Co widać i czego nie widać

Co widać i czego nie widać

9 lutego, 2024 Wyłączono przez Redakcja

Zastanawiałem się przez jakiś czas nad tym w jakim dziale umieścić poniższy artykuł. Odwołuje się on do książki, ale ponieważ XIX-wieczne, ekonomiczne eseje nie są na szczytach list bestselerów, a sam utwór posłużył mi jako pretekst do bardziej ogólnych rozważań, ostatecznie zdecydowałem się umieścić go w publicystyce. I tak go proszę traktować. Nie jako opis, czy streszczenie książki, ale jako bardzo subiektywne spojrzenie na to, co według mnie dziś, przede wszystkim – „nie widać”.

Istnieje w internecie pewne zjawisko, które choć ostatnimi czasy straciło na intensywności, to jednak wciąż trzyma się mocno, co jest tylko dowodem na jego siłę i skuteczność. W uproszczeniu sprawa polega na samopromocji różnego typu biznesmenów, ludzi sukcesu, którzy w ramach swojej osobistej misji wyciągają rękę do maluczkich, oferując różnego rodzaju formy współpracy i nierzadko obiecując zwroty, jakich nawet nie dawał Wokulski w swojej spółce handlu z Rosją. W otoczeniu takim, gdzie różnego rodzaju grupy, polecenia biznesowe, a wreszcie ludzie prezentujący się jak kwiaty rodzaju ludzkiego tworzą pewien punkt odniesienia, pisanie o pieniądzach jest czynnością dość ryzykowną. A szczególnie już wtedy, gdy nie da się podeprzeć wiarygodności tekstu zdjęciem ładnego samochodu, widokiem z wysokiego piętra przeszklonego wieżowca, lub trzymanym w ręce drinkiem na egzotycznej plaży. Podejmę się jednak tego wyzwania z dwóch powodów. Po pierwsze – jak pisał Machiavelli we wstępie do „Księcia” – możni tego świata mogą czasami zstąpić z góry, by zobaczyć świat z perspektywy swoich poddanych. Ten felieton być może spełni taką rolę, przedstawi ludziom sukcesu punkt widzenia kogoś, kto musi zadrzeć wysoko głowę, by dostrzec ich sylwetki. Ot – głos biedaka i pracownika najemnego w twoim domu. Mam nadzieję, że uznają go za ciekawy, a w ostateczności może potraktują jako rozrywkę, lekką lekturę do tak pięknie zaparzonej kawy, że wypija się ją dopiero po zrobieniu zdjęcia. Po wtóre – z osobistego punktu widzenia będzie to mała podróż w czasie. Esej „Co widać i czego nie widać” Fryderyka Bastiata czytałem w młodości „durnej i chmurnej” i wpisywał się w ogólny pogląd na świat. Po wielu latach, gdy do niego wróciłem z dość dużą ciekawością sprawdziłem, jak ją widzi „wiek męski, wiek klęski”. A taka osobista konfrontacja powoduje, że wnioski są jednoznaczne, co najczęściej jest dobrym przyczynkiem do felietonu. Dlatego nie będzie tu miało miejsca głębokie omówienie książki, bo tekst to raczej zbiór przemyśleń wywołanych jej ponowną lekturą. Z tego też powodu nie trzeba jej wcale znać, by zrozumieć dalszy ciąg. Myśli Bastiata posłużą jako punkt wyjścia do ogólnych rozważań. Mam nadzieję, że interesujących.

