Spotkanie – zbiór opowiadań Andrzeja Bobkowskiego

Spotkanie – zbiór opowiadań Andrzeja Bobkowskiego

20 września, 2023 Wyłączono przez Redakcja

Czy można zachwycić się pisarzem, który nie jest znany ze swojego dorobku literackiego? To pytanie na pozór absurdalne, ale jestem przykładem na to, że w życiu zdarzają się i takie paradoksy. Mowa tutaj o Andrzeju Bobkowskim, który, o ile istnieje w świadomości czytelników, to po pierwsze – ze swojego dziennika, a po drugie – z osobistych listów. W dalszej dopiero kolejności wymienić można eseje (a raczej dłuższe felietony), a dopiero na szarym końcu – krótkie opowiadania. Kolejność to doprawdy nieintuicyjna, bo przecież diarystyka czy epistolografia to co najwyżej obrzeża literatury, a teksty publicystyczne i niewielka objętościowo proza to tylko kolejne kręgi otaczające rdzeń tego wielkiego i „prawdziwego” piśmiennictwa, do której Bobkowski przecież dążył, planując niemal przez całe życie napisanie powieści.

Celu tego, pisarstwa per se nie, nie udało mu się nigdy zrealizować. Sam określał się jako „człowiek, który pisze” i odmawiał sobie określenia „pisarz”, choć za takiego uważano go w kręgach emigracyjnych. Jedną z przeszkód leżących w poprzek na drodze do celu, była… inna z kolei droga – ścieżka osobistych wyborów, którą Bobkowski podążał konsekwentnie bez względu na koszty. Bezkompromisowość i niezależność nie były jedynie przyjętą pozą, a świadomie obraną postawą. Stąd też bardzo często życie wymagało od niego zajęcia się sprawami podstawowymi, spychając działalność pisarską na dalszy plan, a kiedy wreszcie jego pozycja materialna się polepszyła i kiedy już się dorobił, nadeszła choroba i przedwczesna śmierć. Na tym tle może rzucić się w oczy fakt, że najlepsze części dziennika powstawały w czasie, gdy Bobkowski był przez jakiś czas zwolniony z wymagań jakie stawiała przed nim codzienność w Paryżu, lub początku emigracji do Gwatemali ze „150 dolarami w kieszeni i bez znajomości hiszpańskiego.” „Szkice piórkiem” czytane są przede wszystkim ze względu na opis wakacyjnych miesięcy spędzonych na tułaczce po południowej Francji, gdy Bobkowski, wbrew sytuacji w jakiej znalazła się Europa, Francja i on sam, napisał: „Złapałem życie, na moment, ale wyraźnie. To było wspaniałe.”

Spędzając w zeszłym roku kilka dni na przedłużeniu Côte d’Azu , tzn. na hiszpańskiej Costa Brava zrozumiałem co oznaczało sformułowanie użyte w dzienniku: „te kolory są nachalne!”. Potrafiłem też, jak mi się wydaje, dostroić się do intensywnego odbierania atrybutów „śródziemnomorza”, chłonięcia ich każdym możliwym zmysłem. Jednocześnie, pomimo założonych planów, nie zrobiłem nawet pół kroku poza ten stan. W takich warunkach tym mocniej doceniłem Bobkowskiego, który właśnie wtedy pisał, i jak można odczuć – wręcz czuł potrzebę opisania tego, co w nim wprost niemal kipiało. W moim przypadku czytanie było jedyną nadprogramową aktywnością, wychodzą poza odczuwanie uroków lata nad morskim wybrzeżem. W tym roku nawet nie łudziłem się, że będzie inaczej, i nic nie planując, w już innej części morza Śródziemnego, oddawałem się co najmniej czterem z siedmiu grzechów głównych. Ale i tak jak poprzednio, byłem w stanie sięgnąć po lekturę i zupełnie świadomie, wybrałem Bobkowskiego, choć w jego innej wersji – tej „literackiej”, co było możliwe dzięki wydawnictwo PIW, które wydało dwa tomy jego tekstów – „Spotkanie”, zawierające opowiadania i „Na tyłach” z esejami autora.

W jedynym nagranym, dostępnym dziś, krótkim wywiadzie Bobkowski mówił o swoim wyjeździe z Europy w sposób następujący:

„nadszedł moment, w którym czułem, że muszę rozpocząć jakieś nowe życie, że jeżeli nadal pozostanę w Europie, będę zawsze uczepiony u klamki jakiejś instytucji, czy na łasce innych instytucji, i wobec tego, zdecydowałem się, jak niektórzy twierdzą – na dość śmiały krok rozpoczęcia absolutnie życia na nowo. Zrobiłem to z zupełnie dokładnym planem zamilknięcia literacko i stworzenia sobie na nowo, absolutnie na własny rachunek, możliwości kontynuowania twórczości literackiej. Mój wyjazd do pewnego stopnia nie był celem, a był tylko środkiem – było to stworzenie sobie warunków niezależnej egzystencji z możliwościami nawiązania następnie do tego co najbardziej mnie pociąga, to znaczy do pisania.”

