Zaczęło się od jednego zdania wypowiedzianego przez Różę w przestrzeni publicznej, że Chłopi Władysława Reymonta to dla niej powieść wszech czasów. Zdanie to przyciągnęło uwagę Andrzeja, który właśnie wtedy przeczytał ją po raz kolejny, choć tym razem po raz pierwszy od przeszło dwudziestu lat. Zaczęli na ten temat rozmawiać korespondencyjnie. Miał to być krótki tekst, ale treści przybywało zdecydowanie za dużo, jak na zwięzłą formę literacką. Nie wiedzieli, dokąd ich ta rozmowa zaprowadzi. Zauważyli po jakimś czasie, że materiał wciąż narasta, a polemika się nie kończy…
Ta wymiana myśli, przeplatana różnymi dygresjami, trwała równo rok. Zaczęła się tak jak i Chłopi – jesienią, a skończyła w lecie. Zdarzało im się nie zgadzać, ale też i widzieć sprawy podobnie. Kiedy jedno skręcało w czasy owiane już dawno wiatrem historii, drugie ciągnęło we współczesność, zastanawiając się, jak by wyglądały problemy z kart powieści obecnie i dokąd by zaprowadziły Reymontowskich bohaterów.
W tytule obok samych Chłopów autor dodał podtytuł: Powieść współczesna. Może brzmieć to niezręcznie po przeszło stu latach, gdy karty dzieła zapisane są opowieścią o po- pańszczyźnianej wsi, bohaterowie mówią inną polszczyzną, a świat zmienił się nie do poznania. To pozorny zgrzyt. Chłopi są dalej powieścią współczesną w tym znaczeniu, że mówią o ludziach, którzy choć w innych realiach, tak wciąż zmagają się z życiem w kolejnych porach roku, niczym Reymontowscy bohaterowie w tomach epopei. Ale jest też powieścią współczesną, dlatego że wciąż jest czytana i odkrywana na nowo. Publikacja, którą oddajemy w Państwa ręce, przedstawia kilka przykładów, jak może być widziana dziś, z różnych perspektyw, pod różnymi kątami, z filtrami osobistych doświadczeń i zainteresowań.
Książka została napisana w formie dialogu. Powstała w wyniku fascynacji autorów prozą pisarza oraz jako prywatny hołd złożony mu w setną rocznicę przyznania jednej z najważniejszych nagród na świecie. Ma na celu przybliżyć twórczość polskiego noblisty, pomóc w zrozumieniu powieści napisanej niełatwym językiem oraz przypomnieć dzieło i sylwetkę wielkiego Polaka szerszemu gronu czytelników w Polsce i na emigracji. Nie jest to praca naukowa ani historyczna, a osobiste spojrzenie dwojga ludzi w innym wieku, pochodzących z różnych środowisk i pracujących w odmien- nych zawodach, na dzieło i jego twórcę po ponad stu latach od jego powstania.
Do lektury zapraszają
Autorzy
Róża Wigeland
Autorka książek i felietonów. Twórczyni kolaży i asemblaży. Wielbicielka sztuki współczesnej i nadmorskich spacerów. Kreatorka dobrego życia w zgodzie ze sobą i otaczającym światem. Obywatelka Europy, mieszkająca w Anglii nad Morzem Północnym.
Andrzej Smoleń
Autor felietonów i krótkich artykułów historycznych, które nieregularnie ukazywały się w kilku punktach „emigracyjnego” internetu od 2019 roku. Twórca bloga emigraniada.com, który w 2023 przekształcił się w portal publicystyczno-kulturalny. Z zawodu inżynier rozwoju produktu. Mieszkaniec Liverpoolu.
Róża Wigeland: Na pytania o ulubioną książkę nie- zmiennie od prawie czterdziestu lat odpowiadam, że to powieść Reymonta pt. Chłopi. To, że dzieło zostało nagrodzone Noblem, dodaje splendoru mojej odpowiedzi (nie ujmując niczego ani powieści, ani nagrodzie, oczywiście), ale gdybym znalazła je – przykładowo – zakurzone na zapomnianej półce w małej wiejskiej bibliotece, też stałoby się dla mnie ważne. Bo to książka o mnie i o moim świecie, który poznałam jako pierwszy, wychowując się na polskiej wsi. Ilekroć do powieści wracam i czytam ją po raz kolejny, odkrywając za każdym razem coś nowego lub raczej – lepiej rozumiejąc różne zjawiska wraz z przybywającym z wiekiem życiowym doświadczeniem, wracają do mnie obrazy z wiejskiego życia. Kiedy Reymont opisuje jesienne wykopki, ja czuję zapach ziemi, palonych łętów i wiem, jak bolą plecy od zbierania kartofli. Wiem, co to znaczy chodzić na odrobek. Umiem wydoić krowę. Stałam pod kościołem podczas mszy, słuchając pogaduszek i plotek. Na własnej skórze doświadczyłam zależności wiejskiej hierarchii społecznej i przynależności do określonej grupy, z której wyłamywanie się i sięganie po więcej było źle widziane i odpowiednio komentowane. Czytając Chłopów, wracam do dzieciństwa i wczesnej młodości przeżytej na polskiej wsi. To jednocześnie moje przekleństwo i dziedzictwo.
A dlaczego to Pana ulubiona powieść?
Andrzej Smoleń: Nie jestem do końca przekonany, czy mógłbym z czystym sumieniem nazwać Chłopów moją ulubioną powieścią. Nie wiem też, czy znalazłaby się na szczycie mojego prywatnego rankingu polskich książek, a nawet na pierwszym miejscu wśród Reymontowskich. Na szczęście nikt mnie nie zmusza do tworzenia podobnych list, bo miałbym z tym naprawdę wielki kłopot. To zresztą sprawa trzeciorzędna – ważne jest to, że na pewno uważam Chłopów za dzieło wspaniałe, godne uhonorowania Noblem. Jednocześnie mam też wrażenie, że nie do końca pasuje do ogólnego stereotypu o kanonie naszej literatury, a dodatkowo, zdecydowana większość opinii, jakie słyszałem o tej powieści, brzmiała w stylu: „Tego się nie da czytać”. Sama nasza rozmowa jest jednak dowodem na to, że, oczywiście, uważam inaczej. Według mnie Chłopów można i warto czytać, bo nie jest to książka stworzona do męczenia biednych licealistów, a wspaniała powieść o ludziach z krwi i kości oraz mimowolny reportaż o minionych czasach.
Gdy tylko padł pomysł rozmowy o Chłopach, pomyślałem, że pewnie będę musiał zmierzyć się z powyższym pytaniem. I muszę się przyznać, że długo sam zastanawiałem się nad odpowiedzią dla siebie samego. W rezultacie mam dwie odpowiedzi. Po pierwsze – wciągnęła mnie fabuła osadzona w pewnego rodzaju zamkniętym świecie, który zabiera czytelnika do wyizolowanej rzeczywistości. Gdzieś w tle jest dwór, miasteczko, sąd i więzienie, wspomina się też o Warszawie, a nawet o dalekiej Syberii czy Ameryce, ale powieść opisuje jednak życie w obrębie jednej wsi i jednego, zamkniętego społeczeństwa. Po drugie – i chyba to jest ważniejsze – Chłopów musiałem przeczytać po raz pierwszy gdzieś w okolicach 2000 roku. Przełom wieków w Polsce był czasem dość szczególnym, mijała zaledwie dekada od transformacji ustrojowej i gospodarczej. Wciąż był to okres z dwucyfrowym bezrobociem, a lata 90. ubiegłego wieku z ich wszystkimi atrakcjami skończyły się zaledwie „wczoraj”. Taką rzeczywistość obserwowałem podczas pierwszej lektury tej powieści i wydaje mi się, że zmagania z losem, które były udziałem wielu ludzi na początku XXI wieku, przypominały często upór i zakasane rękawy bohaterów powieści. Niektóre motywy wydawały mi się wręcz wyjęte z kart powieści i przeniesione w czasie do innej epoki.
Może uda się jeszcze ten wątek rozwinąć w dalszym ciągu naszej rozmowy, ale jednak chciałbym teraz wrócić do samego Nobla, o którym wspomnieliśmy oboje. Dzięki tej nagrodzie Reymont wszedł do pan- teonu największych polskich pisarzy. W 1924 roku mocnym kandydatem był także Żeromski1 i dopuśćmy na chwilę do myśli alternatywną rzeczywistość, w której to właśnie on zostaje laureatem. Jako autor Popiołów czy Syzyfowych prac pasowałby do reszty naszego kanonu niczym dobrze dobrany element. Chłopi wymykają się ogólnemu, stereotypowemu obrazowi naszej literatury, ukształtowanej w dużej mierze w XIX wieku. Nawet sama biografia Reymonta jest w tym kontekście oryginalna, odbiega od typowego dla pisarza tamtych czasów ziemiańsko-inteligenckiego wzoru. Już bez brnięcia w dalsze szczegóły – czy według Pani bez Nagrody Nobla dzieło Reymonta obroniłoby się samo i czy Chłopi mieliby tak ważną pozycję w naszej narodowej bibliotece?
W mojej opinii nie. Gdyby nie Nagroda Nobla, powieść Chłopi może weszłaby do kanonu lektur szkolnych, ale nie byłaby w Polsce tak ogólnie znana, z powodu tego, jaką grupę społeczną Reymont opisuje. Polacy bardzo niechętnie przyznają się do swojego folkloru, nie chcą pamiętać, że w ogromnej większości wywodzą się z tej warstwy społecznej. Wiejskie zwyczaje i kultura są wyśmiewane, marginalizowane i zawstydzane. Proszę zauważyć, co stało się z piosenką, która miała być naszym hymnem na UEFA Euro 2012. Była świetna, bo początek refrenu był prosty i łatwy do zaśpiewania przez każdą chyba osobę władającą obcym językiem, ale wykonawczyniami były kobiety w ludowych strojach z gminnego ośrodka kultury. Obserwuję też, jeżdżąc po Europie, że zewsząd mogę przywieźć różne lokalne pamiątki i specjały. W byle miasteczku czy osadzie, nie mó- wiąc o większych miastach, znajdują się rodzime sklepy z gadżetami i souvenirami. Regiony są dumne z tego, co produkują, co jest ich złotem eksportowym. W Polsce jest mi czasami bardzo trudno dostać choćby magnes na lodówkę. Pamiętam z poprzedniej epoki, słusznie minionej, sklepy Cepelii, w których były kosztowne regionalne produkty: haftowane ubrania, porcelana, lalki, bielizna stołowa, piękna pościel, biżuteria. To był raj dla zagranicznych turystów i pieniądze dla polskiego budżetu. Obecnie jest tego bardzo mało. Miło wspominam widokówki z Irlandii z bezzębnymi uśmiechniętymi farmerami na tle owiec, mnóstwo sklepów ze strojami ludowymi, w których paradują Norwedzy w dniu ich święta narodowego, włoską kuchnię biednych chłopów wyniesioną do rangi światowych przy- smaków, szkockie swetry – mogłabym wymieniać bardzo długo. Naszymi skarbami narodowymi jest kiełbasa, wódka, wieprzowina, bursztyn, Wedlowska czekolada, polskie zupy i pierogi, miód, drewniane meble, krośnieńskie szkło, jabłka, truskawki i oscypki. Mamy wspaniałe tradycyjne ludowe wzory i desenie bogate w kolory, którymi można ozdabiać wszystko. Polacy tego nie doceniają, bo wywodzi się to wszyst- ko z polskiej wsi, której się wstydzą. Dopiero gdy za granicą o czymś powiedzą, pochwalą, to wtedy może ktoś się temu przyjrzy. To samo stałoby się z Reymontem i jego Chłopami – pomimo tego, że to dzieło uniwersalne, dotyczące spraw i wartości ogólnoludzkich, na wskroś realne i prawdziwe. Ale cóż, to epopeja chłopska, nie szlachecka ani choćby dramat mieszczański typu Moralność Pani Dulskiej.
Mnie natomiast zawsze zastanawiało coś innego: dlaczego Reymont zaczął od jesieni? Rozumiem, że wpisywał egzystencję bohaterów w odwieczny rytm natury. Pory roku są naturalnym rytmem życia na wsi, następującymi po sobie okresami wzmożonej pracy, zabawy i odpoczynku. Ale gdy każe nam się wymienić pory roku, zaczynamy od wiosny. Czyż nie byłaby bardziej oczywista?
Nasza tożsamość jest sprawą mocno skomplikowaną. Jako naród w wyniku bardzo trudnej historii mamy w przeważającej większości pochodzenie chłopskie. Jednak oprócz tych korzeni, sięgających wiejskiej chaty, mamy przekazany też pewien rodzaj testamentu polityczno-kulturowego, który spisany został w dworku szlacheckim i który w wielu aspektach wrósł w naszą tożsamość i zwyczaje. Dobrym przykładem jest tutaj zwracanie się do siebie per „pani/pan”, które często irytuje sąsiednie narody, na przykład Czechów czy Litwinów, którzy akurat nie mają dostępnej, narodowej szlacheckiej tradycji – czeskie rycerstwo wyginęło podczas wojen religijnych w czasach reformacji, a litewscy bojarzy i kniaziowie się spolonizowali. Wspomniane wcześniej „pani/pan” odbierane jest często przez nich nie jako forma grzecznościowa, ale jako tytułowanie się na wzór braci szlacheckiej. Jest to równocześnie jeden z elementów, które wpłynęły na wynaturzenie się samego folkloru i na próby ułożenia go w wyrafinowane ramki. Moim ulubionym przykładem jest Mazowsze występujące z orkiestrą symfoniczną, chórem, strojami doprasowanymi do ostatniej fałdki i pełnym makijażem u tancerek. W tym kontekście, jako naród, mamy ogromne szczęście, że trafił nam się Reymont, który jako samorodny, wielki talent literacki mógł napisać epopeję chłopską, również – a może przede wszystkim – dlatego, że nie był obciążony ziemiańsko-inteligenckim punktem widzenia.
Muszę przyznać, że tym razem zostałem zaskoczony, gdyż nie zastanawiałem się nigdy wcześniej, dlaczego to akurat Jesień jest pierwszym tomem powieści. Tym niemniej po kilku chwilach namysłu przedstawię swoje dwa tropy.
Po pierwsze, jak już Pani wspomniała, naturalny rytm przyrody wyznaczał też rytm pracy. W rzeczywistości Chłopów zamknięcie tego cyklu przypadało właśnie na okres wczesnej jesieni, bo wtedy jest już po żniwach. Pierwsze zresztą sceny powieści to orka i kopanie ziemniaków, czyli jakby domykanie poprzedniego i otwieranie kolejnego cyklu. Sama wiosna, zwłaszcza dla najbiedniejszych, była ciężkim okresem. Miesiące przed żniwami, przednówek, były niejednokrotnie okresem fizycznego głodu. Tu opieram się na różnych źródłach z epoki, nie tylko na Reymoncie, ale też na przykład na pamiętnikach2 z okresu powstawania Chłopów. Dzisiejsza majówka, czas wyjazdów i przydomowego grillowania to zdecydowanie nie była rzeczywistość ludzi na wsiach w czasach Reymonta. Początek cyklu przyrody, z punktu widzenia człowieka osadzonego w tamtych realiach, był trudnym momentem pomiędzy – już po siewie, jeszcze przed żniwami.
Drugi powód może być bardziej prozaiczny. Reymontowi mogło być zwyczajnie wygodnie zacząć od jesieni, mając zaplanowany zarys powieści i ciąg głównych wydarzeń. Jeżeli planował wydać Jagnę za mąż za Borynę, to musiał to zrobić w okresie jesienno-zimowym. Tu znów wygrywa rytm obowiązków z dzisiejszą, zrozumiałą zupełnie, modą na śluby i wesela w miesiącach ciepłych i ładnych. Dawniej jednak, ponieważ wesela były jedną z nielicznych okazji do długiego i intensywnego świętowania (u Borynów wesele trwa przecież kilka dni), odkładano je na okres, gdy obowiązków było mniej. Zazwyczaj odbywały się od października do marca. Przejrzałem szybko kilka stron zapisów z ksiąg metrykalnych z Mazowsza z okresu powieści (część z nich jest dostępna w Internecie). Tak z grubsza licząc, 90 procent ślubów miało miejsce właśnie późną jesienią lub w zimie. Zdarzały się oczywiście w miesiącach wiosennych i letnich, ale to pewnie wyjątkowe sytuacje. Mam nawet swoje podejrzenia co do ich wyjątkowości, ale nie miałem już czasu sprawdzić zapisów pierwszych chrzcin w tych rodzinach. Wracając do Chłopów, Reymont potrzebował całego tomu, żeby opowiedzieć drogę do małżeństwa Boryny oraz wynikający z niego konflikt między ojcem a synem, co byłoby trudne, gdyby powieść rozpoczął od wesela z początkiem wiosny.
Zakładam też, że również pierwotnie planował (bo to jeden w ważniejszych wątków) opisać awanturę o las. A wycinkę najlepiej przeprowadzać właśnie w zimie, gdy drzewa przechodzą w stan wegetacji. Już same te dwa ważne elementy powieści (wesele i wycinka) dobrze się układają, gdy jej akcja rozpoczyna się jesienią. Co wynikało z czego – nie jestem do końca pewien, ale myślę, że Reymont mógł już od samego początku, w zarysie, planować Jesień jako pierwszy tom.
