Przekleństwo Chama
6 maja, 2021Patriarcha Noe miał trzech synów: Jafeta, Sema i Chama, którzy ocaleni z potopu stali się pra-przodkami dla wszystkich kolejnych pokoleń. Opowieść najczęściej urywa się w momencie, gdy Noe wraz z rodziną i uratowanymi zwierzętami schodzą z Arki. Historia ta jednak ma spisany ciąg dalszy, w którym Noe rozpoczął uprawę winorośli i wytworzył wino. Każdy, kto przez początkowy brak doświadczenia, poznał na własnej skórze zdradziecką moc alkoholu, pokiwać może ze współczuciem głową nad finałem tego eksperymentu, gdy kompletnie pijany praojciec Noe leżał nago w namiocie, śpiąc snem mocnym, ale niezdrowym, bo wywołanym pijaństwem. Sytuację tą widział Cham i przekazał wieści braciom, którzy przez szacunek dla ojca, weszli tyłem do namiotu i okryli staruszka kocem. Gdy Noe wytrzeźwiał, dowiedział się całej sprawie. Dwóch, którzy okazali ojcu szacunek zostało pobłogosławionych. Cham, który rozpowiadał o tym, co się wydarzyło został przeklęty, a ściślej mówiąc przeklęty został jego syn Kaanan.
Nie ma tutaj znaczenia, czy historia ta jest prawdziwa, czy Noe jest postacią historyczną, czy też opowieść o potopie jest zgrabną adaptacją mitu babilońskiego o Gilgameszu. Nie miejsce tu też na interpretacje religijne i duchowe wnioski wyciągane przez tych, i dla tych, którzy Genesis uważają za tekst natchniony. Ważne jest jednak to, że księga Rodzaju jest i była świętą księgą trzech wielkich, światowych religii, które przez jej pryzmat, przez wiele wieków i pokoleń, interpretowały rzeczywistość, a ważnymi elementem tej interpretacji były cytat, słowa Noego do syna Chama: „Niech będzie przeklęty Kanaan! Niech będzie najniższym sługą swych braci!”, oraz późniejsza już, judaistyczna, ale przejęta też i częściowo przez chrześcijaństwo i islam (choć tutaj akurat w najmniejszym stopniu) interpretacja pozabiblijna, która widziała w czarnym kolorze skóry znamię potomków Kaanana. Łatwo już w tym miejscu dodać te dwa czynniki i otrzymać w rezultacie dość wygodne i długo używane usprawiedliwienie niewolnictwa, szczególnie w wydaniu najbardziej znanym, dotykającym Afrykę. Zagadnienie oczywiście jest bardzo złożone, pełne delikatnych niuansów i wielowątkowe, różniące się nawet w obrębie samego chrześcijaństwa, ale nawet gdy w czasach wielkich odkryć geograficznych, papieże potępiali każdy rodzaj niewolnictwa, handel niewolnikami nadal trwał przez kilka kolejnych stuleci i był akceptowalną rzeczywistością, istotnym fragmentem fundamentu budowy dzisiejszych Stanów. Zjednoczonych. Nie są to też tak stare dzieje, by wszystkie rany mogły się pozabliźniać, a skutki rozwiać w wyniku niepowstrzymanego, dziejowego ruchu. We wspomnianych Stanach Zjednoczonych niewolnictwo zniesiono i przestano używać argumentu przekleństwa Chama dopiero w 1865 roku. Żeby oddać, jak w pewnej skali, można uznać to niemal za „wczoraj”, a najpóźniej „przedwczoraj” można wspomnieć, że pierwszy w historii klub piłkarski powstał kilka lat wcześniej, bo w 1857 roku. Jest to dla wielu społeczności wciąż ważny problem, szarpiący czułą strunę części sumień, przekazujący kolejnym pokoleniom rodzaj zbiorowej traumy i pretensji. Z perspektywy naszej, jeszcze równiny środkowoeuropejskiej, a nie wyspiarskiej, jest on raczej nie w pełni przyswajalny, gdyż dziedzictwo kulturowe, które kształtuje duszę Polaka, Anglika i Amerykanina jest wciąż jeszcze różne. Możemy pojąć zagadnienie, znać fakty i rozumieć skutki, ale samo sedno sprawy jest nieosiągalne bez takiego wniknięcia w nie, jakie dostępne jest jedynie tym, którzy w codziennym życiu, literaturze, symbolach, wspomnieniach, pretensjach, jednym słowem: w skutkach, dotykają je każdego dnia, od najwcześniejszych lat życia.