Nawet znając dalszy bieg osobistej historii Bobkowskiego, po takiej deklaracji bardzo pociągająca staje się myśl, by zajrzeć do jego prób literackich i sprawdzić co też wyszło z samych planów. Tworzenie „sobie warunków niezależnej egzystencji” zajęło Bobkowskiemu kilka lat. W końcu jednak okrzepł w nowym miejscu, położył solidne fundamenty pod swój materialny dobrobyt, zaczął odnosić małe sukcesy w modelarstwie i związanym z tym biznesem, mógł jak sam powiedział – „pisać w godzinach urzędowania”, ale jednak swego celu literackiego nie osiągnął. Ale to pozornie. Nie mając w swoim dorobku żadnego dłuższego utworu, dzięki „Szkicom piórkiem” po latach zaczął być przez wielu uważanych za pisarza z grona najważniejszych polskich twórców XX wieku, a już w szczególności – czołowego pisarza emigracyjnego. Tylko – kręcimy się tutaj w kółko – wracając po raz kolejny do dziennika. A same opowiadania?

W pewnym sensie sama już ich forma stanowi pewien problem, bo mam mocne wrażenie, że pisarza ciężko docenić za same opowiadania. Są chyba na tyle kłopotliwą prozą z punktu widzenia piszącego, że o ile łatwo je popsuć i wywołać przykre wrażenie, tak w drugą stronę da się dojść jedynie do pewnego puntu. Coś w przedziale „nie najgorsze” do „niezłe, całkiem niezłe”. Bobkowski opisał nowele Prusa jako „wspaniałe”, ale osobiście ciężko mi dostrzec wielkość pisarza w samych nowelkach. A nawet jeżeli jest to możliwe, tak łatwiej przychodzi to po lekturze „Faraona” lub „Lalki”. A czy Tomasz Mann bez „Czarodziejskiej Góry” lub „Buddenbrooków” zapracowałby na swoją pozycję w światowej historii literatury, gdyby pisał same opowiadania? Być może jest tak, że krótkie formy znanych pisarzy są oceniane na tle ich szerszego dorobku. Piszę to z wahaniem, ale umiem sobie wyobrazić, że Bobkowski mający szerszy i bardziej uznany dorobek miałby też opinię „mistrza opowiadań”. Taka wizja przychodzi mi o tyle łatwo że „całkiem niezłe” utwory ze zbioru są naprawdę całkiem niezłe. Na tyle, że można mieć żal do losu, że z wyjątkiem „Szkiców…” Bobkowski jednak nie napisał nic dłuższego, nie udało mu się zostawić po sobie zaplanowanej powieści.

Opowiadania Bobkowskiego mają też w moim odczuciu pewną charakterystyczną, choć ciężką do zdefiniowania cechę. O ile pisząc poprzedni akapit zawahałem się przez kilka chwil, tak teraz niemal toczę sam ze sobą wewnętrzną walkę, która wynika stąd, że nie jestem pewien czy uda mi się sformułować w odpowiedni sposób wrażenie po lekturze opowiadań. Otóż kładzie się na nich pewien cień, który rzucany jest przez samego autora. Gdzieś spomiędzy różnych wersów wychyla się Bobkowski, wraz z jego doświadczeniem, przekonaniami, inspiracjami. Wiele scenek i postaci z łatwością można rozszyfrować jako literackie odbicie prawdziwych wydarzeń i ludzi, których Bobkowski spotkał na drogach życia lub kartach lektur. Co też jest charakterystyczne, „Kosmopolak” jak sam się określał, bardzo często wybiera na swych bohaterów właśnie Polaków. Różni się to od podejścia jego wzoru „kosmopolaka”, tj. Josepha Conrada, gdzie stworzone postacie literackie mają często cechy „polskie”, ale nazwiska noszą już takie, które człowiek z zachodu potrafi wymówić bez połamania sobie języka. Może, po raz kolejny, jest to rezultat samej formy, gdyż skondensowanie fabuły na kilku czy kilkunastu stronach zanadto uwypukla inspirację autora i nie pozwala się im schować w bardziej złożonej konstrukcji, staje się najbardziej wyczuwalnym składnikiem zamiast szczyptą przyprawy. Byłaby to wręcz nieprzyzwoitość zarzucać autorowi czerpanie tematów do pisania z jego własnego życia i doświadczeń, ale z łatwością da się zauważyć, że dziennik Bobkowskiego, jego przekonania wyrażane w listach czy esejach i same opowiadania splecione są bardzo mocnym węzłem.