Muszę przyznać, że przemawiają do mnie obydwa argumenty, aczkolwiek drugi wydaje się bardziej realny. Chociaż można by było zacząć od wiosny, już po ślubie Boryny z Jagną, a walkę o las przenieść dopiero na zimę i zakończyć śmiercią starego gospodarza w wyniku bitwy o las. Myślę, że przestawienie faktów i wydarzeń nic nie ujęłoby ze znakomitej powieści, ale to już tylko moje dywagacje. Szkoda, że nie możemy zrobić spotkania autorskiego z Reymontem, pierwsza zapytałabym pisarza, dlaczego zaczął od jesieni.
To podzielenie tomów na wzór pór roku to charakterystyczna cecha powieści. Ja z kolei chciałbym zwrócić uwagę na inny, również bardzo wyróżniający Chłopów element. Chodzi mi o język – zwłaszcza ten, którym posługują się bohaterowie powieści. To połączenie różnych gwar. Stworzony na potrzeby powieści uniwersalny chłopski język jest dziś chyba bardzo ciężki w odbiorze. Sam język polski bardzo się ujednolicił i oczywiście też zmienił, a gwary praktycznie wymarły, co może jeszcze mocniej utrudniać rozumienie powieści. Czy według Pani nie dość, że wymyślony3, to w dodatku archaiczny język jest zaletą, czy wadą powieści? Czytając ostatnim razem Chłopów, próbowałem niektóre akapity przekładać w myślach na dzisiejszą polszczyznę. Taki zabiegł mógłby się udać, ale czy takie tłumaczenie z polszczyzny reymontowsko-chłopskiej na polski współczesny byłoby dalej tą samą powieścią? Zbliża się stulecie Nobla dla Reymonta i to może być dobra okazja dla podobnego eksperymentu.
Aż musiałam wziąć książkę do ręki i sprawdzić, czy pochłaniam Chłopów równie szybko, jak współczesną literaturę i czy nie napotykam na cokolwiek niezrozumiałego, bo o niczym takim nie pamiętałam, a czytałam tę powieść kilkukrotnie. Z całą odpowiedzialnością oświadczam, że archaiczny język jest dla mnie w pełni zrozumiały i wcale, ale to wcale nie czyta mi się ciężko. Do przypisów wyjaśniających zaglądam właściwie wyłącznie z ciekawości i dlatego, że w ogóle tam są. Nawet gdy jakieś słowo nie jest oczywiste i nie używamy go w obecnych czasach, to jego znaczenie wynika z kontekstu zdania. Moje zrozumienie pomieszanej gwary stworzonej przez autora na potrzeby tekstu literackiego może wynikać z tego, że – po pierwsze – wychowałam się na wsi i jeszcze pamiętam sposób uprawiania roli, nazwy narzędzi rolniczych czy sprzętów gospodarstwa domowego, które znajdowałam choćby na strychu czy upchnięte w kąty stodoły. A po drugie, były to Ziemie Odzyskane, więc każdy mówił z jakąś naleciałością i osłuchałam się z różnymi wyrażeniami. Miałam wokół siebie, oprócz Polaków z różnych regionów, także całe rodziny „zza Buga”, Francuzów, a nawet Niemców. Nigdy nie zastanawiałam się nad tym, czy język powieści jest wadą, czy zaletą. Jest, jaki jest, i koniec. Ale kiedy dłużej o tym myślę, to szala przechyla się w kierunku zalety. To zdecydowanie to „coś”, co ją wyróżnia, nadaje niepowtarzalnego klimatu, przenosi czytelnika w świat nieznany, który z każdą stroną możemy odkrywać na swój sposób.
Gdyby ktoś pokusił się o przetłumaczenie powieści Reymonta na język współczesny, straciłaby ona na swojej wyjątkowości. Ale kupiłabym tę „nową starą” książkę z ciekawości, w jaki sposób ktoś poradził sobie z językiem, i z największą przyjemnością przeczytałabym ją. Takie zabiegi na literaturze są niesamowicie ekscytujące. To jak teatr antyczny. Ludzie znali sztukę, ale przychodzili z ciekawości zobaczyć, jak kolejny twórca zinterpretował treść i jaką dobrał scenografię i kostiumy. Widziałam takie zabiegi w przeszłości i byłam nimi zachwycona! Jako przykład niech posłuży wystawienie przez Hanuszkiewicza w 1974 roku w Teatrze Narodowym Balladyny, w której aktorzy jeździli na scenie na motocyklach, czy interpretacja Krzyżaków jako rock opery, którą to oglądałam w ruinach Zamku Krzyżackiego w Toruniu. Zabieram się właśnie do ponownego przeczytania nowego tłumaczenia jednej z moich ulubionych powieści z dzieciństwa, a mianowicie Ani z Zielonego Wzgórza, czyli teraz Anne z Zielonych Szczytów. Dowiedziałam się niedawno z jednego z literackich podcastów, że dawną Anię przetłumaczono na język polski z wersji szwedzkiej, a obecna tłumaczka, Anna Bańkowska, chciała być wierna intencjom kanadyjskiej autorki Ani, Lucy Maud Montgomery. Poznam więc wersję bliższą oryginału. Czy to umniejszy mój zachwyt nad powieścią z dzieciństwa? Na pewno nie. Raczej wzbogaci o nową interpretację. Jeśli więc ma Pan ochotę przetłumaczyć Chłopów na język współczesny, proszę szybko zabierać się do pracy, bardzo chętnie poznam rezultat.
Czy zmieniłby Pan coś podczas tłumaczenia powieści na język współczesny? Czy są fragmenty, z którymi się Pan nie zgadza lub chciałby je pokazać na tle innych zdarzeń historycznych? Rozumiem oczywiście, że byłoby to niemożliwe, bo powstałaby inna powieść i inny twór, i raczej nie wolno robić takich zabiegów na organizmie literackim, ale rozważmy czysto hipotetycznie. Mnie osobiście nie podoba się zakończenie powieści i to, co zrobiono z Jagną, jakby tylko ona była winna zaistniałym romansom. Mężczyźni nie ponieśli konsekwencji; albo bardzo nikłe. Gdybym mogła dopisać inne zakończenie, pokazałabym przemianę Jagny w twardą, nie dającą sobie w kaszę dmuchać współczesną singielkę.
Z jednej strony takie tłumaczenia „wewnątrzjęzykowe” wydają się być bardzo śliską sprawą (jak każde, nawiasem mówiąc, tłumaczenie), z drugiej jednak bywa tak, że jest to konieczność. Sami mamy dość łatwy dostęp do oryginałów pisanych w języku polskim, ale przecież współcześni Grecy, chcąc czytać w oryginale Homera lub Tukidydesa, muszą uczyć się niemal od nowa „dodatkowego” języka – starożytnej greki. Nas co prawda od Reymonta nie dzielą całe tysiąclecia, ale też i polszczyzna zauważalnie się zmienia. Byłaby to wielka szkoda, gdyby Chłopów mogli swobodnie czytać jedynie specjaliści. Dlatego, chociaż również nie mam problemów z czytaniem powieści, to potrafiłbym zaak- ceptować kompromis, w wyniku którego Chłopi byliby bardziej przystępni dla kolejnych pokoleń.
Gdy zastanawiałem się nad potencjalnymi zmianami, przyszły mi do głowy przykłady następujących zabiegów. Pamiętam z końcówki lat 90. XX wieku popularne wydanie Robinsona Crusoe, w przedmowie którego tłumacz przyznał się uczciwie do zmian w tekście. Sama powieść mnie nie porwała i gdy po kilku latach trafiłem na inne, poprawne tłumaczenie, nie mogłem uwierzyć, co zrobiono biednemu Robinsonowi. W pierwszym czytanym przeze mnie wydaniu tłumacz pozmieniał treść i tym samym zepsuł kompletnie książkę. Innym przykładem jest z kolei najnowsza ekranizacja Na Zachodzie bez zmian Remarque’a4, w której scenarzysta próbował poprawiać dzieło wybitne. Mam wrażenie, że usiłowano połączyć świetną literaturę z oczekiwaniami współczesnego widza, który wymaga kina non stop trzymającego w napięciu. W efekcie tej krzyżówki powstała brzydka hybryda, która skradła mi dwie godziny życia.
Dla małej równowagi mogę też podać przykład pozytywny – Podróże Guliwera, które w przekładzie często są wygładzone do wersji odpowiedniej dla dzieci. Oryginał nie był pisany jako opowiastka o olbrzymie i małych ludzikach, ale jako satyra na XVII-wieczny świat i zawiera też elementy nieodpowiednie dla tych, którzy w Guliwerze spodziewają się bajki. W tym przypadku jednak zmiany w tekście mają swój określony cel, a ja żadnego celu i sensu w zmianie fabuły Chłopów nie widzę. Tak jak potrafiłbym zaakceptować umiejętne uwspółcześnienie języka, tak zmianę samej treści już nie.
Skoro powiedziałem, że nie chciałbym zmieniać tekstu powieści, to zrobię też krok dalej i spróbuję obronić Reymonta z jego zakończeniem Chłopów. Mam wrażenie, że jednak nie dostrzegamy pewnej brutalności świata w Chłopach. Ostatnie strony powieści odbieram jako bardzo okrutne i nie mówię tutaj o samej formie zemsty na Jagnie. Proszę zwrócić uwagę na to, że przez prawie całą powieść nie ma w niej żadnych wyższych uczuć, które byłyby siłą napędową toczącej się historii. Jest zazdrość, chciwość, nienawiść, namiętność, zawziętość itp. W tamtym świecie często zwyczajnie brakowało miejsca na coś więcej. Ale na koniec powieści nagle pojawia się miłość, inna niż dotychczas. To nie jest wyrachowane małżeństwo ze starym wdowcem, to nie są schadzki za stodołą, to nie jest żebranie o okruchy czułości w małżeństwie ani wykorzystanie pijanej dziewczyny. Jest to pierwsza, prawdziwa miłość dwojga młodych ludzi, których społeczność opisana przez Reymonta rozdziela, a samą Jagnę rzuca na gnój. I, moim zdaniem, właśnie tutaj przejawia się najbardziej ta brutalność – nie w samym upokorzeniu Jagny, a w splugawieniu jej uczucia. Moim zdaniem, literacko jest to zabieg mistrzowski, biorąc pod uwagę wcześniejsze tomy i ich motywy przewodnie. Jeżeli się mylę i są gdzieś w pierwszych częściach inne przykłady czegoś więcej, jakieś dobitne i mocne przykłady dobra, piękna, szlachetności itp., to bardzo proszę mnie poprawić.
W kontekście Jagny jako wyemancypowanej feministki, warto też zwrócić uwagę na jeszcze inny szczegół. Mam wrażenie, że myśląc o niej, mamy przed oczami Emilię Krakowską z ekranizacji Chłopów. Reżyser popełnił grzech powszechny (i ciężki zarazem) chyba każdego polskiego reżysera biorącego się za ekranizację, którzy dobierając sobie aktorów do roli, kierują się w zasadzie wszystkim, z wyjątkiem jednego – kompletnie nie zwracają uwagi na to, czy dana osoba odpowiada wiekiem pierwowzorowi literackiemu. Jagnę, która według Reymonta ma 19 lat, gra aktorka będąca już po trzydziestce. Te sceny z Jasiem przypominają w moim odczuciu bardziej film Absolwent5 niż wydarzenia opisane przez pisarza. I chociaż umiałbym sobie wyobrazić Jagnę, graną przez Emilię Krakowską, jako feministkę, kobietę, która próbuje walczyć z nienawiścią całej wsi, tak nie umiem tego przenieść na powieściową, zagubioną w swoich decyzjach i uczuciach młodą dziewczynę, jakby nie było – jeszcze nastolatkę.
Myślę, że silnej kobiety i jednocześnie przemiany należy szukać w innych tomach. Mam na myśli Zimę i Wiosnę, w których Hanka zmuszona okolicznościami musi wziąć odpowiedzialność za rodzinę, a później za całe gospodarstwo, bronić się przed intrygami szwagra i starać o zwolnienie męża z aresztu. A trzeba też pamiętać, że dzieje się to w określonych realiach. Po pierwsze, hierarchia w tamtych społecznościach była bardzo wyraźnie określona. Pozycja mężczyzny brała się z przyczyny bardzo prozaicznej – z jego zwykłej siły fizycznej. Co dzieje się z wsią, gdy brakuje w niej gospodarzy, pokazuje właśnie Wiosna. I to jest równocześnie „po drugie”, bo Hanka jednak udowadnia, że potrafi udźwignąć całą odpowiedzialność, która na nią spadła, pomimo początkowego stania w cieniu męża i teścia.
W jednym z pierwszych akapitów napisałem, że fabuła czasami przypominała mi przełom ostatnich lat XX wieku i pierwszych XXI. W moim odczuciu wtedy w Polsce było wiele takich Hanek, które były zmuszone zastępować mężczyzn w odpowiedzialności za rodzinę. Mężczyzny często nie było przy rodzinie, bo pił, pełnił rolę „mebla” nieinteresującego się domem lub nie było go wręcz fizycznie, bo na przykład wyjeżdżał za granicę. Niejednokrotnie to kobiety musiały zakasać rękawy i brać na swoje barki dodatkowe obowiązki. Nie chciałbym sobie pozwalać na za dużo i przepraszam za ewentualną pomyłkę, ale czytając Pani felieton o maszynie do szycia6, o pracy z nią na zaimprowizowanym stoliku po nocach, miałem wrażenie, że przebija w tym tekście jakieś echo tamtych czasów.
Bardzo chciałbym poznać Pani zdanie na temat tego Hanczynego feminizmu i samej jej sylwetki w powieści. Jeżeli zapędziłem się gdzieś w kozi róg, chętnie usłyszę kontrargumenty, a jeżeli mam dobrą intuicję, to z wielką przyjemnością poznam Pani perspektywę.
Absolutnie nie widzę w Jagnie feministki przez pryzmat grającej jej postać w ekranizacji Emilii Krakowskiej. Książkę czytałam, zanim odkryłam, że mogę dzieło zobaczyć na ekranie, a serialu nigdy nie obejrzałam, bo po pierwsze: bardzo raził mnie podkład muzyczny w filmie, a po drugie: właśnie przez niedobranie wieku i fizjonomii aktorki do opisywanej postaci. Jagna w mojej wyobraźni to była raczej piękna Maryna, czyli Ewa Lemańska z Janosika, czy młodziutka Anna Dymna. Pani Emilia wręcz zbrukała mi tę postać.
Tam, gdzie Pan widzi brak uczuć wyższych u Jagny, ja widzę niedojrzałość emocjonalną. Wychodząc za mąż za Borynę, pomimo swoich dziewiętnastu lat, nie była gotowa stać się żoną i zarządzać wraz z mężem gospodarstwem. To nie ona chciała w ten sposób wkroczyć w dorosłość, decyzję za nią podjęli jej matka i Boryna oraz, jakbyśmy dzisiaj to określili, oczekiwania społeczne. To Dominikowa była pazerna i chciwa. Zobaczyła oczami wyobraźni w zamążpójściu jedynej córki za najbogatszego gospodarza we wsi swoją pozycję w społeczności i dobrobyt na starość. Wszak z dostatniego stołu, przy córce i majętnym mężu, zawsze więcej mogło dla niej skapnąć, niż gdyby Jagna wydała się za kogoś w jej przedziale wiekowym i dopiero by się dorabiali. Może zresztą i nie widziała ciemnej strony tego aspektu w miejscu i czasach, kiedy życie było, jak Pan wspomniał, ciągłą walką o przetrwanie. Rozumiem przesłanki Dominikowej – nie chciała, aby jej córka biedowała. Ale absolutnie nie wzięła pod uwagę niekorzystnych dla Jagny z jej temperamentem aspektów małżeństwa z dużo starszym mężczyzną. Sześć morgów ziemi całkowicie przesłoniło jej dobro córki. A Jagna wolałaby zostać jeszcze przy matce, bo nie czuła się na siłach wychodzić za mąż i brać na siebie dużo większą odpowiedzialność jako żona, gospodyni, a w przyszłości zapewne i matka.
“ Jagna wciąż siedziała nieruchoma i milcząca.
– Jaguś… córuchno… co?…
– A nic… Wszyćko mi zarówno… Każecie, to pójdę za Borynę… A nie, to ostanę przy was… Bo mi to źle z wami?…
Jagna nie była chciwa na dobra materialne. Próżna – tak. Ale i tu upatrywałabym w jej wyniosłości ciągłego podkreślania przez matkę jej urody i wynoszenia powierzchowności do atutu w karcie przetargowej na najbogatszego pretendenta do jej ręki i wiana. Zainteresowanie mężczyzn i zwracanie uwagi tylko na urodę też podbijało jej próżność, ale, umówmy się, której kobiecie to nie schlebia? Wychowywanie się w niepełnej rodzinie nie wpłynęło na Jagnę korzystnie. Brak męskiego wzorca w postaci ojca musiało się odbić na jej psychice. Na jej brak materialnych zainteresowań pozwolę sobie przytoczyć jeszcze dwa cytaty:
“ Boryna odszedł, a Jagna raz jeszcze rozwinęła i przepa- trywała, naraz zawinęła wszystko razem i chciała bieżyć za nim i oddać… bo jakże jej brać od obcego, nie krewny żaden ni pociotek nawet… ale już starego nie było.
