O języku polskim na emigracji – część 6 – kawałek lodu w kształcie topora
9 kwietnia, 2022Podane w poprzednich częściach przykłady pozornie poprawnych tłumaczeń, są niczym nierówny bruk – narażają na potknięcie się i zachwianie równowagi. Ale ta sama nierówność, pozostając przy tej przenośni, prowadzić może do końca bardziej niebezpiecznego, do wywrotki i bolesnego obicia sobie twarzy. O ile na opisane wcześniej błędy można wzruszyć ramionami i przedstawić argument, że „najważniejsze się dogadać”, i nie roztrząsać czy „pan” to mister, sir, czy może you, tak na koniec podany zostanie przykład spektakularny. Przykład, w którym znajomość języka angielskiego (czy może raczej angielskich słów) nie wystarczyła, by poprawnie dokonać tłumaczenia. Dodając do tego zwykłą, ludzką głupotę, stworzono hybrydę – śmieszną, koślawą i bezpłodną.
Gdy minęły w Polsce długie lata szarości i na polskich ulicach pojawiły się kolory szyldów, reklam, bilbordów, ogólnie – pstrokacizna, kolejnymi falami docierały za towarami i inne elementy zachodniego życia. Nazwy niektórych marek, dziś zwyczajny element nadwiślańskiego krajobrazu, miały wymowę silniejszą, niemal symboliczną. Symboliczną wymowę miały też słowa, które usłyszałem przeszło 20 lat temu, wypowiedziane z pewną dozą dumy i powagi: „czytuję Newsweeka”. Nie był to zwyczajny komunikat, a raczej prezentacja otoczeniu swoich aspiracji do wyższej świadomości politycznej i społecznej.
Swoją drogą, ciekawą drogę przeszło też nazewnictwo podobnych wydawnictw, bo przecież na rynku pojawiło się wiele tytułów newsweeko-podobnych. Nazywane były początkowo „tygodnikami opiniotwórczymi”, co powodowało niemały zgrzyt. Człowiek, który szczycił się lekturą tygodnika opiniotwórczego, mógł odczuwać dyskomfort, że jego opinia jest urabiana przez dziennikarzy. Jeżeli kupował go z myślą wyróżnienia samego siebie ponad plebs sięgający po Fakt, czy Super Express, to zapewne nie chciał być jednocześnie postrzegany jako ktoś, komu światopogląd kształtuje czasopismo. To spowodowało, że nazewnictwo w powszechnym obiegu przeszło ewolucje. Tygodniki opiniotwórcze stało się tygodnikami opinii. Nowe określenie brzmi już lepiej, sugeruje że na łamach ścierają się różne opinię, polemiki i łamy otwarte są dla autorów o odmiennych poglądach. Oczywiście jest to mrzonka, wystarczy dziś spojrzeć na tytuł by wiedzieć, jaka linia redakcyjna wyznacza kierunki tekstom. Ale określenie samo w sobie – proszę bardzo, palce lizać! Czyż może być coś bardziej wzniosłego i rozwijającego świadomość obywatelską niż sięganie po różne opinie?
Newsweek, jako pionier na polskim rynku miał łatwiej. Dodatkowo, był odbierany zupełnie inaczej przez tych, którzy pamiętali propagandowe twory PRL-u, mógł wciąż być traktowany niczym odświeżający przeciąg w zatęchłej atmosferze polskiej publicystyki. Ale nie mógł też, wzorem ucznia o dobrej opinii, polegać tylko na „nazwisku”. Rodzima konkurencja pojawiła się bardzo szybko, wprowadzając potrzebę dostosowania oferty do lokalnego rynku. Dlatego pojawiły się też dodatki, takie jak „Newsweek historia”, popularyzujący wiedzę historyczną. W jednym z numerów, w roku 2012, ukazał się artykuł o słynnych zabójstwach, gdzie przedstawiono też śmierć Lwa Trockiego.
Główni bohaterzy komunistycznych zakrętów historii wydają się być dzieleni przez współczesnych na dwie grupy. Pierwsza z nich jest zbiorem postaci o których ciężko, nawet przy dużych chęciach, opowiadać z sympatią. Stalin, Mao Tse Tung, Pol Pot, Dzierżyński nie dają w zasadzie żadnej możliwości manewru, by wygładzać ich życiorysy i dokonania. Mowa tu oczywiście o podstawowych normach i moralnych ocenach zdrowego człowieka. Zimna do bólu analiza politycznych skutków i długofalowych efektów państwowych ich działań to sprawa inna, nie o nią tu chodzi. W drugiej grupie komunistycznych postaci XX wieku znajdują się tacy ludzie, którzy w wielu potrafią wzbudzić pozytywne uczucia. Che Guevara stał się wręcz romantycznym symbolem dla wielu sympatyzujących z lewicą. Fidel Castro też nie jest postacią równoznaczne odbieraną jako wcielenie zła. Nie licząc Dzierżyńskiego, i może Bieruta, nasi komuniści (czy też może raczej soc-realiści) to łagodne baranki w porównaniu do tych z „ekstraklasy”. Do grupy tej, łagodniejszej w powszechnym odbiorze, należy też Lew Trocki, choć też pewnie z tego powodu, że nie udało mu się rozwinąć skrzydeł. Pamiętnikarze czasów rewolucji opisują zdarzenia, które jednoznacznie wskazują, że nie miał skrupułów. Na protest zagranicznych dyplomatów, którzy odnaleźli rosyjska rodzinę, w której zamordowano ojca i matkę, a małe dzieci zostały przybite za języki do stołu, miał obcesowo odpowiedzieć, że rewolucja to nie zabawa. Przysłużyło mu się zapewne wygnanie z kraju, a późniejszy odbiór jako wroga Stalina pomógł budować inny wizerunek, na zasadzie kontrastu typu: Stalin – zły, Trocki – dobry. Nawet i w samym Folwarku Zwierzęcym został dość łagodnie potraktowany, jego postać w tej alegorii reprezentuje wieprz Snowball, lub Biały – w zależności od tłumaczenia, który ma dobre intencje, ale przegrywa z bezwzględnym Napoleonem (Stalinem). Dodatkowo, przez romans z meksykańską malarką, Fridą, i przez śmierć w wyniku zamachu, wszedł w jakimś stopniu do pop kultury, co zawsze dość skutecznie ociepla wizerunek. Warto też dodać, że nie był tylko komunistą czynu, wzorem Stalina czy Castro. Wykorzystywał swój potencjał intelektualny, tworząc wewnętrzny ruch ideologiczny w marksizmie, nazwany od jego imienia trockizmem, a w jego wypowiedziach można już dostrzec zapowiedzi ideologii transhumanizmu.