W tym miejscu celowo pomijam inny rodzaj niewolnictwa usprawiedliwiany przekleństwem Chama, czyli handel słowiańskimi niewolnikami prowadzony przez żydowskich kupców, w czasach jeszcze przed powstaniem polskiej państwowości. Pomijam dlatego, że tamte wydarzenia nie oddziałują w żaden sposób na dzisiejsze czasy, w najgorszym wypadku pogarszają samopoczucie komuś, kto uważa się za potomka jedynie Słowian. W żadnej rodzinie, przy świątecznym stole nie snuje się opowieści o tym, że pradziadka porwano z boru i sprzedano na targu na bliskim wschodzie. Tymi faktami zajmują się jedynie historycy, nie zawsze nawet zgodni co do faktu, czy takie proceder na szeroką skalę miał miejsce. A jednak, pomimo tego, że problemy społeczne wielkich, dzisiejszych mocarstw nie mogą zostać przez nas w pełni zasymilowane, a skutki słowiańskiego niewolnictwa zatarły się bez wyraźnego, bezpośredniego wpływu na współczesnych ludzi, jak epidemia dżumy, czy przedchrześcijański kult Peruna, to i tak nie uniknęliśmy skutków przekleństwa Chama. Stworzyliśmy własną interpelację następstw słów Noego, o tyle ciekawą, że zamkniętą w granicach jednego państwa, w strukturach jednego społeczeństwa, a wyraźny podział na potomków Jafeta i Chama oddzielił od siebie ludzi jednej, rozumianej w sposób współczesny, narodowości.
Częstym, i jednocześnie dużym błędem jest przekładanie naszego dzisiejszego rozumienia świata i naszych pojęć na ludzi żyjących w poprzednich stuleciach. Takie podejście w bardzo łatwy sposób prowadzić może na manowce i skutkować wyciąganiem wniosków błędnych i bezsensownych. Przykładem najlepszym jest słowo „naród”, które rozumiemy w sposób ukształtowany w XIX wieku, a zakorzeniony na dobre w naszej mentalności dopiero w zeszłym stuleciu. Cofając się w poprzednie epoki, mówiąc o narodzie polskim, ale też i o każdym europejskim, nie możemy tym stwierdzeniem objąć wszystkich ludzi żyjących w ramach jednego państwa, mówiących tych samych językiem, ukształtowanych przez tę samą kulturę, a nawet mających charakterystyczne podobieństwa w kodzie genetycznym. Za każdym razem, gdy odwołujemy się do I Rzeczpospolitej i do jej tradycji, a robimy to za każdym razem, gdy wspominamy jazdę husarską, sięgamy po literaturę, tak nasyconą wpływem i późniejszym brakiem tego państwa, uczymy dzieci o dynastiach Jagiellonów, Wazów, o potopie szwedzkim, odsieczy wiedeńskiej, czy nawet o rozbiorach, to mówiąc „Polacy”, powinniśmy mieć w tyle głowy, że mowa tu jedynie o polskiej, litewskiej i ruskiej szlachcie, która miała pełnię władz politycznych i związane z tym przywileje. Co ciekawe, w wiekach jeszcze wcześniejszych, potrafiono używać w sporach międzynarodowych argumentów, które dziś nazwalibyśmy narodowymi. W zatargach z Zakonem Krzyżackim domagano się zwrotu ziemi ze względu na zamieszkującą ją ludność, która mówi w języku polskim. W latach późniejszych, w państwie zamieszkanym przez wiele narodów i wyznawców różnych religii ta sprawa stała się drugo, lub nawet trzeciorzędna, w porównaniu do przynależności do odpowiedniej warstwy społecznej, a na szczycie piramidy usadowiła się szlachta, a raczej jej najpotężniejsza część: magnateria. Złota wolność, przywileje, prawa polityczne i wymierne korzyści majątkowe były mocno strzeżone przez cały stan szlachecki i stanowiły jeden z punktów popychających kraj powoli, niemal w sposób niezauważony w przebiegu zwykłych dni i lat, ale jednak nieustanny, ku katastrofie. Kozakom zaporoskim, którzy pojawili się na jednej z pierwszych elekcji i który argumentowali swoje prawa do głosu tym, że uważali się za obrońców i „członków” Rzeczpospolitej odpowiedziano, że owszem, są członkami, ale członkami ciała też są paznokcie, które trzeba przycinać. Krótkowzroczna pycha szybko dała o sobie znać, Kozaczyznę objęła wkrótce w swoją strefę wpływów Rosja, a kraj tracił na znaczeniu, nie potrafiąc wykrzesać wystarczających sił z coraz bardziej upadającym na duchu stanie szlacheckim. Przykład potraktowania Kozaków to jedynie malutki fragment szerszej całości przegranej gry o Ukrainę. Podobne traktowanie dotykało też i mieszczan, ale przede wszystkim chłopów. Coraz to nowe prawa i przywileje szlacheckie nie mogły zmaterializować się dzięki sile woli władców, musiały być wynikiem odbierania części praw innym, a jak to w życiu zwykle bywa, odbiera się je najsłabszym. W I Rzeczpospolitej zwykle trafiło na chłopów.