” O zapis ci chodzi, o te morgi, a to weź je sobie i nachlaj się nimi!
Chciwości widzę w Jagnie mniej niż pozostałych bohaterach powieści. Tam każdy, poza Rochem i bratem dziedzica, jest pazerny na wszelkie dobra materialne.
Jagna była wrażliwa na piękno, pokuszę się o stwierdzenie, że nawet nadwrażliwa, bo nie każdy płacze, słysząc muzykę:
“ …a tak żałośliwie wyciągał nutę z owych drewulek, aż mróz szedł po kościach wszystkich, a Jagusia, że to czujna była na muzykę jak mało kto, łzy ciurkiem pociekły po twarzy. (…) Nie pomogło to nic, bo choć nie chciała, a łzy same kapały z tej onej tęskliwości dziwnej, co jej była wstała w sercu nie wiadomo za czym…
Była artystką. Jej mistrzowski kunszt objawiał się na dwa sposoby. Umiała podkreślać swą urodę ubraniami, kolorami i dodatkami, przyćmiewając tym nawet kobiety z dworów, które miały zapewne większe możliwości i środki. Dzisiaj mogłaby zostać okrzyknięta stylistką. A drugi to samorodny talent objawiający się w ludowych wycinankach.
“ Jagusia zaś była jakby wniebowzięta, tak czuła wszystko głęboko, tak brała w siebie i za taką prawdę miała, że rosło to w niej i stawało przed oczami kiej żywe, że mogła wszystko powycinać z papieru. (…) a ona nasłuchując opowiadań, wystrzygała po kolei czy to strachy, czy króle, czy upiory, czy smoki, czy inne różności, a tak utrafiała, że każdy mógł poznać od wejrzenia.
Każdy twórca widzi i słyszy więcej. Ma ponadprzeciętną wrażliwość. Niestety, brak męskiego wzorca podczas wychowywania, brak reakcji matki na zaloty mężczyzn i niejako matczyne przyzwolenie z racji i własnych skłonności, zrodziło jej amoralność. Proszę zwrócić uwagę, że prawie zawsze to byli mężczyźni starsi od niej, potrafiący doskonale zmanipulować młodą dziewczynę.
Miała dobre serce wrażliwe na krzywdę. Kiedy spotkała Agatę żebrzącą pod murem klasztoru podczas jarmarku (cz. I, rozdz. V), wetknęła jej do ręki pieniądze. Wszyscy czekali na śmierć Boryny i dzielili za jego życia ziemię i majątek. Tylko Jagna, zdając sobie sprawę ze swojego położenia, chciała, by wyzdrowiał:
“ (…) ale pomimo wszystkiego może jeno ona jedna najszczerzej pragnęła, by wyzdrowiał.
Utarło się, że postać Jagny to ta zła w powieści. A ja za każdym razem podczas czytania widzę w niej także wrażliwość, a złe uczynki, które niezaprzeczalnie popełniała, były wynikiem manipulacji i przymuszania do takiego lub innego postępowania przez otoczenie społeczne. W tym środowisku każdy próbuje przeciągnąć Jagnę na swoją stronę w imię własnych interesów, ale mało kto mówi jej, co jest dobre, a co złe.
Hanka to niezaprzeczalnie moja ulubiona postać w Chłopach. Cenię ją właśnie za ową przemianę i za to, jak potrafiła podnosić się i walczyć o siebie i byt rodziny. W niej też jest przebiegłość, złość, kłótliwość i chciwość. Ale ja to rozumiem – nie można walczyć i być tylko miłą i dobrą. Trzeba użyć broni na miarę przeciwnika. To w Hance upatrywałabym dobrego wzorca dla Jagny i źródła walczącego feminizmu. Zdaję sobie sprawę z hierarchii w tamtych czasach. Jagna też intuicyjnie czuła swoje niewesołe położenie, bo mówi ustami Reymonta, że „nikt nad nią prawa nie ma” i do nikogo już nie należy. Czuła, że kobieta musi mieć opiekę w postaci ojca lub męża, ewentualnie kogoś, kto w razie czego stanie w jej obronie. I gdyby nawiązała nić porozumienia z Hanką, mogłyby razem stanąć do walki i być niezniszczalne. To właśnie Hanka, pomimo wyrządzonej jej krzywdy, potrafiła nie chować urazy i zaopiekować się Jagną, poczuć empatię do innego babskiego bytu.
“ Jeszcze ją dusił wstyd, ale gniew, co ją zrazu chy-cił na Jagnę, już się kajś zapodział, że skoro kumy się porozchodziły, zajrzała na drugą stronę, niby to do Macieja, a dojrzawszy Jagusię śpiącą w ubraniu, przywarła drzwi i po omacku rozebrała ją starannie. – Niech Bóg broni takiej doli! – myślała potem z dziwną litością i jeszcze parę razy tego wieczora zaglądała do niej.
Niestety, obydwie nie mogłyby trzymać steru, bo każda z nich czuła się panią na włościach i każdej zbyt duża duma nie pozwalała na choćby małe ustępstwo. Ale gdyby Jagna zaufała Hance, to byłby tandem nie do pokonania we wsi. Do prac fizycznych wynajęłyby parobków i zbudowały prawdziwe wiejskie imperium! Ale czuję, że ponosi mnie już zbyt duża fantazja i chęć zmiany kobiecego losu w powieści, więc wrócę na ziemię i do literackiego zapisu na kartach.
Bardzo słusznie widzi Pan odniesienia brania odpowiedzialności za rodzinę w mojej twórczości. Przez całe swoje życie jestem taką Hanką. Pierwszy raz to poczułam, jak miałam 13 lat. Doszłam wtedy do wniosku, że jeżeli chcę chodzić w czystych ubraniach, to muszę je sobie najpierw sama wyprać. Dopiero całkiem niedawno zdałam sobie sprawę, że nie muszę być już odpowiedzialna za wszystko dookoła mnie, bo mam obok siebie człowieka, który tę odpowiedzialność częściowo ze mnie zdejmuje. Ale nigdy, przenigdy nie przerzucę wszystkiego i nie zaufam do końca nikomu. To ja przede wszystkim muszę mieć kontrolę nad własną egzystencją. I tutaj nasuwa mi się od razu pewne zdanie właśnie z Chłopów, które towarzyszy mi prawie od zawsze w kroczeniu ścieżką życia. Mam opinię osoby bardzo skutecznej, niesamowicie silnej, która radzi sobie w każdej sytuacji i wychodzi z najgorszych opresji. Przez to prawie nikt nie widzi we mnie słabości, zwątpienia czy bezsilności. A ja, jak każdy człowiek, w obliczu nieszczęścia i tragedii doświadczam rozpaczy i smutku. Załamuję się i nie wiem, co mam dalej robić. Opowiedzenie o swoim żalu czy problemach wywołuje co najwyżej stwierdzenia u moich rozmówców w stylu:
„Kto, jak nie ty?” czy „Ty jesteś twarda, poradzisz
sobie”. W takich chwilach wraca do mnie cytat:
“ …jeno na każdego przychodzi taki czas, że jako ten pies zgoniony, a bezpański, rad, kiej go poczciwa ręka pogłaszcze…
Od lat w różnych życiowych sytuacjach „głaszczę” się więc tym cytatem, nie licząc na współczucie. Daje mi ono pewne pocieszenie.
Czy odnalazł Pan siebie w literackich fragmentach, niekoniecznie w Chłopach? Czy zdarzyło się, że jakieś zdanie, jakaś myśl napisane przez autora dały rozwiązanie problemu albo przekierowanie myślenia na właściwe tory?
Muszę się uderzyć w pierś, bo wygląda na to, że nie byłem do końca precyzyjny. Mając na myśli „siły napędowe” powieści, odnosiłem je do wszystkich bohaterów, nie tylko do samej Jagny. Byłoby to niesprawiedliwe, bo jak słusznie Pani zauważyła, jedynie chyba Roch i zdziwaczały brat dziedzica są jedynymi postaciami na kartach Chłopów, które wyróżniają się swoją postawą w tym kontekście, że kierują nimi bardziej wzniosłe czynniki. Ci dwaj są jednak bohaterami spoza Lipiec, a w całej powieści punkty zwrotne wyznaczają jednak zdarzenia wywołane bardzo przyziemnymi, a czasami wręcz nikczemnymi pobudkami. Jest tam miejsce na chciwość, nienawiść (choćby między starym a młodym Boryną), zranioną ambicję (przez nią Boryna staje na czele tłumu idącego na bójkę z drwalami) czy namiętność (vide przykłady z Jagną). Oczywiście jest to przeplatane takimi wątkami, które Pani wskazała, pokazującymi też inną stronę życia, ale w moim odczuciu nie są to główne motywy powieści, a wręcz czynniki, które potęgują wrażenie, że świat Chłopów jest w swojej istocie bardzo brutalny. Opis zmysłu artystycznego Jagny nie jest czymś, co moglibyśmy nazwać punktem zwrotnym fabuły (zabójstwo Borowego czy wygnanie Antków z domu już tak), ale podkreśla dramaturgię tej postaci. Jej koniec to wynik złych osobistych wyborów, ale jest też konsekwencją życia w danych warunkach, gdzie tłumem pokierowała złość, zawiść i najzwyklejsza głupota.
Mam, a raczej miałem, taki fragment tekstu, który długo odbierałem bardzo osobiście. Nie jest to jednak literatura per se i cytat dotyczy też innych osób, dlatego pozwolę go sobie zostawić dla siebie. Odniosę się natomiast do Chłopów i jeżeli Pani pozwoli, opiszę, co w nich znalazłem, a co w pewien pokrętny sposób można nawet określić jako osobiste. W ostatnim tomie przedstawiona jest historia Szymka, który wyrywa się spod skrzydeł zaborczej matki. Za posag narzeczonej kupuje kilka morgów ugoru za wsią i własną, ciężką pracą dorabia się skromnego gospodarstwa. Można nawet przez chwilę odnieść wrażenie, że jest to opowiastka w stylu „uczciwy chłopak jestem i pracowity”, ale to nie byłby styl reymontowski. I rzeczywiście – na koniec powieści w nowym domu i nowym życiu kumulują się wszystkie problemy Paczesiów – choroba Jagny i rozpacz Dominikowej okaleczonej przez samego Szymka. Tym niemniej sama opowieść o ciężkiej pracy, samozaparciu i wierze we własne siły zawsze mi się podobała. Dorastałem w warunkach, które pozwoliły na wykiełkowanie w moim światopoglądzie etosu pracy i przekonania o konieczności dochodzenia do czegoś swoimi siłami. Dlatego też absolutnie niezrozumiały jest dla mnie pojawiający się wśród młodych ludzi nihilizm i bliższa jest mi sylwetka Reymontowskiego Szymka, nawet jeżeli jest naiwna i do bólu prosta.
W niedawnym jeszcze okresie pandemicznym, jak wiele innych osób, zyskałem pewien dodatkowy czas do zagospodarowania. Zmarnowałem go na kilka różnych sposobów, ale na szczęście udało mi się również zaprzęgnąć do pracy, której w innych warunkach nie miałbym szans wykonać. Polegała ona na próbach odkrycia historii rodziny mojego dziadka, a było to możliwe do wykonania z domu dzięki zdigitalizowanym księgom metrykalnym oraz innym dokumentom, które uchylały małych rąbków tajemnicy. Czasami była to naprawdę benedyktyńska praca, gdyż nie mając wszystkich roczników, niektóre księgi musiałem przeglądać strona po stronie, wpis po wpisie, długimi godzinami. Takie zajęcie jest nawet dość przyjemne, zwłaszcza późnym wieczorem ze słuchawkami na uszach i dużą herbatą obok, ale ciężka do zrealizowania w zwykłym korowodzie niepandemicznej rzeczywistości, bo wymaga bardzo dużo czasu i cierpliwości. Było to ciekawe doświadczenie, ponieważ w opisywanych rejonach, miejscu urodzin dziadka, nie byłem nigdy w życiu, a jednak po kilku tygodniach pracy z aktami (i nawet konieczności odświeżenia sobie znajomości cyrylicy) w jakiś przedziwny sposób zżyłem się z tamtymi oko- licami. Bardzo dotykającym doświadczeniem było też odkrywanie, w jaki sposób w lakonicznych zapiskach metrykalnych przewijają się wydarzenia historyczne, jak na przykład powstania, zarazy czy rewolucje.
Gdy już miałem zebrane dość pokaźne dane, zaczynały z nich wychodzić ciekawe rzeczy. Trzeba pamiętać, że mówimy tu o najczęściej niepiśmiennych chłopach, po których niejednokrotnie zostawało jedynie kilka krótkich zapisów i dat. Jednak zestawiając je z innymi, równie lakonicznymi dokumentami, odkryłem, że jeden z moich praprapradziadków poszedł tą samą ścieżką co Szymek Dominikowej. Też na kawałku ziemi przylegającej do lasu budował nowe gospodarstwo z dala od innych domostw. Nie umiem powiedzieć, czy osiadł w miejscu, które jakiś wcześniejszy kolonizator porzucił, czy też pracował na surowym korzeniu, bo porównując stare mapy z dzisiejszymi warunkami (zdjęcia satelitarne to też dla historyków-amatorów wielkie ułatwienie), widać wyraźnie, że zasiedlanie obejmowało karczowanie lasu. Tym niemniej tamta rodzina była pierwszą, która osiadła w opisywanym miejscu na stałe. Po pewnym czasie pojawili się kolejni osadnicy i kolejne domostwa, powstała wioska, która istnieje do dziś, ma około 100 mieszkańców. Mam też swoje mocne podejrzenia, skąd wzięła się jej nazwa i jest to dość zabawne uczucie, że być może wiem to jako jedyna osoba na świecie, nie będąc nigdy fizycznie w tamtych okolicach. Nie wiem, jakim człowiekiem był ten znany mi tylko z kilku zapisków przodek, jaką miał osobowość, czy dał się lubić, czy był wesołkiem czy gburem, czy był wrażliwy, czy gruboskórny itd., ale dzięki tym kilku faktom wiem, że umiał się porwać na coś niezmiernie trudnego, wierząc we własne siły. Tak jak Szymek Dominikowej. Pewne echa tej historii w części rodziny pochodzącej z owej wioski przebrzmiewały bardzo długo, choć były to echa zniekształcone i niewyraźne. Zachowały się niejasne opowieści o ich dumie i przekonaniu o swojej wartości. Nie rozumiałem ich źródła do momentu, gdy prawie dwa lata temu odkryłem, skąd brali to przekonanie. W końcu przez długie lata żyli w miejscu, które powstało dzięki pracy zdeterminowanego człowieka, ich ojca i dziadka.
Co jest dodatkowo interesujące – literacka praca Szymka i prawdziwa praca mojego przodka Pawła odbywały się niemalże w tym samym momencie, w tej samej dekadzie (tak nawiasem pytając – w jakich latach osadza Pani akcję powieści?). To pozwala mi też przerzucać karty Chłopów w inny sposób. Nie jest to opowieść oderwana od rzeczywistości lub alegoryczna i nie mówi o smokach, które Jagna wycina z papieru, ale o prawdziwych ludziach.
Pamięć o poprzednich pokoleniach i przekazy ustne niestety bardzo szybko się rozmywają. Gdy mówimy o chłopach jako warstwie społecznej, bardzo rzadko mamy możliwość poznania ich życiorysów. Pisali niezmiernie rzadko i najczęściej pozostają anonimowymi uczestnikami historii. Jednak dzięki nawet skromnym zapiskom i dokumentom możemy sięgnąć na tyle głęboko w nieznane, by poczuć pod palcami choćby kontury ich postaci. Powieść Reymonta ma dla mnie też taką wartość, ponieważ do tych konturów dodaje odrobinę treści. Przecież osoby opisane w książce były w jakiejś mierze wzorowane na prawdziwych, mazowieckich chłopach. Sto kilometrów od Lipiec ludzie też mieli po dwie ręce i dwie nogi, i wolno mi chyba zakładać, że musieli być choć częściowo podobni do postaci z powieści, mając te same wady, zalety i pragnienia. To bardzo niepewna metoda, bardziej iluzja niż odkrywanie prawdy, ale ma jedną zaletę – istnieje. Bez Chłopów bylibyśmy pozbawieni i tego.
W tym kontekście powieść można traktować dziś jako w pewnej mierze historyczną, bo Reymont, opisując historię kilku chłopskich rodzin, tworząc nawet kompletną fikcję literacką, musiał ją pokazać na prawdziwym tle wsi, domów, zwyczajów itd. Dzięki temu bez zaglądania do roczników statystycznych możemy dziś dowiedzieć się na przykład, ile trzeba było zapłacić za krowę, za wypominki w kościele na dzień zaduszny, ile kosztował kieliszek wódki w karczmie czy chustka na targu. Możemy poczytać o tym, jak wyglądały wesela czy chrzciny, jak próbowano się leczyć itd. Czy Pani również czyta tę książkę pod tym kątem, czy skupia się Pani mocniej na samej fabule i jej bohaterach?