Nic więc dziwnego, że został wybrany jako jeden z bohaterów artykułu w dodatku do Newsweeka, wszak postać to bardzo ciekawa i wieloznaczna. Każdemu, kto interesuję się historią, kilka podstawowych faktów, jak np. podane powyżej, są znakomicie znane. Spodziewać się zatem można nawet tak ogólnej wiedzy od autora redakcji historycznej w piśmie z renomą. Jedno złożone do drugiego powinno dać „samograj”, bezproblemowy, ciekawy, popularno – historyczny artykuł, gdzie warsztat pisarki autora może być jedynie dodatkowym atutem. Ludzka zdolność do komplikowania sobie spraw nawet najłatwiejszych tu się jednak też przejawiła i to w sposób naprawdę arcyciekawy.
Być może barwny życiorys Lwa Trockiego nie mógł zostać zakończony zwyczajnie. Może i autor artykułu doszedł do wniosku, że jego koniec musiał być wręcz nadmiernie widowiskowy i niepowtarzalny. Może to zauroczenie biografią marksisty, może zupełna ufność w źródła i swoje umiejętności? Niestety tego nie wiem, to tylko moje wymysły, podobnie jak wymysłem autora była przyczyna śmierci Trockiego. W wersji znanej z historii padł on ofiarą zamachu sprokurowanego przez Moskwę. Do tego momentu wersja znana historykom zgadza się z wizją pana redaktora. W momencie jednak spotkania zamachowca z ofiarą następuje rozjechanie się wersji po dwóch ścieżkach. Jedna oficjalna, przekazywana przez historyków, druga to ścieżka fantazji. Według artykułu Trocki zamordowany został kawałkiem lodu w kształcie topora. Nie ma w tym metafory, „lodowy” opisuję materiał z którego wykonane było narzędzie zbrodni. Przypominam, że sytuacja wydarzyła się w Meksyku. Proszę sobie to wyobrazić: zamachowiec wyjmuje z zamrażarki topór, przebywa odpowiednią drogę w podzwrotnikowym klimacie Meksyku (pewnie topór z lodu ukryty jest w walizce, bo przecież chyba nie pod płaszczem) i Lew Trocki zostaje zamordowany takim narzędziem, podkreślę jeszcze raz – z lodu. Jeżeli brzmi to absurdalnie, to nie na tyle, by przeszkodziło to autorowi artykułu zasugerować takiej wizji czytelnikom.
A jak było naprawdę, co mówi o zamachu na Trockiego historia? Jeżeli w wizji dziennikarza zginął on w sposób niepospolity, to miał przynajmniej dobrą intuicję. Rzeczywiście, posłużono się narzędziem odmiennym od najczęściej spotykanych w aktach kryminalnych. Trocki zamordowany został za pomocą czekana, czyli używanego w alpinizmie toporka. Ale skąd w artykule znalazł się kawałek lodu w kształcie topora”? Tego nie wiem, ale z wielkim prawdopodobieństwem, graniczącym z pewnością, pojawił się w wyniku tłumaczenia angielskiego tekstu. Otóż czakan po angielsku to nic innego jak ice axe. Stąd już prosta droga do historii alternatywnej. I tą drogą podążył autor, dzielnie omijając przeszkody. To tłumaczenie nie mogło być automatyzmem, chwilowym zaćmieniem umysłu. Koncepcja użycia topora z lodu musiała być przemyślana, bo w artykule pojawiło się zdanie, że dobór narzędzia zbrodni ułatwił zatarcie śladów. Topór rozpuścił się niczym kawałek lodu w meksykańskim słońcu.
To przykład bardzo wymowny z racji tego, jak daleko od rzeczywistości mógł odejść autor dzięki niechlujnemu tłumaczeniu, oraz przez fakt druku w prestiżowym, jakby nie było, magazynie. Nie oznacza to jednak, że błędy mniejsze i popełniane na nielicznym forum ważą proporcjonalnie mniej. Najłatwiej to widać właśnie na tłumaczeniach , które mógłby wykonać automat – słowo w słowo, wyciągnięte ze słownika, bez refleksji nad szerszym tłem, a jak wskazuje przykład powyższy, i nad samym nawet sensem. Argumenty wskazujące na niepoprawności, niezgodność z zasadami, oderwanie od dziedzictwa historyczno-kulturowego można łatwo zbić. Najłatwiej przez wzruszenie ramion. Pozostaje argument ostatni i zarazem pewna przestroga – w ten sposób można też się ośmieszyć.
Czytaj także: O języku polskim na emigracji – część 5 – pułapki tłumaczeń
Autor: Andrzej Smoleń