Bobkowski był postacią charakterystyczną nie tylko ze względu na obraną drogę życiową. Relację osób, które miały okazję poznać go osobiście wskazują, że był energicznym człowiekiem, pełnym werwy i żywiołowym. Fizycznie wysoki i wysportowany był często w ruchu; jeździł rowerem, na nartach i pływał. Po części pewnie ta aktywność, po części okresy biedy, w których nawet niedojadał, spowodowały, że zachował do końca życia szczupłą sylwetkę. Jak pisał o nim Giedroyć „Miał pasję życia, z którego czerpał wielkimi garściami.” W czasach powstawania samych „Szkiców…” był w pełni sił, kipiało to wręcz z niego, jak sam pisał: „Tak przyjemnie być młodym i móc bezkarnie męczyć się dla przyjemności, męczyć się bez celu, dla radości życia.”, lub w innym miejscu: „Nieraz, gdy w zawrotnym tempie uwijam się po ulicach na rowerze, gdy świeci słońce, jestem tak szczęśliwy jak jeszcze nigdy w życiu. Odkryłem uśmiech myśli. Nie umiem tego inaczej nazwać. Mam ochotę błaznować sam do siebie, robić głupstwa sam dla siebie; rozsadza mnie jakaś głupia radość i lekkość. Wszystko mi się podoba, wszystko wokoło jest jak muzyka. Chwytane w przelocie nastroje poszczególnych ulic i widoki wiją się wewnątrz mnie jak jakiś roztańczony korowód par, każda w innym stroju. Piję coś wielkimi łykami, czego nie umiem określić. Młodość? Dobrze mi, bo jestem młody i silny; dobrze mi, bo jestem sobą i myślę tak swobodnie, jak nigdy dotąd. I mam Basię. Czego więcej potrzeba?”

Ta energia, pasja i radość życia, siła i młodość przebijają raz za razem z wpisów dziennika. Gdy Bobkowski się irytuje to ta irytacja wylewa się spomiędzy stron. Gdy pisze o czymś co go porusza, to robi to w taki sposób w jaki żył – całym sobą. Dziennik, nawet kilkukrotnie redagowany, z racji osobistej formy daje bardzo szerokie możliwości. Zdań nie trzeba cyzelować i przykładać do założonej konstrukcji, ale można wywijać piórem swobodnie, zależnie od nastroju i chęci. Skutki oczywiście mogą być przeróżne, ale gdy w jednym punkcie spotka się niewątpliwy talent i erudycja wraz z okolicznościami i chęcią spisania tego, co porywa i daje poczuć pełnie życia to… wychodzi dzieło na miarę „Szkiców piórkiem”. I jeżeli ten rozmach był odzwierciedleniem osobowości Bobkowskiego, tak jego ograniczanie od razu staje się wyczuwalne, jak napięcie pasa na obojczyku, gdy podczas jazdy samochodem silniej zostaje wciśnięty pedał hamulca. I nie chodzi tu o same przedstawianie emocji, bo Bobkowski to nie tylko wspaniałe opisy młodości i hołd dla życia, w którym oddycha się pełną piersią. To też myśl, bardzo często przenikliwa, to szerokie spojrzenie, to w końcu wizja, która nie tylko celnie i mocno punktuje bolączki świata, ale i pozwala wyczuć ich konsekwencje. Gdy brał w rękę notatnik pod namiotem gdzieś na skraju drogi, lub siadał przed kartką w kajucie transatlantyka, i gdy pisał dziennik, list lub esej mógł to robić tak jak żył – na własnych warunkach. Mam mocne wrażenie, że w opowiadaniach nie złapał tego rytmu i swobody, co mogło nie być kwestią samego „warsztatu” co koniecznością wpasowania się w daną formę, czyli akurat to, od czego całe życie uciekał. Wywołuje to poczucie, że autor jest zamknięty, a czasami wręcz stłamszony pod własnymi wersami, których konstrukcja nie pozwala na takie rozwinięcie skrzydeł do jakich przyzwyczaił w swoich innych tekstach. To oczywiście może być odczucie bardzo subiektywne i chybotliwe w swojej podstawie. Wywołane jest jednak… samym Bobkowskim – tym znanym z innych zapisków, jak i też Bobkowskim „prawdziwym”, jego biografią. Ale czy można zarzucić autorowi, że jest większy od swoich utworów? I czy naprawdę byłby to zarzut?

AS