Powieść czytałam kilka, jeżeli nie kilkanaście razy, za każdym razem z innego powodu i za każdym razem skupiałam się na jej innych aspektach. Dla mnie to fabuła wielowarstwowa. Pierwsza warstwa to wspo- mnienia z dzieciństwa mojej babci Heleny, urodzonej w roku 1903, czyli z czasów, w których powstawali Chłopi. Pamiętam, jak opowiadała o swoim życiu wówczas. O tym, że miała tylko jedną parę butów i żeby jak najdłużej służyły nie tylko jej, ale także jej rodzeństwu, ubierała je dopiero niedaleko wejścia do kościoła lub szkoły, pozostałą część drogi chodząc boso i wycierając stopy o trawę. Natykałam się na podobne relacje w powieści. Radzenie sobie z różnymi pracami czy prowadzeniem domowego gospodarstwa też pochodziło z czasów jej młodości, na przykład umiała przechowywać jedzenie bez lodówki. Nie zdawałam sobie nawet z tego sprawy, ale do dzisiaj w swoim domu jajka czy pomidory trzymam z dala od szaf chłodniczych i wiem, dlaczego takie są lepsze w smaku. Patrzyłam jako dziecko na pracę swojej babci i dziadka, ba! – nawet uczestniczyłam w takich czynnościach, jak ubijanie masła, zabijanie i patroszenie koguta na rosół, dojenie krów, wykopki ziemniaków. Chciałam raz przywołać w pamięci swoje wczesne dzieciństwo, przeczytałam więc powieść, najbardziej zwracając uwagę na opis czynności gospodarskich, zapachów i krajobrazów.
Był też taki okres w moim życiu, że czytałam wybiórczo, bo zwracałam uwagę wyłącznie na postać Hanki, jej zmagania z losem, podnoszenie się z kolan i biedy, radzenie sobie z przeciwnościami, z trudami życia. Była dla mnie otuchą i inspiracją. Kimś, kogo nie można złamać. Przy ostatnim czytaniu powieści na pierwszy plan wysunęła się postać Jagny. Zobaczyłam w niej inną wrażliwość, niedostosowanie społeczne, wpływ matki i mężczyzn na jej postępowanie. Kobiety to dla mnie druga warstwa tej powieści.
Jest jeszcze tło historyczne, które ma tutaj niebagatelne znaczenie, bo realnie wpływające na życie chłopów. To trzecia warstwa. Nie można czytać i rozumieć tej powieści, nie znając faktów z polskiej historii o powstaniu styczniowym czy zaborach. Mylące mogą być choćby przytaczane przez Pana wyżej kwoty zapłaty, które podawane są raz w rublach, raz w złotówkach, raz w papierku. Niedawno zapytana przez angielską koleżankę w pracy o polskie święto narodowe tłumaczyłam, dlaczego odbywa się ono 11 listopada, podczas gdy w wielu krajach wybierane są raczej bardziej pogodowo sprzyjające miesiące. Musiałam przytoczyć kilka faktów historycznych i pamiętam jej ogromne zdziwienie w oczach na wiadomość, że był okres, wcale nie taki krótki, kiedy to Polska jako państwo nie istniała. Jakoś gładko przeszłyśmy do lektur i książek, i poleciłam jej właśnie Chłopów jako jedno z moich ulubionych dzieł z okresu, w którym Polacy mimo braku zarysu swojej ojczyzny na mapie jednak istnieli i tworzyli.
O dziwo, nigdy nie zauważyłam okrucieństwa czy brutalności, na które to Pan zwrócił moją uwagę. To mogłaby być kolejna warstwa powieści. Realizm tamtych czasów i życia na wsi znałam po prostu z rozmów i obserwacji swoich dziadków, więc nie odbierałam jej przy czytaniu jako fikcję – raczej jak reportaż. Dużą uwagę zwracam zawsze przy czytaniu właśnie na szczegóły wzięte z realnego życia i gdy mi coś zgrzyta i nie przystaje do rzeczywistości lub – jeszcze gorzej – gdy autor czy autorka nie zrobią odpowiedniego researchu do książki i mijają się z prawdą w dziedzinach, na których akurat się znam, odkładam lekturę czasem po pierwszych stronach. Tak było z pewną powieścią, w której bohaterom siedzącym przy stoliku w barze na lotnisku Heathrow kelner przyniósł butelkę Jacka Daniel’sa, a ja doskonale wiem, że ustawa7 zabrania personelowi podawać wysokoprocentowy alkohol w takiej ilości. W tej książce na pierwszych trzydziestu stronach były jeszcze dwie poważne nieścisłości dotyczące angielskiej rzeczywistości i czytanie stało się nieznośne, bo nie potrafiłam już uwierzyć w żadne następne zdanie. Autor chyba nigdy nie był w toalecie na Heathrow ani nie zamawiał Jacka Daniel’sa w restauracji. Trzymanie się faktów ma ogromne znaczenie nawet w fikcyjnej powieści.
I tu od razu nasuwa mi się pytanie. Chciałam się kiedyś dowiedzieć od autorów, jakie życiowe doświadczenia spowodowały, że piszą swoje powieści i artykuły w ordynarny sposób, babrając się w ludzkich płynach fizjologicznych, a kobiety w ich twórczości to wylęgarnie wszelkiego zła prowadzące bezbronnych wobec nich mężczyzn do moralnego i fizycznego upadku. W obydwu przypadkach otrzymałam odpowiedź, że nie powinnam na nich patrzeć przez pryzmat ich twórczości, bo to tylko konwencja, fikcja literacka i prywatne doświadczenia nie mają tu nic do rzeczy. Nie uwierzyłam w ich odpowiedź. Uważam, że nie można oddzielić prywatnego życia od twórczości, jaka by ona nie była. Jedno ma wpływ na drugie i odwrotnie. Czy mój wniosek jest słuszny?
Zadała Pani takie pytanie, na które uczciwie mogę odpowiedzieć jednoznacznym: „Nie wiem”. Pytanie, czy da się oddzielić twórcę od jego twórczości, jest chyba jednym z tych, które towarzyszą człowiekowi przez całą jego historię. Już w Obronie Sokrates pyta o prawdę poetów i dochodzi do wniosku, że nie rozumieją oni, co tworzą, są w czymś rodzaju medium, narzędziem tworzącym sztukę. O ile jednak odrzucimy wizję pozaludzkich bytów w postaci muz, a natchnienie uznamy za wynik pracy połączeń neuronowych w mózgu, to musimy gdzieś postawić granicę kreatywności i twórczych wizji. Nasuwa mi się tu masa różnych dygresji i proszę mi wierzyć, że bardzo się hamuję, by w nie nie zabrnąć. Postawię jednak tamę tym ciągotkom i napiszę, że zgadzam się z Pani opinią, że nie do końca da się uciec od osobistego doświadczenia. Jednocześnie zostawię też lekko uchylone drzwi dla tych, którzy zechcieliby przekonać mnie, że można się wyrwać z tych okowów i szeroka wizja pozwala pisarzowi odtwarzać rzeczywistość mu nieznaną. Mają szansę, o ile nie zechcą dowodzić, że Moskwę – Pietuszki8 mógłby napisać nie tylko abstynent, co nawet osoba, która nigdy nie słyszała o działaniu alkoholu.
Na szczęście mówimy tutaj o Reymoncie, a z nim sprawa wydaje się być bardzo prosta. Pisał świetne powieści, które osadzał w znanych sobie realiach, jak Komediantka czy Chłopi9. Nawet przygotowując się do Ziemi obiecanej, poprosił o krótką możliwość pracy przy maszynie, by zrozumieć i poczuć bezduszność hali fabrycznej. Kilka razy w naszym tekście pojawiło się słowo „reportaż” i ono świetnie charakteryzuje prozę samego Reymonta. Pielgrzymka do Jasnej Góry, klasyczny przecież przykład tego gatunku literackiego, udowadnia wielki talent w tej dziedzinie, który wykorzystany w pracy przy powieściach dał wspaniałe efekty. Dodatkowo, mamy możliwość sprawdzenia swego rodzaju grupy kontrolnej. Reymont pisał też inne powieści, jak na przykład alegoryczny Bunt czy historyczny Rok 1794, osadzony w realiach Sejmu Wielkiego. Tej drugiej nie czytałem i oprzeć się muszę na opiniach innych, którzy zwracają uwagę na brak odpowiedniego „wyczucia” i wiedzy historycznej u Reymonta. To też w jakiś sposób potwierdza, „że wielkim obserwatorem rzeczywistości był”10 i w tym właśnie należy upatrywać cech, które składały się na jego geniusz.
Mówiąc o historii, chciałbym wtrącić, że niekoniecznie zgadzam się z tezą, że akcja Chłopów dzieje się w czasie powstawania powieści. W jednej z ostatnich dwóch części Piotrek, parobek Borynów, rozmawia z dziadem i opowiada o swoim udziale w wojnie z Turcją. Chodzi tu o konflikt z lat 1878-1879 i biorąc pod uwagę długość służby w carskim wojsku, można osadzić fabułę w okolicach 1885 roku. Proszę też pamiętać, że Ambroży jest weteranem wojen napoleońskich, a w jednym z fragmentów mówi „o Naczelniku”, czyli prawdopodobnie o Tadeuszu Kościuszce i insurekcji. W powieści jest on bardzo stary, ale gdyby wydarzenia z Chłopów miały miejsce na początku XX wieku, to niebezpiecznie zbliżałby się wiekiem do biblijnych patriarchów żyjących po kilkaset lat. Z drugiej jednak strony mogiły powstańców styczniowych opisane są też jako stare i przyszło mi teraz do głowy, że może Reymont nie do końca zwracał uwagę na takie niuanse i nie dbał o to, żeby daty się spinały. W Ziemi Obiecanej również zawarte są dwie sprzeczne sugestie odnośnie datowania powieści. Wybaczcie mi Duchy wszystkich noblistów w dziejach świata małą złośliwość względem jednego z Was, ale może w tym właśnie przejawia się Reymontowski brak „wyczucia historii”.
Założenie, że nie da się oddzielić zupełnie pisarza od powieści, siłą rzeczy implikuje twierdzenie, że z powieści można coś wyciągnąć o samym pisarzu, o czym też Pani wspomniała. Obiecałem sobie, że w trakcie naszej rozmowy nie będę czytał opracowań dotyczących Chłopów i samego Reymonta. Na ile mogę, na tyle piszę z głowy, według mojej wiedzy z przełomu lat 2022 i 2023. I o ile nic się nie zmieniło w ostatnich tygodniach, to nie istnieje chyba żadne dostępne w Internecie nagranie rozmowy z Reymontem czy dłuższy spisany wywiad. Można jedynie doszukać się fragmentów jego wypowiedzi, ale klasyczny, obszerny wywiad chyba nie jest powszechnie dostępny, a nie ukrywam, że przeczytałbym go z wielką przyjemnością, by choć częściowo poznać go jako człowieka. Pozostaje doszukiwanie się go w samych dziełach. Czy widzi Pani w Reymoncie na przykład poczucie humoru? Wydaje mi się, że można znaleźć w Chłopach fragmenty, w których dobrze się bawił, na przykład opisując, jak ksiądz wypasa konia w cudzej koniczynie. Jest też w Jesieni scena, w której Boryna idzie do wójta, a na niego czeka też niewidomy dziad. Częstuje on Borynę tabaką, która „dobrze robi na oczy”. Pomyłka? Bo nie chciałbym pisać – niedopatrzenie. A może… żart? Jak Pani to – nomen omen – widzi? Czy Reymont miał poczucie humoru?
Zanim odpowiem na pytanie, przyznam się, że w ogóle nie zwróciłam uwagi na historyczne dygresje, o których Pan wspomina, osadzające akcję powieści w drugiej połowie XIX wieku. I to nas różni w tej pisemnej dyspucie. Pan, patrzący na powieść okiem pasjonata historii, i ja, widząca w niej jakże współczesne realne losy ludzkie. Widocznie, tak jak i Reymont, nie mam wyczucia kolejności następujących po sobie wydarzeń, za to realizm czuję bardzo mocno. I w taki sposób pięknie się nie zgadzamy. A wracając do pytania o poczucie humoru szanownego noblisty, moja odpowiedź brzmi: nie, nie miał. Też, tak jak i Pan, podczas naszej dyskusji nie zaglądam do żadnych opracowań, by nie sugerować się opiniami innych (wszak przerzucamy się tutaj własnymi wrażeniami) i opieram się tylko na dwóch przesłankach. Pierwsza to ta, że podczas czytania dzieł Reymonta ani razu się nie zaśmiałam czy nawet uśmiechnęłam. Żadna scena czy porównanie nie wprawiły mnie w wesołość. W niektórych fragmentach odnajduję ironię, sarkazm lub pobłażliwość, na przykład w opisie kłótni i bójki wiejskich kobiet czy burzliwej dyskusji młodych mężczyzn w karczmie, gdzie „ciepali się, walili pięściami”. Patrząc na Reymonta jako na człowieka przez pryzmat jego pisania, powiedziałabym raczej, że był nostalgiczny i melancholijny. Jak wspomniałam wcześniej, sięgam po tę książkę z różnych powodów, ale ani razu nie przemknęło mi przez myśl, żeby czytać ją choćby dla jej małych przebłysków humoru.
Druga przesłanka to taka, że miałam szczęście i spotkałam na swej edukacyjnej drodze wspaniałą polonistkę w liceum, która opowiadała nam o różnych prywatnych aspektach z życia twórców, wieszczów czy pisarzy i zachęcała do czytania o nich tekstów źródłowych i opracowań. O Reymoncie zapamiętałam tylko tyle, że był kolejarzem oraz imał się różnych innych profesji. Wyglądało to tak, jakby nie mógł znaleźć swego miejsca w życiu. O poczuciu humoru, gdyby go miał, moja kochana nauczycielka na pewno by wspomniała. Jednak nic takiego chyba nie napisano w opracowaniach ani on sam nie dał się poznać od tej strony. Polonistka, dama w każdym calu i kobieta o wysokiej kulturze osobistej, wtrącała od czasu do czasu do wykładów na lekcjach swoje osobiste dygresje i doskonale pamiętam na przykład, że miała złe zdanie o Mickiewiczu i była lekko zdegustowana stawianym mu pomnikom. Nie umniejszała jego dorobku literackiemu, ale twierdziła, że gdyby ludzie choć odrobinę zagłębili się w jego prywatne życie, to zobaczyliby, że to był nie stroniący od alkoholu łajdak, który potrafił przetrwać dzięki temu, że wikt i opierunek dawały mu różne kobiety, które bez mrugnięcia powieką wykorzystywał. O Reymoncie nic niekorzystnego dla niego nie powiedziała.
Moim skromnym zdaniem istnieje coś takiego jak wrażenie o każdym człowieku, które dana osoba wywołuje w ludziach, a które da się zawrzeć w jednym słowie. Taka łatka, która się trwale przykleja i ciągnie za osobą, gdziekolwiek się ona nie znajdzie. To postrzeganie człowieka przez filtr zbioru jego cech charakteru, zachowania i traktowania innych ludzi. I gdybym miała określić jednym zdaniem, jaki był Reymont, patrząc przez pryzmat jego twórczości, powiedziałabym: poważny. W moim odczuciu chyba wszyscy pisarze z tamtego okresu tacy byli. Wyspiański, Parandowski, Żeromski, Staff – ich twórczość nie ma cech żartobliwych ani humorystycznych. Myślę, że czas i otaczająca rzeczywistość miała na to ogromny wpływ. A jak duży? Tutaj już Panu jako pasjonatowi historii oddam głos, a ja w tym czasie pomyślę, dlacze- go twórcom wszelakiej maści bliżej do przygnębienia i posępności niż wesołości.
Czasy, w których tworzył Reymont, były wręcz programowo melancholijne. Lata końcówki XIX wieku, fin de siècle11 prowokowały do intensywniejszego odczuwania mijającego czasu, zmian w społeczeństwach i sztuce. Było to zresztą spowodowane tym samym czynnikiem – postępującą powoli demokratyzacją, która naruszała dotychczasową hierarchę i porządek, a dodatkowo zapoczątkowała zjawisko sztuki dla ogółu. XIX wiek, zwłaszcza jego druga połowa, z naszego punktu widzenia miał taką wadę, że brakowało w nim miejsca dla Polski, ale dla wielu społeczeństw europejskich były to stabilne i spokojne lata. Tym niemniej wielu czuło, że idą zmiany, że systemy takie, jak na przykład Austro-Węgry, są nie do utrzymania, z ich często karykaturalnymi, skostniałymi formami. Erozja poprzedniego układu była zresztą dłuższym procesem, bo przecież sam Reymont opisywał już pierwsze lub drugie pokolenie chłopów, którzy mieli ziemię na własność, pozbawieni zostali obowiązku pańszczyzny, ale i opieki dworu (to w przypadku najbiedniejszych). Monarchia, kapitalizm i arystokracja wyczerpywały swój mandat, ale alternatywa też nie była pociągająca, co potwierdził 1917 rok i następujące po nim wydarzenia, bo na Wschodzie wyrosło zjawisko, które naprawdę burzyło stare porządki.