Sama książka to krótki wywód pisany przez zwolennika leseferyzmu, czyli przekładając na dzisiejsze – wolnego rynku. Esej podzielony został na kilka części, w której Bastiat operując przykładami opisuje niedostrzegalne konsekwencje działań i postaw, które umykają wśród łatwo widocznych i natychmiastowych skutków. Stąd oczywiście bierze się tytuł książki. Na dobrą sprawę jest to charakterystyczna cecha ekonomii, bo to, co pod powierzchnią jest zazwyczaj mało atrakcyjne, czasami trudne do odkrycia, a niejednokrotnie bardzo zagmatwane, splątane w fantazyjne węzły niejednoznaczności przez ludzkie odruchy i decyzje. I tu jest też odpowiedni moment na wątpliwość, czy da się opisać rzeczywistość ekonomiczną w samej jej istocie, przyłożyć do nienaruszalnego wzorca i rozszyfrować jej tajemnicę. Innymi słowy – czy ekonomia jest nauką ścisłą czy społeczną? Jeżeli jest ścisła na wzór fizyki, to jakie są jej prawa podobne do zasad mechaniki Newtona i jakie nienaruszalne stałe wartości, jakieś ekonomiczne „stałe grawitacji”? A jeżeli takich uniwersalnych praw nie da się sformułować, jeżeli uznamy ekonomię za naukę społeczną, na wzór np. socjologii, to być może pozostaje nam jedynie opis i zaprzęgnięcie do pracy statystyki, by ukazywać określone zjawiska, ale już bez możliwości przewidywania przyszłych stanów, jak opisu ruchu kulki po pochyłej powierzchni? Bastiat w swoim eseju nie ma jednak wątpliwości. Tak kreśli wytyczne i układa elementy swoich twierdzeń tak, że przyjmuje się je za oczywiste. Jest wzorem świetnego nauczyciela, mistrza, który potrafi wyłożyć swoje racje w sposób prosty i precyzyjny. Dodatkowo jest też w swoim wywodzie do bólu logiczny, co jedynie wzmacnia efekt słuszności jego twierdzeń. Czy w tym kontekście możliwa jest jakakolwiek, merytoryczna polemika albo chociaż uwaga, a nie ograniczanie się do potakiwania głową nad mądrością autora? To zapewne zależy od podejścia czytelnika. Osobiście nie odbieram twierdzeń Bastiata jako dogmatów, co już stanowi pewien klucz do odczytania felietonu, ale też pozwala na konfrontację treści z własnymi wnioskami. Początkowo planowałem spisać swoje przemyślenia co do każdej z części eseju. Szybko jednak zauważyłem, że felieton rozciągnąłby się niemal do długości komentowanego dzieła. To działanie kompletnie zbędne, a już szczególnie wtedy, gdy prawie każdą z ewentualnych uwag da się sprowadzić do jednego zastrzeżenia. Dlatego wystarczy jeden przykład, chyba najciekawszy z wszystkich zawartych w książce Bastiata – o pośrednikach.

W eseju, odwieczna chyba niechęć do ludzi zarabiających na pośrednictwie, pokazana jest na konkretnym przykładzie – handlu zbożem. Dzięki działaniom pośrednika Francuz nie musi osobiście udać się na Krym (to przykład z XIX wieku), by zakupić zboże, robi to za niego inny człowiek, który potrafi sprawnie przewidzieć potrzeby rynku, oraz ryzykuje swoim kapitałem, a i bywa też tak, że podejmuje ryzyko osobiste. Zwieńczeniem jego działań jest zboże na francuskim targu, droższe jednak od tego na Krymie, bo tu już wliczone są zarówno koszty pośrednictwa, czyli np. transportu, jak i oczywiście – zysk samego spekulanta. Ten ostatni czynnik to też wyzwalacz złych emocji wśród tych, którzy muszą zapłacić za zboże więcej niż kosztuje ono u samego rolnika. Bastiat w eseju bierze w obronę tych, którzy na różnicy zarabiają, wskazując na ich wysiłek i korzyść samego konsumenta. W systemach gospodarczych opartych choć w części na indywidualnych działaniach ten rodzaj pośrednictwa odbieramy jest jako po prostu handel i nie budzi żadnych moralnych wątpliwości. Ale być może to, co w czasach Bastiata uznane było za czerpanie korzyści z „nic nie robienia”, dziś zyskało kategorię „pracy” dlatego też, że zmienił się punkt odniesienia. Wymiana dóbr w przykładzie Bastiata jest wymianą rzeczy prawdziwych, wręcz namacalnych. Bastiatowy spekulant kupuję i sprzedaję ładunki pszenicy, a w ostateczności – zleca to zadanie swoim podkomendnym, lub ryzykuję kapitał lokując go w spółce, która planuje takie działanie. Może zarobić wtedy, gdy znajdzie sposób na jej dostarczenie dobra w miejsce gdzie jest potrzebne, a odbiorcy wynagradzają go za to, że sami zwolnieni są z konieczności podróży, dobijania targu, transportu itd. Niemal wszystko w tej historyjce można dotknąć, poczuć, zważyć, wycenić (mane, tekel, fares), a w związku z tym – łatwiej zrozumieć. Większy z tym problem pojawić się może dziś, gdy współczesny spekulant działa na rynku kapitałowym.