Los chłopa na ziemiach polskich był ciężki i jest to powszechnie znany z historii fakt, choć sytuacja różnie się przedstawiała w biegu kolejnych wieków. Zróżnicowane były też zależności i codzienne życie chłopskiej rodziny w odniesieniu do poddaństwa w dobrach królewskich, prywatnych, czy kościelnych, a XIX wieku inne w poszczególnych zaborach. Nawet jeszcze przed upadkiem I Rzeczpospolitej, bywali w Prusach chłopi posiadający wolność osobistą, tzw. gburzy. Generalnie jednak życie naznaczone feudalnymi zależnościami, obciążone obowiązkami bez praw, nie było do pozazdroszczenia. Co prawda, postawienie znaku równości pomiędzy niewolnictwem czarnej ludności w Stanach Zjednoczonych, a polskim chłopem pańszczyźnianym jest nieuzasadniona, bo zbytnio upraszcza dość skomplikowaną rzeczywistość, pełną niuansów i zmiennych, to jednak obrona układu społecznego tamtych czasów jest próbą jeszcze mocniej skazaną nawet nie porażkę, co zwykłą śmieszność. Nie da się jednak ukryć, że istnieje dość ciekawy mianownik łączący wielkie równiny południowych stanów z równiną środkowoeuropejską, sytuacje rodzin czarnych niewolników z chłopskimi rodzinami żyjącymi w poddaństwie nad Wisłą, Wartą, Niemnem, czy Dniestrem, a jest nim to samo przekleństwo Chama, które tłumaczyło miejsce tamtych ludzi na dole piramidy społecznej.
Dość powszechną potrzebą wielu ludzi jest chęć poznania swoich korzeni. Dotyczy to również całych narodów i podobnie jak w przypadku niektórych indywidualnych genealogii, rodzi czasami chęć do zabarwiania rzeczywistości. W przypadku większych grup ma to czasami znaczenie wręcz praktyczne: uzasadnia prawa do ziem, do samego istnienia państwowości, podnosi prestiż i morale w społeczeństwie. Przykładem takiego działania jest średniowieczna kronika Wincentego Kadłubka, który opisuję kontakty Słowian i potyczki np. z Aleksandrem Wielkim. Jest to dość nęcąca przynęta dla tych, którzy biorąc te opowieści na serio, pragną wierzyć w istnienie Wielkiej Lechii, mitycznego, starożytnego, słowiańskiego imperium. W czasach I Rzeczpospolitej szlachta stworzyła inny mit i swoje korzenie wywodziła od Sarmatów, plemienia pochodzącego z wyżyny irańskiej, osiadłego w okolicach I wieku naszej ery na terenach dzisiejszej Ukrainy i Mołdawii. Co ciekawe, badania genetyczne wskazują prawdopodobne pochodzenie charakterystycznej dla Słowian mutacji właśnie z okolic współczesnego Iranu. Dodatkowo, łącząc wątki mityczne z biblijnymi, powiązano Sarmatów z Jafetem, pobłogosławionym synem Noego. Rolę drugiego wyróżnionego syna, Sema, w I Rzeczpospolitej przejęli Żydzi, a przeklętego Chama chłopi. To powiązanie pańszczyźnianych chłopów z Chamem złączyło się na tyle mocno, że pojęcia te stały się synonimami, a echa ego przebrzmiewają do dziś, gdy chamem nazywamy kogoś nieokrzesanego i grubiańskiego. To grubiaństwo, nawiasem mówiąc, pochodzi od gbura, czyli też od…chłopa. „Niech będzie najniższym sługą swoich braci!” Rolę ową, sługi, najniższego w hierarchii, pełnił chłop w Rzeczpospolitej przez bardzo długie lata. Objawiało się to nie tylko przez wykorzystywanie jego pracy fizycznej, bo tutaj, jak wcześniej wspominałem, bywało różnie, czasami lepiej, zwykle gorzej – w średniowieczu jeszcze zdarzali się chłopi piśmienni – ale przede wszystkim w zepchnięciu go na totalny margines życia publicznego. Trudno zresztą mówić tu o jakichkolwiek przywilejach, czy prawach politycznych dla jednostek, które miał szczątkowe prawa osobiste. Pisząc o sprawach narodowych ciężko oprzeć się pokusie, by nie sięgnąć do epopei narodowej, bo i w „Panu Tadeuszu” jest fragment, który przedstawia ówczesną mentalność, podział na Panów i Chamów:
Prawda, że się wywodzim wszyscy od Adama,
Alem słyszał, że chłopi pochodzą od Chama,
Żydowie od Jafeta, my szlachta od Sema,
A więc panujem jako starsi nad obiema.