Po stu latach i historii XX wieku na komunizm nałożyły nam się pewne filtry, które chyba delikatnie zniekształcają obraz, jaki mieli przed oczami współcześni Reymontowi. Pierwszym filtrem jest wprowadzony do komunizmu imperializm rosyjski, a drugim już rodzimy socjalizm realny. Polski komunista mógł pobierać nauki u komi- sarza politycznego, ale wychowanie wyniósł najczęściej z rodzinnej chałupy. Dlatego też w wielu sprawach (dobrym przykładem będą tu nieliczne rozwody i jeszcze mniej liczne skandale obyczajowe naszych czerwonych) był on bardziej konserwatywny od współczesnych… konserwatystów. A przypomnę, że pan Ignacy Rzecki w Lalce, pisząc w swoim pamiętniku o komunizmie, wtrącił, że jemu, jako staremu kawalerowi, powinien się on podobać, ze względu na pomysł wspólnych żon.
Przez ostatnie stulecie straciliśmy mentalne połączenie z ludźmi XIX wieku, bo nasz ogląd na świat musiał zostać dotknięty pamięcią zbiorową o totalitaryzmach, wojnach światowych, żelaznej kurtynie, pierwszych lotach w kosmos i tak dalej. W mentalności ludzi z czasów Reymonta bolszewizm, zwłaszcza gdy zobaczyli jego skutki, był plagą barbarzyństwa i katastrofą porównywalną pewnie jedynie z upadkiem Rzymu. Rzucenie hasła o potrzebie zniszczenia rodziny, narodu, własności czy religii nie robi dziś takiego wrażenia, jak robiło sto lat temu, tym bardziej że w końcu za hasłami stanęła brutalna, militarna siła Armii Czerwonej. Reymont napisał Chłopów do 1909 roku, więc jeszcze przed wybuchem rewolucji październikowej w 1917 roku w Rosji i próbą jej pochodu na Zachód. Jeżeli miał poczucie kresu, to, zgodnie z młodopolskim dekadentyzmem, jeszcze bez namacalnego strachu przed barbarią. Ale i taki nadszedł – pozwolę sobie na dygresję – gdy widząc jej skutki, opisał w alegoryczny sposób konsekwencje, które niosła. Ostatnia scena Buntu mówi, według mnie, bardzo wiele o Reymoncie jako człowieku jeszcze wychowanym w XIX wieku i jego postrzeganiu świata, wizji społeczeństwa i człowieka.
Dwie dekady po rewolucji październikowej Witkacy „z okazji” wejścia Sowietów w 1939 popełnił samobójstwo – dla niego oznaczało to prawdziwy koniec świata. Sam też zresztą nawiązywał w Szewcach i Nienasyceniu do rewolucji, dekadencji i rozprężania się dotychczasowego porządku. Tak nawiasem mówiąc – Witkacy we wstępie do Nienasycenia „polemizuje” z Panią odnośnie wiązania powieści z jej twórcą. Z punktu widzenia pisarza wplątującego w fabułę różnego rodzaju seksualne perwersje jest to zastrzeżenie raczej zrozumiałe. Ale i one osnute są wokół fabuły, w której Polska stanowi ostatni wolny od komunizmu bastion, gdzie następuje powolny rozkład kultury i moralności w obliczu nieuchronnego końca. Myślę, że połączenie wszystkich powyższych czynników wskazuje, że rzeczywiście od samej końcówki XIX wieku i przez okres Młodej Polski ciężko było o wesołkowatość. Ale pomimo to uważam, że indywidualnie w ludziach, również w artystach, odzywały się pokłady poczucia humoru, nawet jeżeli były to odruchy wyrywające się zza pozy dekadencji. Istnieje opowieść o Newtonie, o którym mówiono, że był człowiekiem bardzo poważnym, ale podobno uśmiechnął się przynajmniej raz w życiu, gdy zapytano go, czy warto studiować dzieła Euklidesa – tak rozbawił go fakt, że ktoś śmie wątpić w konieczność nauki geometrii. Ja oczywiście żadnych dowodów nie mam, nie znam podobnych anegdot o Reymoncie, ale wydaje mi się, że przynajmniej poruszyły mu się kąciki ust, gdy pisał, jak Dominikowa, lecząc Borynę, stawia mu diagnozę:
“ Wątroba się wama zapiekła, albo macica opadła!
Przywołała Pani też nazwisko Wyspiańskiego i ponieważ bardzo miło wspominam dwuletni okres, gdy mieszkałem na krakowskich Bronowicach, to też się do niego odwołam, bo w moim przekonaniu śmiał się pod wąsem, gdy wkładał w usta Rydla słowa: „Pod spód więcej nic nie wdziewam / od razu się lepiej miewam”. Przesyłam też w załączniku jego rysunek Bitwa pod Grunwaldem i osobiście jest to dla mnie dowód na poczucie humoru.
Il. 1. S. Wyspiański, karykatura Bitwy pod Grunwaldem Matejki.
Źródło: http://commons.wikimedia.org/wiki/File:Wyspianski_bi- twa_pod_grunwaldem.jpg.
Wracając do Reymonta, to jego biografia jest również bardzo ciekawa i rezonująca echami epoki, w której po okresie pozytywizmu nastąpił zwrot ku romantyzmowi i wzrost zainteresowania mistyką i okultyzmem. A Reymont miał epizod zarówno jako początkujący mistyk, gdy przebywał na nowicjacie w zakonie paulinów, jak i okultysta, gdy był medium pośredniczącym w kontaktach ze zmarłymi.
Będzie mi bardzo przykro, jeżeli zburzę w jakiś spo- sób jego wizerunek w Pani oczach, ale to też nie była postać kryształowa, bez żadnej skazy. Nawiązując do Pani wcześniejszej wypowiedzi, że o ile Mickiewicz miał „nie stronić od alkoholu”, tak Reymont był zwyczajnie alkoholikiem. Opowieść o tym, że nie odebrał osobiście Nagrody Nobla, bo był w pijackim ciągu, jest chyba przerysowana, ale na jego choroby i przedwczesną śmierć wpłynął alkoholizm. Inną poważną rysą na pomniku pisarza może być sytuacja, która pozwoliła mu na zajęcie się w pełni pisaniem, a po wielu latach i zbiegach okoliczności – na naszą rozmowę. Chodzi tu oczywiście o wypadek, po którym Reymont dostał na tyle duże odszkodowanie od kolei, że stał się, mówiąc dzisiejszym językiem, niezależnym finansowo. Pewien zgrzyt w tej historii polega na tym, że w zaświadczeniu lekarskim wpisano fałszywe informacje, na przykład o tym, że skutki wypadku nie pozwalają mu na dalsze pisanie i zarabianie w ten sposób na życie12. Przyznam się tutaj, że mam swoje osobiste nadzieje związane ze stuleciem Nobla, a w następnym roku ze stuletnią rocznicą śmierci pisarza, bo liczę na jubileuszowe, piękne wydanie Chłopów, z dobrym opracowaniem, oraz na biografię pisarza, pokazującą wszystkie zakręty jego życia.
W kontekście jego życiorysu ciekawe są też plany, które miał w stosunku do dalszych części Chłopów. Planował napisać kolejne tomy, w których fabuła miała być przeniesiona do Ameryki. To dość ciekawa wizja, bo moglibyśmy przeczytać na przykład o dalszych losach Antka w Ameryce13. Czy zastanawiała się Pani, jak mogłaby wyglądać jego dalsza historia na emigracji? Ja sam chyba nie umiem jednoznacznie orzec, że dobrze się stało, że Chłopi kończą się na czwartym tomie, jako kompletne dzieło, czy żałuję, że nie ma dalszego ciągu powieści…
Nie wiedziałam, że Reymont miał napisać kolejne losy Chłopów, w dodatku na emigracji. Gdybym sama nie była emigrantką, nie potrafiłabym sobie ich wyobrazić. Ale że doświadczyłam tego niełatwego przeniesienia swojego życia do innej rzeczywistości, z łatwością mogę sobie zobrazować dalsze losy Antka. Zastanawiam się tylko, czy wyjechał ze swoją rodziną, czy sam, bo jakoś trudno mi sobie uzmysłowić, że Hanka – ta Hanka po odbudowaniu swojego poczucia wartości i mentalnym przeobrażeniu, po zadaniu jej psychicznej rany poprzez zdradę małżeńską, pakuje tobołki i z małymi dziećmi wyrusza w tak wielkie nieznane ze swoim mężem. Deklarowała, że:
“ Nie pójdę i dzieci na zatratę nie pozwolę! – wyrzekła groźnie. – Nie pójdę! A jak mnie przyniewolisz, to siekierą łby dzieciom porozbijam, a sama choćby do studni!
Była także bardzo przywiązana do miejsca, w którym się urodziła, i ziemi; potrafiła ciężko pracować i zarządzać całym gospodarstwem sama, co udowodniła, kiedy Antek przebywał w areszcie. Raczej z nim nie wyjechałaby. Bardziej jestem skłonna przypuszczać, że Antek wyjechał sam, uciekając przed zesłaniem na Sybir lub pobytem w ciężkim więzieniu. I tak by go nie było przy Hance, i tak. Dla niej niewielka różnica. Ucieczka do Ameryki niosła przynajmniej nadzieję, że byłby wolny i lepiej lub gorzej, ale mógłby stanowić o sobie. Na Syberii czy w carskim więzieniu „poszedłby na zmarnowanie”14.
Załóżmy więc, że Antek ratuje się ucieczką do Ameryki, zostawiając rodzinę w Lipcach. Był synem najbogatszego gospodarza we wsi, więc było go stać na kupienie biletu na statek do Nowego Jorku. Między 1870 a 1910 rokiem do Stanów Zjednoczonych przybyło trzydzieści milionów osób, dwie trzecie z nich to przybysze z Europy Środkowo-Wschodniej i Południowej. W tej ogromnej ludzkiej liczbie mógł znaleźć się i Antek Boryna. Skoro wyjeżdżało tak dużo ludzi, były organizacje, które zajmowały się tym procederem i nasz bohater po rozpytaniu trafił zapewne na ludzi, którzy za sowitą opłatą mu w tym pomogli.
Zakładam, że dobiwszy do Ellis Island, po dopełnieniu procedur, ktoś mu pomógł znaleźć jakiś kąt do spania w ówczesnej dzielnicy polskiej, czyli Greenpoint15, zwaną także wtedy dzielnicą kościołów. Raczej nie spodobało mu się wielkie i głośne miasto, ale zapewne próbował się w nim odnaleźć; najbliżej by mu chyba było poprzez duchowieństwo i polski Kościół. Przybywając bez znajomości docelowego kraju, języka i stosunków międzyludzkich, w lokalnych duchownych mógł odnaleźć nie tylko zbłąkaną duszę, ale i swoją ochronę i nić wiążącą go z krajem macierzystym. Znalazł jakąś pracę w fabryce lub na budowie, gdzie był ciemiężony i trafił na sam dół drabiny społecznej. Chociaż nawykł do ciężkiej pracy u siebie na roli, musiał się przystosować do zupełnie innego sposobu działania niż w Polsce i godzinę pracy zmieścić w czterdziestu minutach. W tamtym okresie dom murowany w Nowym Jorku powstawał w dwa tygodnie, w Polsce potrzeba było na to dwóch lat. Myślę, że zagubił się w chłopskiej masie nieznającej języka, bez finansowych możliwości powrotu do kraju, dla którego nowoczesne państwo było progiem nie do przeskoczenia. Z jego awanturniczą i buntowniczą naturą mógł też być łatwym kąskiem dla różnych destrukcyjnych socjalistycznych propagandystów. Oderwany od swojej żywicielki ziemi i naturalnego, zgodnego z porami roku życia, nie mogący sobie znaleźć miejsca w jakże innym otoczeniu, mógł zmienić swoje hierarchie wartości. Co zależało od tego, co było w tamtym miejscu i momencie dla niego najważniejsze: rodzina, wiara katolicka, ojczyzna, rodzinna wieś czy może po prostu język polski.
Opierając się na sposobie prowadzenia narracji i opisów w Chłopach, dostalibyśmy wspaniały i realistyczny opis Ameryki, zależności międzyludzkich, ciężkiej pracy i Antka jako pijaka i awanturnika. Za to Hanka w Lipcach stałaby się większą i zamożniejszą gospodynią od starego Boryny. Ich losy poznawalibyśmy głównie z listów krążących między małżonkami i kontynentami.
Mam jeszcze jedną wersję ich losów, ale wstrzymam się z jej ujawnieniem, by poznać Pańską odpowiedź, czy takie losy Antka Boryny byłyby prawdopodobne?
Zakładam, że hipotetyczna powieść, druga część Chłopów, której akcja rozgrywa się za oceanem, byłaby lekturą daleką od w połowie prawdziwego, a w połowie mitycznego american dream. To założenie wywodzę z Reymontowskiego realizmu, warunków epoki oraz prawideł emigracji przełomu XIX i XX wieku.
Jest coś w tym niemal z fatum, że momenty wybuchów demograficznych naszego narodu wiązały się jednocześnie z niemożnością zatrzymania tej siły nad Wisłą. Warunki polityczno-gospodarcze wypychały na emigrację miliony ludzi, które budowały bogactwo innych krajów i walczyły o swoje szczęście na obcej ziemi. Nie mamy, co prawda, jako naród tak dziwnej statystyki, co Irlandczycy, których na samej rodzimej wyspie mieszka mniej niż ludzi irlandzkiego pochodzenia w Stanach Zjednoczonych, ale wciąż mówimy o milionach Polonusów różnych pokoleń na całej kuli ziemskiej. Te emigracyjne fale różniły się od siebie; czym innym były emigracje polityczne po powstaniach czy II wojnie światowej, czym innym emigracje chłopskie czy też współczesne, nasze wyjazdy, ale chyba można założyć, że masowa emigracja przełomu XIX i XX wieku była najbardziej tragiczną. Wielu ludzi zwyczajnie oszukano i zwiedzono, rzucono w dalekie, obce i niebezpieczne strony, najcześciej bez możliwości powrotu, a nie istniały struktury państwowe, które mogłyby ująć się mocniej za Polakami, na przykład w Brazylii16. Reymont znał na pewno te realia. W swoim pierwszym, znanym tekście literackim, Pielgrzymce do Jasnej Góry, opisuje napotkaną matkę z synem kaleką, którzy idą prosić o zdrowie, które młody człowiek stracił w nieudanym wyjeździe do „Brazylei”17. Biorąc pod uwagę powyższe, z całą pewnością Pani wizja jest prawdopodobna i ciężko byłoby oczekiwać w Chłopach II optymistycznej wizji emigracji.
Nie wiem, czy Reymont planował umieścić Antka w fabryce, czy też rzucić go w głąb kontynentu, gdzie wraz z innymi polskimi emigrantami założyłby w głuszy osadę, ale jednak wyobrażałbym sobie tę opowieść jako historię rodzinną. Czy hipotetyczna rozpacz Hanki za starym życiem i dziedzictwem Macieja Boryny zostawionym kowalowi (bo tym by chyba też wyjazd skutkował) zestawiona z realiami tułaczki na obcym kontynencie nie byłaby dobrym motywem literackim?
Gdybym jednak miał możliwość zażyczenia sobie fabuły tej powieści, to chciałbym zobaczyć, jak Reymont radzi sobie z opisem emigracji na styku dwóch pokoleń, tzn. różnicy między Antkiem i Hanką a ich dziećmi dorastającymi już w Ameryce. Szalenie to ciekawy temat, a już szczególnie z perspektywy emigranta. Przyznam się w tym miejscu, że ostatnimi miesiącami „przerabiam” cztery wielkie polskie powieści, których akcja dzieje się w końcówce XIX i na początku XX wieku i które obejmują fabułą ogrom grup społecznych i realia w tych czasach, gdy tworzyły się nowoczesne narody i społeczeństwa. Jest w tych powieściach coś więcej niż tylko opisane losy poszczególnych ludzi, bo całościowo to pewna opowieść o nas, o kształtującym się narodzie, jakim jesteśmy już w XXI wieku. W tym kontekście stanowi to fascynującą lekturę, ale czasami wprost przerażającą – na przykład podczas czytania Nocy i dni Dąbrowskiej można pewne rozterki, problemy, ambicje, a nawet wręcz całe dialogi przenieść w dzisiejsze czasy i we współczesne rodziny. Łatwo popełnić błąd założeniem, że ludzie dawnych epok widzieli świat dokładnie tak samo jak my. Ale równocześnie i równie łatwo popełnić też błąd odwrotny, przyjąć, że byli nam ogromnie dalecy. Wiele fragmentów dawnych powieści dość skutecznie ten błąd punktuje. Gdyby Reymont utrzymał poziom Chłopów i w tej drugiej części, to myślę, że niektóre scenki, rozmowy, tęsknoty, wizje itp. odczytywalibyśmy jak fragmenty naszych życiorysów przeniesione na karty powieści w inne czasy i jednak inne realia.