Esej Bastiata powstawał w zupełnie innych realiach, dlatego „jego” pośrednik był zmuszony do podjęcia jakiegoś działania. Spekulant dzisiejszy może oczywiście podążyć drogą jego XIX-wiecznego pierwowzoru, ale XXI wiek oferuję mu też rozwiązania łatwiejsze. Nie ruszając się z własnego domu, a nawet z pokoju w domu mamy, może kilkoma kliknięciami składać zlecenia na sprzedaż i kupno surowców, akcji spółek, funduszy itp. Inwestor kilka wieków temu wkładał kapitał w przedsięwzięcie i ewentualny zysk lub strata liczone były po zakończeniu wyprawy kupieckiej, budowie fabryki itp. Inwestor dzisiejszy może dokonywać tych transakcji dziesiątki i wcale nie musi czekać na zrealizowanie przedsięwzięcia. Może wykonywać dziesiątki operacji sprzedaży i kupna nie dbając zupełnie o działalność spółek w prawdziwym świecie. Może wręcz zaprzęgnąć do tego algorytm komputerowy, grać i obstawiać jak w kasynie przyszłe ceny akcji, zarabiać i tracić po wielokroć przez lewar (czyli kredyt), twierdzić niczym wytrawny hazardzista, że najważniejsza jest strategia inwestowania, lub jak inny typ hazardzisty kierować się wyczuciem rynku. Równie dobrze może kompletnie pomijać związek z rzeczywistością, tak jak ogrodzony od świata zewnętrznego gracz w kasynie, który obstawia czarne i czerwone pola w pomieszczeniu bez okien, zegarów itp. Te porównania do hazardu nie są tutaj przypadkowe, poznałem w życiu hazardzistów, widziałem wnętrza kasyn i niewiele poradzę, że argumenty używane przez giełdowych spekulantów kojarzą mi się z twierdzeniami ludzi przy ruletce. Proszę wybrać samemu, czy to moja słabość, czy może zdrowy rodzaj sceptycyzmu, ale tak samo nieufnie biorę pod uwagę argument o przewidywalnym numerze w ruletce określanym dzięki ruchowi ręki krupiera, jak i o przewidywalnej cenie aktywów na podstawie dzisiejszej sytuacji rynkowej. Tak samo jak bawiły mnie opisy analiz dotychczasowych wyników, tak z ostrożnością słucham o przyszłym kształcie wykresu na podstawie jego aktualnych odchyleń. I dokładnie z takim samym zdumieniem słucham o dźwigniach (czyli spekulacji za pożyczone pieniądze) w jaki odbierałem wiadomość o „chwilówce” wziętej na grę na automatach.