Co prawda, w dalszym ciągu jest lekkie prostowanie tego stanowiska, bo padają słowa, podpierane nauką księdza, że od czasów Chrystusa wszystkie stany są równe, ale powyższe wersy oddają sposób myślenia wielu pokoleń, pan Zagłoba i jemu podobni w taki sposób tłumaczyli sobie urządzenie świata. Sytuacja taka musiała rodzić szereg konsekwencji, jak łatwo się domyślić, na szeroką skalę opłakanych w skutkach. Po pierwsze warstwy owe, jak wierzono wywodzące się od synów Noego, żyły obok siebie życiem równoległym, nie przecinając się nawzajem, rozwijając osobno swoją kulturę, zwyczaje i tożsamość. Żyjąc obok siebie, stykając się w tej samej przestrzeni i w tym samym czasie, używające tego samego języka byli sobie niemal obcy, a bywało że i wrodzy. Gdy w wyniku biegu historii próbowano te równoległe linie złączyć okazywało się, że połączenie takie bardzo trudno uczynić trwałym i szybko sprawy wracały na dawne tory. Przykładem są tutaj powstania, gdy zabiegano o udział w nich chłopów i obiecywano nadanie praw, ale z końcem walk drogi stanów znów się rozchodziły. Nie usprawiedliwia tego fakt, że przegrane powstania uniemożliwiały zrealizowanie obietnic, bo zmiana nie szła też w mentalności i brakowało nadal na szeroką skalę pracy organicznej, edukacji i podania ręki niższym warstwom. Wydarzenia rabacji galicyjskiej w 1846 roku to rezultat życia starym porządkiem. Argument, że chłopi, którzy szli mordować „panów Polaków”, a więc nie mieli nawet poczucia własnej narodowości, zostali zbałamuceni przez zaborcę tylko potwierdza ten zarzut, bo nie bez powodu chłop galicyjski był na tyle głupi i niewyedukowany, że zbałamucić się pozwolił.
Fascynującą cechą polskiej klasy średniej, czyli biorącej aktywny udział w życiu politycznym, czy nazwiemy ją szlachtą, inteligencją, czy jeszcze w dowolny, inny sposób, była jej ogromna żywotność. U naszych sąsiadów, Czechów, jedna tylko klęska pod Białą Górą spowodowała unicestwienie na długie stulecia szeroko rozumianych elit. W Rzeczpospolitej jej synowie bili się z Rosją i w czasie konfederacji Barskiej, broniąc jej nieskutecznie przed pierwszym zaborem i bili się w 150 lat później, z tym samym wrogiem po odzyskaniu niepodległości, tym razem skutecznie, a w międzyczasie wykrwawiali się w kolejnych powstańczych i ginęli na syberyjskiej katordze. Pomimo tych szalonych czasami, straceńczych zrywów kolejne pokolenia rzucały na szalę rzecz najciemniejszą: biologiczne podstawy trwania narodu. A jednak, choć z dużym zaangażowaniem prowokowano ostateczną klęskę, zawsze zostawały siły dostateczne, by pamięć, kultura i tradycja przetrwała. Początek poprzedniego wieku był kontynuacją tych procesów, tym razem z metodyczną, calową działalnością naszych sąsiadów, którzy fizycznie niszczyli tę tkankę, która odpowiedzialna jest za ciągłość narodu i państwa. Następujący po II wojnie światowej PRL dzieło to kontynuował, z początku również w sposób fizyczny, a później już tylko marginalizując i wypychając za granicę poszczególne jednostki. Wydawać by się mogło, że w tym momencie sprawa została jednoznacznie przegrana przez natężenie porażek i coraz to bardziej zmniejszaną liczebność warstw średnich. Po raz kolejny jednak nie udało się domknąć wieka trumny, bo do grona tych, którzy przetrwali owo pasmo klęsk, dołączyli potomkowie chamów.