Czytając Pani ostatnią opinię, przyszło mi jednak na myśl, że ten osobisty kanon, wbrew moim dotychczasowym wyobrażeniom, nie został dokończony i domknięty. Oprócz mieszczaństwa, arystokracji, ziemiaństwa i chłopów w tej wielkiej literaturze nie pojawili się emigranci. Są może i pojedyncze nowelki, ale na pewno brakuje dzieła o emigrantach na poziomie Chłopów czy Lalki. Oczywiście chętnie poznam Pani alternatywną wizję dalszego ciągu losu Borynów, ale równocześnie, by nie brnąć zbyt daleko w rozważania o powieści, która jednak nie powstała, pozwolę sobie zadać dodatkowe pytanie. Pomoże mi w tym krótki fragment książki Planeta K. Pięć lat w japońskiej korporacji Piotra Milewskiego:
„Pewnego piątkowego popołudnia, gdy dzień pracy miał się już powoli ku końcowi, Doradca przysiadł się do mnie. – Kiedy pracowałem w Chicago – zaczął rozmowę ści- szonym tonem – miałem kolegę, który dochował się pierwszego dziecka w piątej dekadzie życia, będąc już po poważnej chorobie sercowej, z partnerką, która również miała piąty krzyżyk na karku – ciągnął już głośniej, niemal krzycząc i patrząc mi w oczy, jakby czekał na reakcję. Pokiwałem głową, ale nic nie odpowiedziałem.
– W Japonii nie mogę sobie czegoś takiego wyobrazić – dodał natychmiast. – Nie, to po prostu nie byłoby możliwe. Nie mieści mi się w głowie.
– Dlaczego?
– Bo taką siłę mają wyłącznie potomkowie plemion łowieckich, a my jesteśmy chłopami-zbieraczami – od- powiedział poważnym tonem. – Chłopi nie lubią ryzyka, rozpamiętują przeszłość i obawiają się przyszłości. Wolą planować i zabezpieczać się. Ważna jest dla nich praca i tradycja”18.
Przyjmijmy na chwilę, że podobne rozumowanie ma jakikolwiek sens i może wyjść poza chwyt publicystyczny lub prowokację. Jako przykład takiego nieudanego zabiegu podam opinię pewnego znanego, krakowskiego dziennikarza, którego skądinąd bardzo lubię i cenię, ale który niedawno stwierdził, że Polacy, jedząc mięso, „zaspokajają tęsknoty swoich chłopskich przodków”19. To, że Polacy w przeważającej większości mają takie właśnie pochodzenie, nie może być poddane dyskusji, bo to fakt wynikający z losów naszej ojczyzny. Czy jednak według Pani jakąś cechę chłopską, zaakcentowaną w Chłopach, można przenieść aż do dziś i założyć, że jedna z narodowych zalet lub wad wywodzi się właśnie z chat Borynów, Paczesiów, Kłąbów i tysięcy innych domostw polskich chłopów przełomu XIX i XX wieku?
Widzę, że zgadzamy się przynajmniej w jednej kwestii, a mianowicie w tym, że nie dostalibyśmy od Reymonta laurki na temat Ameryki, ale kunsztowny realizm od- dający klimat ciężkiego życia. Właściwie dopełnił Pan moją wizję dalszych losów Antka i Hanki w Ameryce, bo moja druga wersja zakłada, że zostawiają wszystko pod zarządem Kowala, ponieważ Józka była zbyt młoda i niedoświadczona, by poradzić sobie z takim dużym gospodarstwem, i wyjeżdżają do Ameryki. Moja pierwsza wizja była zbyt życzeniowa i racjonalna. Muszę też zgodzić się z Panem, że Pańska wizja fabuły amerykańskiej i tułaczki Antka i Hanki oraz dalsze losy ich dzieci to bardzo prawdopodobna zawartość dalszego ciągu losów sagi chłopskiej. Chociaż tutaj nasuwa mi się przypuszczenie, że już nie tak bardzo chłopskiej.
Moja druga wersja zakłada, że Antek jednak przekonuje Hankę do emigracji i wyjeżdżają z całą rodziną. Trafiają gdzieś w głąb lądu, może w okolice Chicago, może do Teksasu i osiedlają się na terenach rolniczych. Tam budują dom, pracują na roli czy przy hodowli bydła, bo taka praca nie była im całkiem obca. Jednak ich losy schodzą na dalszy plan, a zaczynamy śledzić potyczki z życiem się na obcej ziemi ich dzieci. Biorąc pod uwagę obecne losy emigracyjne Polaków i ich potomstwa, mogę w dużym przypuszczeniu założyć, że nie byłyby chętne tak ciężko pracować, widząc zaharowywanie się rodziców. Przyswoiłyby dość szybko język angielski, zobaczyłyby możliwości i szanse, jakie oferuje ich druga ojczyzna i wyfrunęłyby z gniazda, budując własną tożsamość. Ale za daleko by nie odleciały. Patrząc na inne nacje wokół siebie i porównując je do naszej, widzę, że rodzice-emigranci z krajów Bliskiego Wschodu lub Ameryki Południowej inwestują w naukę swoich dzieci i przysposabiają je do bycia lekarzami, farmaceutami, inżynierami, jubilerami i finansistami. Rzadko która polska rodzina popycha swoje dzieci, by te zajmowały wysokie i dobrze płatne stanowiska. Dla rodziców ważne jest kupienie własnego domu, kosztownego samocho- du, którym można zaimponować rodzinie i znajomym w Polsce, zagraniczne wycieczki kilka razy w roku i taki model życia wpajają swoim dzieciom. Poza tym w domu ciągle słyszą rozmowy o tym, że są tu tylko na chwilę i o powrocie do kraju, chociaż ten jest odsuwany o ko- lejne lata. Nawet gdy kupują domy za kredyt, to dlatego, żeby nie płacić za wynajem landlordowi, nie widząc, że to cały czas nie jest ich własność, a banku. Daje im to jednak iluzoryczność posiadania. Ciężko w atmosferze ciągłej tymczasowości pobytu na obcej ziemi budować swoją tożsamość i asymilować się z obcym kulturowo i językowo społeczeństwem. Dlatego dzieci polskich emigrantów żyją w ciągłym rozdarciu i niepewności, bez poczucia braku bezpieczeństwa, że są u siebie i mogą z całym zaangażowaniem budować poczucie własnej wartości. Myślę, że w powieści Reymonta losy dzieci byłyby podobne, lecz nie potrafię choćby w małym stopniu nakreślić zarysu ich dalszego życia. Tak daleko moja wyobraźnia nie sięga. Nie potrafiłam nawet sobie wytyczyć ścieżki życia, wyjeżdżając na emigrację, bo była to dla mnie biała karta, na której nie umiałam nic napisać. Fikcyjnym bohaterom, ja – realistka i pragmatyczka do szpiku kości – tym bardziej nie napiszę dalszego ciągu. Nie potrafię.
Odnosząc się do Pańskiego pytania o naszą cechę narodową wywodzącą się z chat chłopskich, jako jedyna przyszła mi na myśl służalczość. To kłanianie się w pas wszystkim dookoła, czy na to zasługują, czy nie. Taka czołobitność każdemu, kto tylko trochę z góry popatrzy i podeprze się siłą głosu czy drobną techniką manipulacyjną. To ciągłe lawirowanie pomiędzy panem, wójtem i plebanem, choćby cała trójca była ludźmi nieuczciwymi, przestępcami czy zwykłymi łajdakami. Te powiedzonka, że „klient nasz pan” i „pokorne ciele dwie matki ssie” wprawiały mnie zawsze w irytację, bo z góry stawiały na niższej pozycji w stosunku do mojego interlokutora. Budowanie etosów poszczególnych zawodów i brak przeciwstawiania się autorytetom daje co najwyżej niezliczone pola do nadużyć wszelkiej maści kanaliom. Chociaż to ostatnie może akurat nie być naszą cechą narodową, bo udowodnił to (nie bezpośrednio) w swoim eksperymencie Stanley Milgram po drugiej wojnie światowej20.
Co do jedzenia mięsa w naszych domach – z tym bym była skłonna się zgodzić. Czyż w niedzielę w większości polskich domów nie króluje rosół z kury i schabowy?
Królewska pozycja schabowego to fakt niepodważalny, ale jednocześnie kwestią dyskusyjną pozostaje to, czy miłość Polaków do potraw z mięsa rzeczywiście wywodzi się od poczucia braku dalekiego praszczura, który takie dania jadał najwyżej kilka razy w roku, bo to jest już łysenkizm21. Podobne argumenty mają w mojej ocenie sens, o ile idą w parze z mrugnięciem oka, zasugerowaniem, że to zabawa lub chwyt publicystyczny. Łączenie prostą linią dawnego Maćka z dzisiejszym panem Maciejem i wyjaśnianie za jej pomocą skomplikowanych zjawisk ma bardzo poważną wadę, a mianowicie taką, że jest zabiegiem zanadto uproszczonym. Choć trzeba przyznać, że są to argumenty łatwo przyswajalne, które mogą trafiać do rozmówcy, jak w podanym wcześniej przykładzie z japońskiej firmy w kryzysie. Sam, pod- chodząc poważnie do podobnego pytania, miałbym duży problem ze wskazaniem cechy, którą wyraźnie widać w Chłopach i równocześnie wśród Polaków w XXI wieku. Widzę ciągłość raczej w niektórych tradycjach i obrzędach niż w samych ludzkich cechach.
Dodatkowo – bardzo proszę o wybaczenie – cytat z Tuwima: „A ty, co mieszkasz dziś w pałacu, a srać chodziłeś pod chałupę”22 pochodzi jeszcze sprzed II wojny światowej. W tej wulgarności można też wskazać zjawisko „wychłapiania” się części włościan, które opi- sywał już Reymont (vide synowie bogatych gospodarzy posyłani do szkół). Po wielu dekadach intensywnych przemian społecznych wiele osób, na przykład z rodzin o wielopokoleniowych tradycjach akademickich, może nawet nie mieć wiedzy o swoich wiejskich przodkach, co oczywiście nie jest zarzutem w ich stronę, a raczej w stronę tych, którzy próbują używać nad wyraz uprosz- czonej wizji świata. Polak to nie jest jednoznacznie chłop, bo pewne elementy chłopskiej kultury zanikały już za czasów Reymonta, gdzie wielu bohaterów powieści „nosi się z miejska”. Dokumentujący kulturę chłopską etnografowie w pierwszej połowie XX wieku robili to po części już wtedy, odtwarzając ją, i sami chyba czuli konieczność tej pracy właśnie ze względu na wyczuwalny, nieuchronny zmierzch chłopstwa. Nie oznacza to z kolei, że współczesny Polak jest wielkomiejski, bo co najwyżej wielkopłytowy, ale też wcale nie odnosi się jednoznacznie w życiu społeczno-kulturowym do tradycji chłopskich. Jeżeli nawet wsunie pod wigilijny obrus siano, sprzedawane czasami z opłatkami, to ostatecznie będzie miał na sobie marynarkę, a pod szyją krawat, a nie strój łowicki lub krakowski.
Owa służalczość jest naprawdę wdzięcznym tematem. Andrzej Bobkowski, emigrant i autor pamiętnika pisanego podczas okupacji Francji w latach 1940-1945, wydanego pod tytułem Szkice piórkiem, określił to zjawisko, w mojej ocenie – kapitalnie, jako „polski bizantynizm, czołobitna buntowniczość”23. Te słowa oddają wiele aspektów całego zagadnienia, ale jednak sam Bobkowski nie był chłopem. Jego ojciec był przedwojennym generałem wojska polskiego, a stryj ministrem gospodarki w sanacyjnym rządzie. W tym świetle można powiedzieć, że to cecha bardziej ogólnonarodowa, a może nawet przypisana mocniej do biednej szlachty, która często różniła się od chłopów jedynie tym, że posiadała ganek przy chałupie, szablę oraz umiejętność kłaniania się lokalnym możnym, od których była zależna ekonomicznie i których protekcji potrzebowała, by móc choć pomyśleć o podniesieniu głowy spośród tłumu szaraczków. To zjawisko było szczególnie mocne na ziemiach wschodnich, gdzie zakorzeniały się od wieków niedobre naleciałości i wzorce płynące od sąsiednich narodów.
W samych Chłopach Reymonta widzę jednak o wiele częściej hardość i zawziętość niż spolegliwość. Wieś idzie na zwarcie z dworem i mamy nawet w powieści pewną zagadkę kryminalną – czy to lipczanie podpalili dwór? Prośba i padanie do nóg w powieści może szybko zmienić się w bijatykę – na przykład Szymek i jego awantura z matką. W Reymontowkich chłopach dostrzegam mocniej skłonność do konfrontacji; synowie stawiają się ojcom, parobcy gospodarzom, nawet Witek krzyczy do starego Boryny: „pocałujta mę gdzieś”. Księdza całuje się w rękę, ale gdy próbował on uspokoić tłum przed wyruszeniem do lasu (Zima), jak pisze Reymont:
“ Nie usłuchali, stali nieporuszeni, nikt czapki nawet nie zdjął, nikt go w rękę nie pocałował.
Bardzo chętnie podrążę jeszcze ten ogólny temat chłopskich cech i po raz odwołam się do Dąbrowskiej. Widziałem kiedyś zarzut, że w jej opus magnum Noce i dnie ukazywała chłopów w raczej niekorzystnym świetle. Wyspiański w Weselu sam przecież żonaty z chłopką, wyśmiewa młodopolską chłopomanię. A Reymont? Zapytam w pewnej mierze prowokacyjnie – co dobrego jest w chłopach z jego powieści? Czy do ogółu, do całej grupy społecznej opisanej przez Reymonta da się czuć sympatię, doszukiwać się pięknych, ogólnoludzkich cech itp.?
Inaczej odbieram tę hardość na kartach powieści i nijak nie mogę jej przełożyć na obecną rzeczywistość. Pójdę dalej w swych dywagacjach i pokuszę się o stwierdzenie, że Reymont trochę dodał tej nieustępliwości dla większej dramaturgii opisów czy akcji. Mówiąc oględnie, podkoloryzował rzeczywistość. Na czym opieram swoje przypuszczenia? Na doświadczeniach i obserwacji z życia i tego, co się działo i dzieje wokół mnie, kiedy obcuję z rodakami. Dopuszczam oczywiście, że moje doświadczenia noszą znamiona błędów poznawczych i mogą być nieracjonalne, bo miały na nie wpływ postawy i zachowania spotkanych na drodze życiowej ludzi, którzy poprzez swoje uczynki oddziaływali na moje postrzeganie świata. Niemniej uważam, że wystarczy, aby przeciętny zjadacz chleba stanął przed innym osobnikiem wprowadzającym do swego organizmu taki sam rodzaj strawy, ale ubranym w mundur, kitel lekarski czy sutannę, by wyzbyć się własnego poglądu, opinii, a w szczególnych wypadkach nawet zdrowego rozsądku.
Opieram swoje zdanie na podstawie wielu zdarzeń z życia, kiedy to byłam jedyną pacjentką na oddziale w polskich szpitalach uprawiającą dyskusję z ordynatorami podczas obchodów i widzącą wielkie zdziwienie wśród pozostałego personelu, że tak można. Kiedy podważałam zasadność sakramentów katolickich w rodzinach, w których żadna wiara czy praktyka religijna nie miała miejsca, tudzież negując dochodzenia prokuratorskie i policyjne, i wskazując błędy w rozpoznawaniu litery prawa. Nasi rodacy lubią narzekać i opowiadać, jak to źle się dzieje, ale już bezpośredniej konfrontacji, podważania autorytetów i doprowadzania do realizacji swoich celów przy pomocy osób decyzyjnych w danych sprawach widzę niewiele. Generalizuję tutaj, oczywiście. Zdarzył się w naszym kraju jakiś prawdziwy bojkot marki, banku lub partii na miarę takich jak w Stanach Zjednoczonych czy Wielkiej Brytanii? Nic mi na myśl nie przychodzi, ale chętnie się dowiem i wtedy jestem gotowa zmienić pogląd. Sama, niestety, muszę uderzyć się w pierś, bo zamiast walki z „autorytetami” i urzędniczymi systemami wolałam w pewnym momencie zmienić kraj do życia niż przeżywać codziennie frustracje, nie umiejąc i nie chcąc nagiąć karku i poddać się presji społecznej.
Sprowadzić do żartu lub ironii oraz wyśmiać można wszystko, każdą ludzką przywarę w każdym kraju i w każdym okresie. Chłopstwo polskie i ich cechy nie mają na to monopolu. Przypominają mi się tutaj dwa brytyjskie seriale. Co ludzie powiedzą ze wspaniałą Patricią Routledge w roli głównej, który był satyrą na angielską klasę średnią i sitcom „‘Allo, ‘Allo”, który żartował z tak poważnego i tragicznego wydarzenia, jakim była druga wojna światowa. W konkretnej osobie, zdarzeniu czy zjawisku społecznym można zobaczyć to, co chce się zobaczyć. A czy w Reymontowskiej powieści można zobaczyć dobro i poczuć sympatię do jej bohaterów? Pewnie jak ze wszystkim – to zależy. Już przewinął się tutaj wątek Jagny, którą różnie postrzegaliśmy.
Chłopi nie przywodzą mi na myśl pięknych, ogólnoludzkich cech. Kartkuję właśnie powieść i próbuję znaleźć przykłady, ale nie mogę. Dobro? O ile jest, to w domy- śle i rzadko. Pozytywni bohaterowie i dobrzy ludzie przedstawieni są jako jednostki słabsze, biedniejsze lub niespełna rozumu (Kuba Socha, Agata, Roch, Jacek – brat dziedzica). Dobroć nie pomaga im w życiu. Nie stają się autorytetami. Nie dzieje się w ich życiu dobrze ani pod względem materialnym, ani społecznym. Mam wrażenie, że bohaterowie Reymontowscy uznają tylko argument siły. Najważniejsze jest przetrwanie i opędzanie się przed zbliżającym się niebezpieczeństwem w postaci czy to zagarnięcia mienia, czy posądzenia o niecne występki. Gdzie tu miejsce na piękne i ogólnoludzkie cechy? Kiedy miałyby się rozwinąć i za czyim sprawstwem? Można oczywiście doszukać się dobra i pozytywnych myśli u poszczególnych postaci, ale podczas śledzenia ich losów i postępowania niejednokrotnie szala przechyla się na ich niekorzyść.