Wracając jednak do samego Bastiata, w jego świecie związek kapitału z rzeczywistością jest jednoznaczny. Dzisiejsze zerwanie tego połączenia jest z jednej strony dość łatwe do dostrzeżenia, z drugiej jednak wszystkie „prawidła” opisujące świat ekonomiczny wciąż opierają się na założeniu jego istnienia. By zobrazować to przykładem wystarczy opisać, nawet w dużym uproszczeniu, mechanizm handlu kruszcami, jak na przykład srebro lub złoto. W momencie, gdy Kowalski zechce odkupić od Nowaka określoną ilość metalu, i gdy są to poważni ludzie, lub poważne instytucje z poważnym kapitałem (zamieńmy więc tu ich nazwiska na Smith i Newman), to ich transakcję liczone są w setkach kilogramów lub wręcz tonach. Nie ma większego sensu transport takiej ilości żelastwa, tym bardziej że Newmanowi wcale nie zależy na trzymaniu w garażu sztab metalu, bo wkrótce i tak zamierza odsprzedaje je Zielińskiemu, pardon – Greenowi. Dla wygody całej tej trójki o wiele bardziej poręcznie jest trzymać kruszec w jednym miejscu, dobrze strzeżonym magazynie, a wymieniać się aktami kupna i sprzedaży, czyli handlować papierem, lub wręcz cyfrowymi zapisami. I jest to nie dość, że wygodne to jeszcze uczciwe i logiczne, jak opis rzeczywistości u Bastiata. W historii tej może zdarzyć się tak, że ani Smith, ani Newman, ani Green nie zajrzą do magazynu by nacieszyć oczy błyskiem metalu. Czytałem o przypadkach handlowca, który dorobił się majątku i pozycji na handlu drewnem źle interpretując nazwę surowca, którym obracał w ogromnych ilościach. Nie widział go na oczy i znajomość szczegółów nie była mu ani trochę potrzebna do przerzucania papierami i operowaniu ogromnymi pieniędzmi.

W takim jednak przypadku normalna logika, nazwijmy ją „Bastiatowską”, kończy się w momencie, gdy ilość towaru na papierze zaczyna rozmijać się ze stanem magazynowym. Skoro i tak handlujemy zobowiązaniami, skoro inwestorzy oglądają swój majątek na ekranie komputera, a nie objeżdżając latyfundia, albo zakłady produkcyjne to cóż stoi na przeszkodzie by teoretycznego złota, srebra lub innego surowca krążyło więcej na rynku, niż jest go w rzeczywistości? I nie jest to pytanie retoryczne, a opis jak wygląda rynek metali szlachetnych. Jest on bardzo mały w porównaniu do na przykład rynku ropy naftowej, ale jednak na tyle duży, że nie zachodzi w nim duże ryzyko na jednoczesne „sprawdzam” rzucone przez wielu posiadaczy papieru. Innymi słowy – by odkryć, że król jest nagi musiałoby wpłynąć jednocześnie wiele wezwań do wydania kruszcu. Pojedyncze przypadki nie wywracają systemu i w związku z tym można handlować i przerzucać w zapisach tony kruszców, które nie istnieją w prawdziwym świecie. Wyobrażam sobie Bastiata jak z pewną miną, wyrażającą jednocześnie bezgraniczne zdziwienie faktem, że należy tłumaczyć tak oczywiste rzeczy, z palcami złożonymi w piramidkę mówi o tym, że dwa i dwa jest cztery, a cena to wypadkowa podaży i popytu. Zgadza się to, gdy mówimy o paciorkach w liczydle i konserwach na półkach sklepowych. Kreatywna księgowość i świat, który pozwala handlować czymś co fizycznie nie istnieje powoduje załamanie się tych praw. Jednocześnie są one wciąż punktem odniesienia i tu już zaczyna się prawdziwe wariactwo, bo cena ustalona według funkcji podaży, może być zbita przez „rzucenie” na rynek wielkiej ilości papierowego dobra, który fizycznie nie istnieje. Innymi słowy – cena rzeczywistego dobra może być manipulowana przez obrót towarem, którego nie ma. Mam nadzieję, że brzmi to odpowiednio absurdalnie, bo chyba tylko absurd jest w stanie obnażyć braki w ścisłej logice myślenia. A że to już jest absurd w absurdzie, to – państwo wybaczą – nie jest to wina Bastiata czy moja.

