelka Europy, mieszkająca obecnie w Anglii nad Morzem Północnym.