Ciekawa jestem Pańskiej odpowiedzi na tak postawione pytanie i zadam jednocześnie własne, bo nasunęło mi się podczas pisania odpowiedzi na poprzednie. Czy dobro popłaca? Osobiście nie wierzę w karmę ani w to, że czynione dobro wraca do nas od innych ludzi w innym czasie. Dobro nagradzane jest w książkach dla dzieci. W powieściach dla dorosłych dzieje się to o wiele rzadziej. Odłóżmy na bok romanse i kryminały, bo tam rezultat jest przewidywalny z racji praw rządzących tymi literackimi gatunkami.
Chłopska hardość i zawziętość, którą przywołałem, odnosiła się oczywiście jedynie do kart powieści, nie przenoszę jej na czasy współczesne, choć z drugiej strony pamiętam jeszcze zasłyszane i przeczytane przykłady różnych zdarzeń sprzed kilku dekad, których brutalność niejednokrotnie ścina krew w żyłach. Postawione przeze mnie poprzednio pytanie mogło stać się mimowolną pułapką, w którą Pani na szczęście się nie wplątała. Bierze się to z tego powodu, że przez długie lata nasza literatura służyła do czegoś: miała swoją rolę w odzyskiwaniu niepodległości, tworzeniu etosu, pokrzepianiu serc itd. Dlatego niejednokrotnie wykoślawiamy jej obraz, oczekując na kartach każdej powieści tych samych postaw. Prus, recenzując Ogniem i mieczem, pisał, że Skrzetuski to niemal Jezus Chrystus w postaci porucznika jazdy husarskiej24. U Reymonta na próżno szukać tak jednoznacznie kryształowych (ale i też jednoznacznie złych) ludzi. Często jest to prze- mieszane; dobry i pracowity Kuba jest kłusownikiem, a Roch opowiada czasami bzdury, by trafić do głów niewykształconych chłopów, czego dobrym przykładem jest opowieść o Panu Jezusie i psie Burku, z którym sobie razem chodził po odpustach itd.
Podobno w średniowiecznych żywotach świętych można trafiać na takie opowieści, że święty, będąc niemowlęciem, w piątki odmawiał ssania piersi matki, bo pościł. Osobiście mogę jedynie schylić z szacunkiem głowę przed taką pobożnością, bo u mnie częściej zwyciężają ciągoty do karnawału niż postu i dlatego też bardziej rozumiem innego świętego, z XIX wieku, który rzucił się na krakowski bruk, by podnieść i dopalić wyrzuconą końcówkę papierosa, bo nie mógł przemóc głodu nikotyny. Postacie jeszcze za życia zbudowane ze spiżu są imponujące, ale równocześnie twarde i zimne. Jak wskazuje doświadczenie całej ludzkości, ideał nie jest cechą człowieka; może być co najwyżej nieosiągalnym celem. Reymont nakreślił sylwetki właśnie takich ludzi, z krążącą pod skórą krwią, z wadami, ambicjami, namiętnościami. Nie napisał traktatu teologicznego, nie napisał Ksiąg narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego. Stworzył co prawda wielką, ale jednak tylko powieść, a dodatkowo powieść realistyczną, dlatego też nie był zobowiązany do opisania sielanki lub kryształowych bohaterów. Na tym tle książki Reymonta mogą być dobrą odtrutką dla tych, którzy postrzegają polską literaturę przez pryzmat „poważnego i smutnego” pana Skrzetuskiego.
Pytanie o to, czy dobro popłaca w literaturze, powinno być poprzedzone pytaniem o samą jej funkcję. Czy ma oddawać rzeczywistość, czy budować wzorce, dawać przykłady i przestrogi? Docere, movere, delectare?25 A może po prostu wystarczy, że będzie rozrywką? Osobiście myślę jednak, że mógłbym postawić tezę taką, w której literatura zawsze gdzieś zostawia pierwiastek dobra. Nie musi tego robić w sposób bezpośredni, pokazując, że smoki są do pokonania26, ale czasami to dobro może okazać się w sposób naprawdę pokrętny, na przykład powieść okropna w formie i treści ostatecznie może pokazać, w jaki sposób książki nie powinno się pisać. Wiele chyba zależy od samego podejścia do literatury, od tego, co czytelnik w niej szuka. Pocieszające jest to, że żyjemy w takich czasach, gdzie dostęp i wybór książek w różnych postaciach jest niemal nieograni- czony. Te złe możemy bez żalu pomijać.
Wyciągając to samo pytanie (czy dobro popłaca?) poza literaturę, możemy spostrzec, że okazuje się, iż położone na szali pojęcie abstrakcyjne zawsze przegra z wymierną korzyścią. Prowadząc taką buchalterię, nie mamy najmniejszego problemu, by dojść do szybkiego wniosku, że nie popłaca. Mam nadzieję, że wybaczy mi Pani krótkie zejście w stronę rozważań podobnej natury, ale uważam, że pewne nieprzeliczalne pojęcia są wprost konieczne, by uważać się za człowieka, bo jeżeli ma się on wynosić ponad odruchy i instynkty, to potrzebuje pewnego rodzaju wędzidła. Taką właśnie funkcję pełni dobro (a może szerzej – moralność), kultura czy tradycja. Są to jednak pojęcia ciężkie do zdefiniowania i stawiające człowieka nierzadko w konflikcie z samym sobą oraz nie odpowiadające na najważniejsze pytania, na przykład o sens życia. W Chłopach są one też widoczne i pewne ograniczenia dają się mocno odczuć. Już w pierwszym wpisie napi- sała Pani o tym, że i nawet dziś można doświadczyć na własnej skórze skutków wyłamywanie się z podobnej grupy. A jak Pani widzi społeczność w Chłopach? Czy to kolektywne mrowisko, czy jednak jest we wsi miejsce na indywidualizm?
Nie umiem jednoznacznie odpowiedzieć na Pańskie pytanie; albo znowu posłużę się magicznym stwierdzeniem: to zależy. Kiedy patrzę na bohaterów w powieści żyjących na małym skrawku ziemi, to jawią mi się jako bezkształtna masa ludzka, która żyje ciężko, pracując od świtu do zmierzchu przez cztery pory roku. Ale kiedy zaczynam myśleć o poszczególnych postaciach, to widzę w nich same indywidualności, mające swoją opinię, cechy charakteru, uzdolnienia czy przywary.
Bo o jakim natężeniu indywidualizmu mówimy? Każdy człowiek, który nie żyje na bezludnej wyspie, a jest osadzony w jakimś zbiorowisku, w którym panują określone normy społeczne i prawne, musi się w mniejszym lub większym stopniu podporządkować owym normom czy paragrafom. W ciągu dnia wyrzucamy śmieci do określonych pojemników, jeździmy po konkretnej stronie jezdni i nie bijemy ludzi, którzy nas irytują, choć może i mamy na to ochotę. Istnieją jeszcze niepisane zasady, może nawet silniejsze i bardziej przestrzegane. Jeżeli chcę być postrzegana jako osoba poważna i profesjonalna, nie chodzę z głębokim dekoltem i mocnym makijażem do pracy. Jeśli pragnę, by mi ufano, nie składam obietnic bez pokrycia. Człowiek ma głęboko zakorzenioną potrzebę przynależności do jakiejś społeczności. Chce być jej częścią, bo wtedy zanika poczucie osamotnienia, wzrasta samoocena i wiara w siebie, a także poczucie sprawstwa i sensu działania. Wspólnota dodaje też odwagi i kreuje swoich bohaterów, gwarantując im, że w razie jakichś represji nie pozostaną sami, że ktoś się za nimi ujmie. Ale to wymaga dostosowania się do grupy, wyrzeczenia pewnych działań czy okazywania emocji.
Chyba że myślimy o indywidualizmie nakreślonym przez Ayn Rand w Hymnie, gdzie ja człowieka autorka wyniosła do bytu nadrzędnego, opisując jako umysł lub zdolność rozumowania i samodzielny wybór drogi życiowej czy możliwość oceny wartości. I tutaj, patrząc na poszczególnych bohaterów powieści Reymonta, odrębności i własnej woli w decydowaniu o sobie odmówić im nie powinniśmy. Można oczywiście dywagować, czy Jagna z własnej i nieprzymuszonej woli wyszła za Macieja, ale przyznajmy – nikt w kajdanki jej nie zakuł i do ołtarza nie poprowadził. Przyglądając się innym postaciom i ich wyborom, też musimy przyznać, że zawsze istniała alternatywna droga postępowania.
I tu także tkwi niezwykłość opowieści Reymonta o zwykłych ludziach mieszkających na wsi. Niby przeciętni, normalni, tacy sami jak gdzie indziej, a jednak każdy na swój sposób ciekawy i psychologicznie autentyczny.
Rozmawiałam niedawno na temat lektur szkolnych z córką i zapytałam ją, co pamięta z Chłopów. Okazało się, że prawie nic. Winę za to ponosi raczej jej nauczycielka, bo moja latorośl czyta książki, i to bardzo dużo. Ale zaczęłam myśleć o tym, że młodym pokoleniom zaczyna umykać coś bardzo ważnego. Nie wynoszą z toku swojego kształcenia pewnej bazy pojęć i znaczeń, które są wspólne dla naszego kręgu kulturowego. Wzorce postępowania umożliwiłyby im później świadome funkcjonowanie w społeczeństwie zbudowanych na wartościach zawartych w tekstach. Mam wrażenie graniczące z przekonaniem, że system polskiej edukacji nie nadąża za rozwojem świata i technologii. Rzadko młodemu człowiekowi w szkole trafia się nauczyciel, który potrafi tak przekazać wiedzę, by ona w nim została na długo. A gdyby chociaż niektóre obowiązkowe lektury przerobić na gry komputerowe? Czyż nie łatwiej byłoby przemycić nasze dziedzictwo i kulturę? Zmieniłaby się tylko forma, w jakiej wiedza zostałaby podana.
Mam bardzo podobne wrażenie, że chłopi w Chłopach to na pierwszy rzut oka – tu posłużę się Pani określeniem – bezkształtna masa ludzka, ale wystarczy przyjrzeć się jej bliżej, by szybko dostrzec jednak, że są tam ludzie różni, a czasami wręcz tacy, którzy świadomie nie szukają swojego miejsca w grupie, jak choćby Bartek z tartaku wędrujący po świecie bez swojego stałego kąta. Ciekawe jest też w powieści pokazanie chłopów w przekroju całej grupy społecznej. Podczas gdy można dziś łatwo ulec pokusie widzenia chłopów jako jednolitą masę, tak u Reymonta wyraźnie widać podział na bogatych gospodarzy, ubogich małorolnych i nędzarzy w osobach komorników.
To zagadnienie przyszło mi do głowy w związku z niedawnymi rozmowami z przyjacielem o społecznościach, które są mocno kolektywne, a przynajmniej ich kultura wyrasta z podobnego systemu. Stąd zresztą wziął się pomysł na cytat kilka stron wcześniej. Takie porównanie tworzy kontrast, w którym Reymontowscy chłopi, choć czują ograniczenia i wpływ społeczności, to jednak pozwalają sobie na złamanie tabu i potrafią wyobrazić sobie życie poza wsią i swymi, czego najlepszym przykładem są rozważania o emigracji. Na dobrą sprawę przyszło mi do głowy, że jest to społeczność na swój sposób nawet liberalna obyczajowo, oczywiście pamiętając o realiach epoki. W przypadku Jagny czarę napełnioną goryczą różnych grzechów i grzeszków przelała kropla zdefraudowanych pieniędzy, które wójt, w mniemaniu wsi, wydał na prezenty dla Jagny.
Czytałem swego czasu książkę etnograficzną o polskich chłopach w czasach Reymonta, choć w innym rejonie kraju27. W jednym z rozdziałów opisano zwyczaje doty- czące niezamężnych panien, które rodziły dzieci i które wprost uroczo nazywano „przeskoczkami”. Równolegle odkryłem wtedy, wertując setki stron wypisów z chrztów, że nie było to może zjawisko powszechne, ale wcale nie nadzwyczajne. I według autora tej książki przeskoczki oczywiście mierzyły się ze złośliwymi docinkami czy komentarzami (do momentu zamążpójścia) i musiały ściąć warkocze, ale nikt im nie odbierał prawa do bycia częścią społeczności, a taki właśnie los czekał w tamtych czasach irlandzkie dziewczyny w podobnej sytuacji i wynikało to z podobnej kultury i tej samej, motywowanej religijnie, moralności!
Bardzo trudno mi odpowiedzieć na pytanie o polski system edukacji. Można na nim wieszać psy, że jest nienowoczesny i daleko w rankingach, ale nie byłby to do końca uczciwy obraz. W moim życiu zawodowym udane zadanie, nawet takie wypracowywane przez długie miesiące, nie kończy się wiwatowaniem, oklaskami, rzucaniem się sobie w ramiona i ocieranymi ukradkiem łzami. Co najwyżej kilka osób pokiwa głową, co można wtedy odbierać jako pewną formę uznania. Jeżeli kilka takich kiwnięć przytrafiło się na mojej ścieżce zawodowej, to też jest to w jakiejś mierze zasługa polskiej oświaty. Z każdym mijającym rokiem też coraz bardziej doceniam to, że w Polsce można bezpłatnie wykształcić się w poważnych i potrzebnych w świecie dziedzinach, jak medycyna czy nauki techniczne. To wielka i szczodra oferta w porównaniu z krajami, gdzie płaci się ogromne czesne, nawet biorąc poprawkę na niski prestiż polskich uczelni. Kilka tygodni temu miałem okazję zobaczyć jednak efekty kształcenia w polskiej, prywatnej szkole podstawowej. Efekt był taki, że jedyną rozsądną reakcją była owacja na stojąco. Opisywana szkoła zrobiła przedstawienie, i to nie byle jakie, bo musical po angielsku. Proszę mi wierzyć, że choreografia, gra aktorska, śpiew i poziom angielskiego u dzieciaków był taki, że… mucha nie siada. Z jednej strony przyszła mi wtedy na myśl refleksja, że być może obserwuje na własne oczy koniec egalitaryzmu polskiego systemu edukacji, dającego jeszcze dwadzieścia lat temu równe szanse każdemu,
komu się chciało. Z drugiej – był to namacalny dowód, że z dzieciakami dalej można zrobić naprawdę dużo i to jeszcze w sposób bardzo widowiskowy. Ale czy w tym istniejącym potencjale jest miejsce dla starej literatury, Reymonta i polskiej wsi z dawnych lat? Nie umiem odpowiedzieć, czy jest sposób na to, by te sprawy były interesujące dla uczniów. Zwykle w takich sytuacjach pocieszam się, w pewnej mierze nawet poważnie, że być może wiele elementów naszej kultury zostanie ocalonych przez żywe w każdym wieku ciągotki ludzi do snobizmu i chęci wyróżnienia się. Kto wie, czy kiedyś Reymont nie stanie się modny wśród ludzi chcących być postrzeganymi przez otoczenie jako inteligentni.
Możliwe, że to przypadek, ale jakoś do tej pory nie trafiałem na osoby, które uznawały Chłopów za wielką literaturę. Swój stosunek do powieści uważałem za nieszkodliwą, osobistą fanaberię. Z tego powodu tak łatwo wpadła mi w ucho Pani uwaga o Chłopach, nawet jeżeli była to tylko część szerszej wypowiedzi. I o ile mnie pamięć nie myli, to było to już rok temu. A to jest dobry pretekst, by zadać pytanie o powieść, której akcja zawiera się właśnie w przeciągu jednego roku. Dawniej wydawało mi się, że Reymont przesadził na potrzeby książki, że skumulował zbyt dużo wydarzeń i zmian w tak krótkim okresie. Dziś mam zdanie inne, od kilku lat, podsumowując sobie mijające dwanaście miesięcy, z niedowierzaniem patrzę na to, ile się w nich wydarzyło. Które odczucie jest Pani bliższe – to, w którym możemy odebrać rok powieści jako zupełnie wyjątkowy? Czy może takie, że to wcale nie przesada i Reymont trafnie opisał zmiany, jakie zaszły w stosunkowo krótkim okresie?
W moim życiu, podobnie jak u Pana, w ciągu roku zachodzi tak wiele zmian, że z trudem sama za nimi nadążam. Chyba zresztą zawsze tak było, ale kiedyś nie robiłam podsumowań i nie patrzyłam wstecz, żeby ocenić, które plany doprowadziłam do końca, a które i z jakich powodów nie zakończyły się powodzeniem. Aby nic z ważniejszych wydarzeń mi nie umknęło, zaczęłam je nawet dokumentować w postaci podsumowań miesiąca na blogu. Mam wrażenie, że te wpisy ze zdjęciami są coraz dłuższe, a przecież opisuję tylko najważniejsze wydarzenia.