Przykład z kruszcami został przeze mnie wybrany celowo. Ma to swój związek z funkcją, jaką przez całe wieki pełniły oba metale. Były one nie tylko świecidełkami, ale pełniły ważną rolę w gospodarce, mianowicie były też pieniądzem. To, że na wielką skalę to złoto i srebro wybrane zostało do tej roli, a nie na przykład muszle czy suszone figi, nie było dziełem przypadku. Kruszce te miały kilka różnych właściwości z których chyba najważniejsza jest taka, że nie da się ich wyprodukować, można jedynie wydrzeć je ziemi. System pieniężny oparty na kruszcach dawał stabilizację od której postanowiono odejść bardzo niedawno, bo zaledwie kilkadziesiąt lat temu. Bastiat żył jeszcze w świecie w którym pieniędzy nie drukowano, pożyczano sobie wzajemnie coś istniejącego , a wsparcie rządowe musiało polegać na jakiejś formie przesunięcia pieniędzy z jednej kupki na drugą. Dzisiejsze pieniądze wolne są od tego prawidła, żeby dać jednemu wcale nie trzeba zabrać drugiemu, można po prostu zadłużyć się w imieniu trzeciego, który nawet jeszcze nie pojawił się na świecie i w związku z tym ma niewiele do powiedzenia. Tworzy to zupełnie nowe punkty odniesienia, które tylko częściowo pokrywają się z logiką Bastiata i jego wykładnią ekonomii. Pieniądz dzisiejszy oparty jest na wierze w jego wartość, nie ma tutaj żadnego fundamentu na którym opierały się pieniądze w XIX wieku. Samo to powoduje, że Bastiatowy wywód w wielu punktach nie da się przyłożyć do czasów współczesnych. Ale to jeszcze nie koniec, bo nowy pieniądz daje nowe możliwości, instrumenty finansowe i sposoby na dystrybucje bogactwa. Pochodną tego stanu rzeczy, po dodaniu rozwoju technologicznego i ogólnej wiedzy jest rzeczywistość, gdzie dawne prawa ekonomiczne doznają załamania. W eseju świat jest ułożony w sposób całkiem niepokomplikowany. Szewc szyje buty, kowal kuje, a niesforny chłopiec zbija szybę, za którą musi zapłacić ojciec. Dziś młody chłopiec najczęściej zbiję nie szybę, a szybkę – tę od telefonu – choć tu po raz kolejny (czy można to uznać za prawo ekonomii?) koszt jej wymiany pokryje nieszczęsny ojciec. A szewc czy kowal to zawody dziś tak niszowe, że niemal zanikłe i – po raz kolejny – znalazły się tutaj nieprzypadkowo. Łatwo opisuje się funkcję ceny naniesioną na osie popytu i podaży i jeszcze łatwiej wspierać to przykładem miasteczka, gdzie istnieje kilka zakładów szewskich, które konkurują ze sobą jakością, marżą, fasonem wykonania, materiałem itd. Dziś jedynie ludzie bujający w obłokach utopijnych wyobrażeń pozwalają sobie na tego typu rozumowanie. Szewc nie konkuruje dziś ze swoim odpowiednikiem po drugiej stronie ulicy, a z wielkimi firmami szyjącymi obuwie dla milionów ludzi. Można trzymać się tych XIX-wiecznych prawideł jak pijany płotu i zaklinać rzeczywistość wiarą, że mały zakład szewski będzie w stanie wykonać buty lepszej jakości i równocześnie tańsze od korporacyjnych fabryk ze zautomatyzowaną produkcją. Pewne schematy myślowe i religijna wręcz, dogmatyczna wiara w poglądy potrafi odebrać możliwość obserwacji obiektywnej rzeczywistości. A taka sytuacja ma miejsce, gdy ktoś – przypomina po raz kolejny, nazywam to umownie – używa logiki Bastiatowskiej, mówi o konkurencji, cenach, popycie, podaży, jakości, że dwa i dwa jest cztery, podaje przykłady konkurencji rzemieślników, gdy tych rzemieślniczych zakładów, całych uliczek pełnych małych warsztatów i punktów usługowych najzwyczajniej nie ma i nic nie wskazuję na to że w przewidywalnej przyszłości powrócą.