Ostatnie dwanaście miesięcy, zmiana trybu życia wywołana pandemią, przyniosły ze sobą dla wielu dodatkowe wolne godziny, które można było zmarnować na tysiące różnych sposobów. Można było to też próbować choć w małej części wykorzystać daną szansę na zrobienie rzeczy, na które zawsze brakowało czasu. Ja zająłem się odtworzeniem, na ile tylko pozwoliły zarchiwizowane w sieci zasoby, danych o rodzinie mojego dziadka. Pewne braki w zapisach powodowały konieczność przedzierania się przez wszystkie rekordy „od deski do deski”, długimi godzinami, co spowodowało, że narodziła się we mnie pewna dziwna więź z małym kawałkiem ziemi na Mazowszu, gdzie nawet nigdy nie byłem. Faszynująca była to podróż przez pokolenia! W tle odkrywania coraz to nowych nazwisk i dat, przebrzmiewały echa historii całego państwa i narodu. Zaczęła się na przełomie XVIII i XIX wieku, jeszcze w ostatnich latach polskiej państwowości. Później przewijały się na kartach ksiąg kolejne lata pod zaborami, wyzwoleńcze walki w postaci zapisów o bezimiennych, poległych powstańcach, reperkusje i przejście na język rosyjski w aktach, co wymusiło na mnie na tyle odświeżenie cyrylicy, że przynajmniej imiona i nazwiska jestem dziś w stanie swobodnie odczytywać, powrót do języka polskiego po rewolucji bolszewickiej, widoczne lata zaraz (wszak Covid nie jest pierwszą epidemią w historii), zapisy walk i poległych podczas kampanii wrześniowej. Pojawiały się wzmianki o zmarłych w carskim wojsku młodych mężczyznach, czy meldunki o zgonach z Oświęcimia. Wszystko to było tłem setek kolejnych narodzin, małżeństw, przemijających jedno po drugim pokoleń mazowieckich chłopów. Przewijały się we wpisach kolejne nazwiska, nawet te nobilitująco brzmiące -ski, -cki, -icz, z adnotacjami: agricola, gospodarz, wyrobnik, służący w dworze. A po latach, te same nazwiska, potomkowie tych samych chłopów, pamiętający nierzadko dziadków, którzy na własnych karkach czuli ciężar pańszczyzny, czasami dopiero pierwsze pokolenie ludzi, którzy potrafili pisać i czytać, pojawiły się w kontekście walki partyzanckiej, w formacjach AK. Niektórzy, jak brat mojego pradziadka, wyryci na pomnikach upamiętniających poległych, niektórzy, zdarza się, że jeszcze żyjący, opisywani w publikacjach historycznych, otaczani szacunkiem i rehabilitowani po 1990 roku.
Fakt, że były to odziały partyzanckie Armii Krajowej jest tutaj podwójnie ważny. Po pierwsze AK walczyła o najbardziej możliwy powrót status quo, o II Rzeczpospolitą, państwo, nazywane przez sowietów pogardliwie „pańską Polską”. II Rzeczpospolita osadzona była mocno na fundamencie powstań, walk o niepodległość i tradycji tej państwowości, której potęga wyrastała też z wyzysku chłopów. Gdyby ci sami, młodzi mężczyźni włączyli w szeregach AL (Armii Ludowej), komunistycznej partyzantki, która cel miała dokładnie odwrotny, można by to różnie oceniać, ale z całą pewnością można by taką decyzję zrozumieć. Drugim bardzo ważnym czynnikiem jest dobrowolność, w której podjęto walkę w okupowanym już kraju. Od początku dziejów siły zbrojne dzieliły się na najemników, walczących dla żołdu (żołdacy to dawne pogardliwe określenie, z którego wyrosło słowo żołnierz) i na ochotników, walczących z poczucia obowiązku i bez oficjalnej zapłaty. Z tych właśnie ochotników, ze stanu rycerskiego, wywodziła się szlachta i przez długie lata system oparty na ochotniczej w większości armii działał nad wyraz skutecznie. Dla przypomnienia: jazda husarska składała się nie tylko z samych ochotników, ale dodatkowo bardzo drogie wyposażenie i uzbrojenie walczącego pokrywali oni z własnej kieszeni. W czasie okupacji, gdy sformowano podziemne siły zbrojne o imponującej skali i sile organizacji, również oprzeć musiały się na ochotnikach. W tej perspektywie, każdy z tych walczących z okupantem żołnierzy, każdy, którego przodkowie ciężko pracowali, bez najmniejszych przywilejów, korzyści, czy nawet szacunku ze strony państwa, zdobył swoje ostrogi rycerskie, choć nigdy nie przyznane oficjalnie, bo i bieg historii sprawił, że prawa szlacheckie zostało wyrugowane w życia publicznego, a społeczeństwo po wojnie od nowa układało zasady życia politycznego i codziennego.