W końcówce XIX wieku powszechnie zakładano, że ludzkość dochodzi do końca w odkrywaniu praw fizycznych. Wierzono, że fizyka klasyczna, z jej podstawami wywodzącymi się od Newtona jest sposobem na opisanie wysokich zjawisk we wszechświecie. Początek XX wieku obalił to przekonanie w rewolucyjny wręcz sposób, bo tworząc niejako fizykę od nowa. Teorie względności i ich konsekwencje odtworzyły nowy rozdział w nauce. Jednocześnie nowe teorie są na tyle skomplikowane i wymagają posługiwania się tak wyrafinowanym aparatem matematycznym, że mechanika Newtonowska wciąż pozostaje tą podstawową, intuicyjną, którą kieruję się większość ludzi na kuli ziemskiej. W codziennym życiu operujemy pojęciami masy, prędkości, przyśpieszenia i nie znam doprawdy przypadków mówienia o czasoprzestrzeni w opisie ruchu samochodu. Fizyka Newtona zresztą w zupełności tutaj wystarcza, działa na tyle precyzyjnie w „ludzkiej” skali, że doprawdy nie ma potrzeby zaprzęgania do pracy fizyki Einsteinowskiej. W skali kosmicznej jednak sprawa ma się odmiennie i już wyjście na orbitę ziemską powoduje konieczność odwołania się do nowych teorii. I tutaj osobiście widzę wielkie podobieństwo do ekonomii, która jeszcze w czasach Bastiata mogła opierać się na logice i pewnych, stosunkowo łatwych do zrozumiana zależnościach. Mogą być one z powodzeniem stosowane i dziś, podobnie jak i Newtonowska fizyka, ale tylko w odpowiednich warunkach. Niech to będzie opis ceny ziemniaków na małym targowisku. Zachwycając się prostotą ekonomii wykażemy zależność ceny od ilości straganów z ziemniakami, od ich ogólnej podaży i lokalnego popytu. Jeżeli jednak wyjdziemy z targowiska i zaczniemy rozważać o wiele większą skalę i towary o innych wolumenach, to ciężar ogromu korporacji czy kapitału załamie te prawa, podobnie jak w skali kosmicznej załamie się klasyczna mechanika. W obu przypadkach intuicja zacznie zawodzić i nie lada wyzwaniem stanie się wyobrażenie sobie prędkości światła, ilości pieniędzy krążących po giełdach, albo wysokości długów państwowych. O ile jednak wiele osób rozumie, że współczesna fizyka jest trudno pojmowalna i najczęściej nawet nie zadaje sobie trudu, by ją przyswoić i zostawia tą działkę zawodowcom, którzy jednak nie próbują wmawiać nikomu, że działa to wszystko podobnie jak na ziemi, tak opis ekonomii próbuje się cały czas przystawiać do praw opisanych prawie dwieście lat temu. A różnica jest tylko taka, że w moim odczuciu, to jednak fizycy są bardziej pokorni w formułowaniu praw „ostatecznych”. Ekonomiści, albo raczej ludzie pewni swoich racji w tej dziedzinie są najczęściej fanatycznie wręcz przywiązani do dogmatów i wiara w nie jest tak absolutna, że przysłania rzeczywisty świat. I jeżeli mam do kogoś osobisty żal, to właśnie do takich dogmatyków, którzy opierając się na XIX wiecznych realiach żyrują współczesny system ekonomiczny, który jest w gruncie rzeczy iluzją opartą tylko o wiarę w jego sens. Sięganie do Bastatia czy innych klasyków ekonomii w opisie współczesnego systemu zaciemnia obraz, daje złudzenie jego powagi i stabilności. Nie jest łatwo zrozumieć Einsteinowską fizykę, ale nikt też jej absurdalnie nie upraszcza. W ekonomii sprawa ma się inaczej i powoływanie się na klasyków w odniesieniu do dzisiejszych realiów jest zwodzące. A przecież moglibyśmy sięgać i dalej. Mikołaj Kopernik, znany z tego, że „ruszył Ziemie”, oprócz bycia astronomem i duchownym był też ekonomistą. Ułożył prawo o tym, że „pieniądz zły wypiera dobry”. Czasami bezsensownie powtarza się to twierdzenie dowodząc, że wszystko co parszywe zastępuje dobre. Rzecz w tym, że Kopernik odnosił to prawo do rzeczywistości gdy pieniądz był kruszcem, a wybijanie nowych wzorów monet z mniejszą zawartością metalu powodowało, że ludzie chowali w skarpety stare monety wydając najpierw te, które zawierały mniej złota czy srebra. To prawo miało rację bytu przez długie wieki i nawet gdy w obiegu pojawiały się banknoty ludzie chętniej odkładali złote dukaty, ruble, franki czy suwereny. Dziś to twierdzenie nie ma sensu, w obiegu są już pieniądze inne, w najlepszym wypadku papierowe, najczęściej jednak wręcz to cyfrowe zapisy. Odwoływanie się do prawa Kopernika w takiej rzeczywistości byłoby absurdem. Ale podobnie ma się sprawa z odwoływaniem się do klasyków od których dzielą nas dwa wieki zamiast pięciu. Ich rzeczywistość też była inna a ówczesna ekonomia oparta na zależnościach dziś nieistniejących. Problem być może leży w pewnym zaciemnieniu obrazu współczesności, który – po raz kolejny paradoksalnie – polega na jej opisie w logiczny sposób…