Pomimo tego, że szlachecka klasa polityczna została bardzo mocno zredukowana w sposób biologiczny i dodatkowo pozbawiona bazy materialnej, a Polska Ludowa na piedestał wynosiła chłopa i robotnika, to zaszło w społeczeństwie bardzo ciekawe zjawisko, w którym potomkowie chłopów przejęli część tradycji i etosu szlacheckiego. Najlepszym przykładem jest tu wywodząca się z „tytułomanii” sarmackiej, uznawane przecież do dziś za przejaw dobrego wychowania, wzajemne nazywanie się per Pani/Pan, zamiast natychmiastowego przechodzenia na „ty”. U naszych sąsiadów budzi to często rozbawienia, czasami nawet irytację, gdy w słowie tym upatrują się nie tylko uprzejmości, ale i pokreślenie wyższego statusu, wszak pan jest ponad chamem. W mentalności i poczuciu politycznych tradycji również wszyscy czujemy się spadkobiercami poprzednich epok, bez rozgraniczania i stopniowania. Sukcesy, porażki i błędy dawnych elit politycznych odbieramy jako „nasze”, jako polskie i nas też dotyczące, wywołujące dumę i żal. Ciekawe jest to połączenie i tożsamościowy misz masz, gdzie z jednej strony monety widnieje odwoływanie się do wspomnianych tradycji politycznych i kulturowych, a na drugiej jest folklor, obrobiony i zaadoptowany, gdy zaczęto w chłopach wiedzieć część polskiego narodu, tym mocniej widoczny w sytuacjach powszechnych, jak celebracja świąt, czy zwyczaje religijne.
Dzieje naszego narodu ułożyły się w taki sposób, w wyniku którego przeważająca jego część jest potomkami Chama, chłopów i poddanych. Z jednej strony wymusiła to konieczność z wyniku długotrwałej, wyniszczającej pokolenie po pokoleniu, straceńczej, często samobójczej walki i złożonych ojczyźnie ofiar z jej dzieci, a z drugiej wspomogła ten proces niebłagalna kolej dziejów, która kruszyła dawne podziały stanowe. Nad Wisłą pradzieci Chama zaadoptowały się do tych warunków, biorąc dziedzictwo narodowo-kulturowe, w niewielkiej tylko części budowane przez ich przodków, za swoje. Inaczej sprawy ułożyły się w Stanach, gdzie żal, ale też i nierzadko chęć odwetu, wybrzmiewa do dziś, budząc tym różnorakie reakcje. Ale i u nas trafiają się Ci, którzy próbują obie te sytuację zrównać i wyciągać jednakowe konsekwencję, wskazując na uprzywilejowanie arystokracji. Nie jest to szeroki nurt, ale niewykluczone też, że zasilany przykładami zachodniej kultury przybierze na sile. A nawet, jeżeli nie przyjmie się zupełnie nad Wisłą, może któregoś dnia dać o sobie w emigranckich rodzinach. Polskie sobotnie szkoły, parafie, czy organizacje polonijne świadczą bardzo wyraźnie i o mocnym poczuciu narodowości, i o chęci przekazania jej w kolejnym pokoleniu. Wychowanie i edukacja dzieci, które przebiega w sposób uczciwy, bez ideologicznych zakłóceń, nie ucieka od prawdy i nie zabrania wyciągania logicznych wniosków, dlatego może prowadzić do zasadnego pytania o sens trwania przy narodowych sentymentach, gdy proporcjonalnie do całego społeczeństwa polskiego, emigrancka diaspora to również w większości potomkowie polskich chamów, od bardzo niedawna biorących udział w życiu politycznym i kulturowym. Warto, bez zakładania aksjomatów, lub też szukania banalnych odpowiedzi, wiedzieć „dlaczego”. Czasami trzeba zacząć od początku, od przerobienia tego zagadnienia uczciwie przed samym sobą.
Andrzej Smoleń