Gdyby ktoś podczas czytania felietonu pomyślał, że próbuje tu dokuczać Bastiatowi, to jest to wrażanie błędne. Nie mam żalu do niego, mam go natomiast do ludzi, którzy czasami posługują się jego spostrzeżeniami w sposób bezmyślny. Nie chciałbym też nikogo zniechęcić do przeczytania „Co widać, a czego nie widać”. Wręcz przeciwnie – moim zdaniem bardzo wartościowe jest czytanie dawnej publicystyki i wręcz sądzę, że to ona najlepiej oddaje ducha danej epoki. Łatwiej zrozumieć ludzi sprzed dekad czy wieków czytając kąśliwe felietony i pamflety, niż opracowania o ich poglądach. Czymś innym jest jednak czytanie, czymś innym refleksja, a jeszcze czymś innym wiara w słowa klasyka. Z całą pewnością wiele spostrzeżeń Bastiata jest celnych i uniwersalnych, ale tak ogromnej zmiany w samej ekonomii nie mógł sobie wyobrazić. Jak niewinną opowiastką jest historia o zbitej szybie (którą widać) i pieniądzach na jej wymianę, które nie zostaną wydane u rzeźnika czy szewca (czego nie widać) w porównaniu z dzisiejszym, celowym postarzaniem produktów. A jak bardzo trudne do przeniesienia na dziś są realia, gdzie nie miała miejsce ekonomia oparta na wirtualnej wartości. Dodatkowo ci, którzy jednak przenoszą myśli Bastiata i innych klasyków ekonomii w XXI wiek, mają na sumieniu coś więcej niż tylko bezmyślność. Często są to ludzie, którzy doskonale rozumieją wszystkie dotychczas zaznaczone niuanse. Nie przeszkadza im to jednak w takim opisie modelu, który współczesny, ekonomiczny świat wkłada w pewne logiczne ramy. Innymi słowy – odwołując się do Bastiata wywołują wrażenie, że i dzisiejsza rzeczywistość jest poukładana i kierowana nienaruszalnymi prawami ekonomii. Im więcej jednostek ma wiarę w logikę i słuszność obecnego systemu, tym dłużej będzie on trwał. A autorytet dziewiętnastowiecznego, francuskiego ekonomisty może być w utwierdzaniu tej iluzji pomocny. To można uznać nie tylko za błąd, ale wręcz za współudział w zbrodni. Bo jeżeli są pewne prawa kierujące światem pieniędzy, to raczej na pewno jest wśród nich to, które mówi o tym, że wygranym w grze jest jej organizator.

Czytaj także: Bogaty biedny świat


Andrzej Smoleń

autorów felietonów i krótkich artykułów historycznych, które nieregularnie ukazywały się w kilku punktach „emigracyjnego” internetu od 2019 roku. Od czerwca 2023 odpowiedzialny za stronę emigraniada.com, która z dawnego bloga, wspólną pracą kilku osób przekształciła się w obecną witrynę.