Patrząc z tej perspektywy na rok w powieści, wydaje mi się, że napisał za mało. W kilku momentach w trakcie czytania czuję wręcz niedosyt opisywanych zdarzeń. Zwłaszcza brakuje mi więcej szczegółów w miejscach, w których Reymont nadmienia tylko i sygnalizuje aspekty codziennego życia tej wspomnianej wcze- śniej bezkształtnej masy ludzkiej. Nie wystarcza mi, że autor prześlizguje się w kilku zdaniach po opisie przednówku na wsi. Chciałabym znać więcej detali, w jaki sposób ludzie radzili sobie z brakiem pożywienia i ogrzewania. Ciekawa jestem także, o co były swary i kłótnie w innych domach niż gospodarstwa głównych bohaterów. Intryguje mnie każda z osób wymienionych choćby raz na kartach powieści. Brakuje mi wiadomości, jak i czym się leczyli, jak kobiety radziły sobie z fizjologią, czym kierował się dziedzic, sprzedając las, jakie warunki miał Antek w więzieniu. Żałuję, że powieściopisarz nie napisał dalszych części, że nie poznałam losów Hanki i Antka ani ich dzieci. Przecież mogłaby to być wspaniała saga! Nie, to nie był wyjątkowy rok. Te miesiące i wydarzenia to tylko wyimek życia ludzi. Jestem pewna, że wydarzyło się o wiele, wiele więcej, ale zostało opisane wyłącznie to, co najważniejsze.
I zawsze, kiedy wspominane są jakiekolwiek wydarzenia z życia i ich zapis oraz dywagacje, czy to dużo, czy mało, przypominają mi się zeszyty Janiny Turek. Kobieta zapisała każdą czynność, spotkaną osobę, zjedzony posiłek i wykonany telefon. Udokumento- wanych faktów na przestrzeni 57 lat było 410 tysięcy. Gdybyśmy spisywali choćby część wydarzeń, każdy i każda z nas na podstawie swojego życia mógłby/ mogłaby napisać przynajmniej jedną powieść i nie wątpię, że byłaby to ciekawa realistyczna literatura z początku XXI wieku w dynamicznie rozwijającej się technologii. Bo „tylko ode mnie zależy, czy będę uboższa o dzień, który minął, czy bogatsza o to, czego w nim dokonałam”28.
Ale co z grami komputerowymi zamiast lektur szkolnych?
Liczyłem po cichu, że udało mi się wykpić od tego pytania, ale wygląda na to, że muszę się z nim jednak zmierzyć. Nie jest ono łatwe, bo o ile mógłbym podać osobiste przykłady rozwijających gier, to zawsze musiałbym dodać odpowiedni kontekst. W skrócie – w moim przypadku gra nigdy nie stanowiła samodzielnego źródła nowej wiedzy, zawsze było to miłe uzupełnienie do książek czy atlasu geograficznego. To zagadnienie prowokuje mnie też do wspomnienia o eseju Jacka Dukaja Po piśmie. Autor stawia w nim tezę, że jesteśmy w tak przełomowym miejscu, w jakim była ludzkość w momencie przejścia od przekazu ustnego do pisma. Nie był to oczywiście jednoznaczny przeskok, a cały proces i form poprzedzających pismo można się doszukiwać w początkowych wersach Księgi Rodzaju czy u Homera, w których struktura tekstu sugeruje, że kompozycja utworu miała na celu recytację i ułatwienie nauki na pamięć. Dziś, według Dukaja, jesteśmy też w momencie przejściowym, kiedy piśmiennictwo zaczyna imitować bardziej multimedialne dziedziny, na przykład spisuje się rozmowy (tak jak w przypadku i naszej książki), tekst jest szatkowany, rozdzielany na krótkie fragmenty, z dodatkiem obrazków (ikonografii) – tak, by utrzymać uwagę widza przyzwyczajonego do „elektrowstrząsów”, które się serwuje we współczesnym przekazie, czego dobrym przykładem mogą być filmy lub muzyka. To oczywiście w odpowiednio długiej perspektywie ma doprowadzić do odejścia od pisma w ogóle, zastąpienia go właśnie grami, filmami, pełnym zakresem bodźców, wszystkim, co gra, świeci, reaguje, daje impulsy i punkty jak jednoręki bandyta. Nie wiem, oczywiście, czy taka wizja jest prawdziwa, choć w Po piśmie znaleźć można odpowiednie argumenty i przykłady. W zasadzie pewne jest jedynie to, że Jacek Dukaj ma taką wizję, w ujęciu której zastąpienie lektur grą komputerową jest nie tylko możliwe, ale i spodziewane. Osobiście nie mieści mi się to w głowie, ale oczywiście nie jest to żaden argument, bo fakt, że nie potrafię sobie wyobrazić takiej przyszłości, nie oznacza, że nie będzie mieć ona miejsca.
Przyznaję to z niejakim bólem, ale to, o czym pisał w swoim eseju Jacek Dukaj, dzieje się na naszych oczach. Nie mając w tym obszarze żadnej wiedzy i doświadczenia, zasięgnęłam informacji u znajomej, która zawodowo zajmuje się testowaniem gier przed wypuszczeniem ich na rynek. Okazuje się, że jest tego samego zdania, co Pan, Panie Andrzeju, i twierdzi, że gra może stanowić co najwyżej uzupełnienie książki lub być luźno z nią związana. Najsławniejszy jest Wiedźmin, oczywiście, ale istnieje także gra stworzona przez Polaków na podstawie noweli pt. Przemiana Franza Kafki – Metamorphosis. Powieść since fiction Piknik na skraju drogi Arkadija i Borisa Strugackich stała się kanwą do gry Stalker, a gra Bioshock została luźno oparta na twórczości Ayn Rand. Natomiast sama gra This War of Mine traktująca o cywilach w czasie wojny w Kosowie została wpisana jako pomocnicza lektura szkolna. Moja znajoma jest zdania, że podstawowa różnica między grami a książkami jest taka, że gry są interaktywne, a czytanie to dość bierna rozrywka. Przeczytanie książki zajmuje znacznie mniej czasu niż przejście gry, więc przerobienie lektur na grę, na przykład Potopu – pozwolę sobie tutaj wypowiedzieć się jej słowami – „to byłby overkill, bo taka gra musiałaby być bardzo długa. Szybciej byłoby już przeczytać Potop niż zagrać w grę Potop.
To ja może nawiążę do innych przemian, ale takich, które już miały miejsce i pozostały w obrębie samej sztuki. Trafiłem kiedyś na wypowiedź Reymonta, w której stwierdził, że nie lubi naturalizmu29. Zdziwiło mnie to wtedy, bo tak właśnie klasyfikowałem Chłopów. Ale jednak chyba ma Pani w tym rację, że w powieści prześlizgnął się po powierzchni tematyki bardzo trudnej, którą można by przypisać do tego nurtu. Być może ciężko to zauważyć na pierwszy rzut oka z tego powodu, że główni bohaterowie to bogaci chłopi, a elementy biedy to dla nich okres przejściowy, wynik nieszczęśliwego splotu wydarzeń, jak u Hanki po wyprowadzce z domu teścia. Oczywiście obok tego Reymont wplata w powieść nawet i głód, ale robi to czasami w sposób bardzo zdewaluowany. W jednym z pamiętników chłopskich trafiłem na scenę taką, w której autor, wspominając swoje dzieciństwo, opisywał, jak matka gotowała ziemniaki dla głodnych dzieci. Cierpiący malcy wtuleni w matkę wpatrywali się w gar, w którym bulgotała woda. Ziemniaki jakoś dziwnie były ciągle twarde, więc dzieci z nadzieją dalej czekały, aż się dogotują. W końcu zmęczone głodem i emocjami posnęły. Oczywiście w garze nie było nic poza wodą, a matka w taki sposób oszczędziła im przynajmniej płaczu30. Reymont nie sięgał po takie przykłady, opisywał nędzny los sierot u Kozłów, które umierały z niedożywienia i chorób, ale posłużył się dialogiem innych osób. Proszę jednak wyobrazić sobie talent Reymonta połączony ze sceną oszukiwania głodnych dzieci. Elektrowstrząsy gwarantowane. Nie ma ich jednak w książce i mam swoje przypuszczenie, dlaczego. Napisałem kiedyś, że w moim odczuciu Reymont był człowiekiem kulturowym, takim jakim mógł być Europejczyk XIX wieku. Zakładam, że mógł uważać takie zabiegi, jak dokładne opisywanie wstrząsających scen, za chwyt zbyt prostacki i nie chciał szarpać emocjami czytelnika za pomocą podobnych metod. Chciałbym podkreślić, że to tylko moje gdybanie i – napiszę raz jeszcze – czekam na biografię Reymonta, która rozjaśni mi bardziej jego postać i nie ograniczy się do podania samych faktów z jego życia.
Wspomniała też Pani o kobietach i w związku z tym – oraz biorąc pod uwagę to, że kobiece postacie odgrywają bardzo ważne role w powieści – chciałbym zadać pytanie: jak, Pani zdaniem, Reymont poradził sobie z ich opisem? Nie chodzi mi o poszczególne sceny i przedstawienie zachowań, ale bardziej o wgryzienie się w postać, w jej dylematy, rozterki i uczucia. Czy z Pani – kobiecej – perspektywy Hanka, Jagna, Dominikowa są wiarygodne? Opisywał je mężczyzna około czterdziestki i miał za zadanie stworzyć postać nastolatki, mężatki i wdowy. Sam pamiętam przykłady odwrotne, w których choćby autorka kryminału, pisząc o mężczyznach, spisywała co najwyżej swoje fantazje o facetach. A jak, w Pani odczuciu, wypada Reymont? Czy udała mu się ta sztuka przedstawienia kobiet w taki sposób, że czytelniczki widzą w nich prawdziwe postacie?
Co do realistycznego opisywania kobiecych postaci w powieści przez Reymonta, nie mogę oczywiście odpowiadać za odczucia wszystkich czytelniczek, ale według mnie też dość powierzchownie się po nich prześlizgnął. O ile jeszcze postacie Dominikowej czy Hanki stawały mi przed oczami, o tyle Jagnę nie mogłam sobie nijak wyobrazić. Zastanawiam się, na ile mają na to wpływ ucieleśnione współczesne kanony piękna, które patrzą na mnie z okładek magazynów i ekranów, i dyktują, co jest piękne, a co nie, i jak byśmy się przed tym nie broniły, to jednak utrwalają się w naszych głowach. A na ile jest to spowodowane niezbyt dobrze zarysowaną postacią literackiej Jagny skonstruowanej przez Reymonta. Wiele razy spotykałam się z obrazem lub ilustracją przedstawiającą Jagnę i zawsze się zastanawiałam, gdzie to piękno, które widział w tamtych czasach pisarz? Ot, zwykła wiejska dziewczyna, jakich wiele. Puszczając wodze własnej wyobraźni – może to była jakaś dziewoja, która mu się podobała, a od której dostał kosza i w taki sposób zemścił się, nadając tej postaci złe cechy charakteru? Patrząc na to z innej strony – cóż w tamtych czasach mężczyzna wiedział o kobiecej fizjologii, konstrukcie psychicznym czy innych babskich tajemnicach? Chyba tylko tyle, ile sam zaobserwował, zobaczył przez przypadek czy mu powiedziano, bo sam z siebie ciekaw raczej nie był. Kobieta miała przypisane role społeczne i obowiązki domowe, i z tego była rozliczana. Dopóki je wykonywała, czegóż więcej było trzeba?
Sprawiedliwie należy jednak oddać Reymontowi, że jak żaden chyba inny autor, ukazał kobiety nie tylko jako dodatek do mężczyzny, ale jako pełnokrwiste i pełnoprawne postaci, dodające kolorytu i ekspresji całej powieści. Wcześniej, w romantyzmie, kobieta sprowadzała się do przedmiotu westchnień i nieszczęśliwej miłości lub była przyczyną i celem działań mężczyzny. Kobieta mogła być upiorną zjawą, istotą anielską, boską i metafizyczną. Od momentu, gdy Maria Konopnicka, Gabriela Zapolska czy Eliza Orzeszkowa zaczynają być postaciami znaczącymi w pisarskim świecie, kobiety na kartach książek także zostają włączone w życie narodu, w sprawy społeczne i zyskują pełnoprawność literacką. Ciekawe jest to, że kobieta w środowisku wiejskim miała jeszcze niższy status niż w miejskim, może więc to spowodowało, że bohaterki chłopskiego świata u Reymonta charakteryzują się o wiele większą siłą i wyrazistszym charakterem niż choćby miałkie i słabe kobiety z warszawskich salonów Lalki Bolesława Prusa. Biorąc pod uwagę, w jakich czasach tworzył Reymont i opierając się na Pańskim przypuszczeniu, że wyrastał ponad przeciętność pod względem kul- turowym, myślę, że pomimo pewnych niedociągnięć, odrobił swoją lekcję na temat kobiet bardzo dobrze. Na tyle, że z niektórymi kobiecymi bohaterkami na kartach jego powieści mogę się identyfikować.
Pozwolę sobie odbić piłeczkę: a co z mężczyznami? Jak ich skonstruował i opisał? I z którym bohaterem miałby Pan coś wspólnego?
Jest w powieści opisany pewien ciąg wydarzeń, który świetnie opisuje jedną z męskich cech, a który jakoś zrozumiałem lepiej dopiero podczas ostatniej lektury Chłopów. Chciałbym jednak zacząć od małego wstępu, który może okazać się tu pomocny. Sytuację konfliktu wsi z dworem o las Reymont opisał trochę tak, że współczesny czytelnik może odnieść wrażenie, że dziedzic sprzedał chłopską własność, co oczywiście byłoby absurdem. Oczywiście Reymont, pisząc powieść dla siebie współczesną, nie musiał wyjaśniać szerzej tła konfliktu dworu z wsią, bo wtedy były to sprawy dla wszystkich zrozumiałe. Myślę, że dziś warto jednak nakreślić historyczny kontekst sporu, ale przez to musimy się niestety cofnąć na chwilę do czasów jeszcze przed powieścią – do pańszczyzny.
System pańszczyźniany nie polegał jedynie na wyzyskiwaniu chłopstwa. Była to czasami dość skomplikowana konstrukcja gospodarcza, w której na przykład istniały dwa rodzaje własności i dzięki własności użytkowej chłop mógł zapisać synowi gospodarstwo, a jego testament był uznawany, choć własność prawna należała do kogoś innego: szlachcica, króla czy biskupa. Dwór też miał swoje obowiązki wobec wsi i ten argument zazwyczaj przedstawiali zwolennicy pańszczyzny, a mieli o tyle rację, że po jej zniesieniu, o ile bogaci chłopi zyskali ziemię, tak ci bezrolni nie zyskali nic, tracąc w dodatku podstawowe minimum socjalne. Ogólnie zobowiązania dworu nazywano serwitutami i mogły one polegać na zezwoleniu wypasania bydła na folwarcznych łąkach, zbierania chrustu z dziedzicowego lasu czy ścięcia z niego określonej ilości drzewa na opał. Bardzo często były to umowy trwające od pokoleń, zwyczajowe, niespisane i po zniesieniu pańszczyzny wybuchały o nie wielkie spory, bo ziemianie chcieli znieść powinności ciążące na ich dobrach, a chłopi twierdzili, że prawa te im się należą i często jeszcze ich wręcz nadużywali, bawiąc się z dworem w kotka i myszkę31. W początku powieści krowa Boryny pada po przegnaniu jej z dworskiego pastwiska, gdzie według poszkodowanego:
“ paśniki są nasze, w tabeli stoi kiej wół, a one cięgiem wyganiają i pedają, co ich.
I co ciekawe, pomimo tabel, Boryna przegrywa w sądzie, co tylko potwierdza, jak niejednokrotnie trudne do rozstrzygnięcia były to sprawy. Oczywiście służebność próbowano regulować dobrowolnie, co dzieje się też w powieści, gdy w zamian za zrzeczenie się praw do lasu dziedzic proponuje chłopom ziemię. Przez długie lata jednak były to sprawy nierozstrzygnięte i na tyle poważne, że jeszcze w II Rzeczpospolitej (kilka pokoleń po zniesieniu pańszczyzny!) wsie toczyły z właścicielami ziemskimi spory o serwituty przed sądami!32
Proszę zauważyć, że w powieści żaden z bogatych gospodarzy nie piekli się o sprzedaż lasu, a bardziej zależy im na dobrym sąsiedztwie z dworem. Sam Boryna w jednej ze scen liczy pieniądze, jakie może zarobić na zwózce drzewa do tartaku, a ewentualny spór chce rozstrzygać w sądzie. Biedni jednak na wycince dużo tracili; serwitut mógł dać jakieś podstawowe dobro, nawet ten nieszczęsny chrust, który Hanka z innymi komornikami zbiera w zimie. A jednak po kilku stronach od liczenia potencjalnych pieniędzy Boryna staje na czele tłumu i tu może pojawić się pytanie: dlaczego nagle zmienił zdanie? A dlatego, że w międzyczasie dziedzic przyjeż- dża do wsi rozmawiać z najważniejszymi gospodarzami i Boryna wbrew własnym oczekiwaniom nie zostaje na spotkanie zaproszony. To bardzo udany przepis na to, jak najłatwiej i najboleśniej zranić mężczyznę – wystarczy uderzyć w jego ego i poczucie własnej wartości. Reakcja samego Boryny też jest dość charakterystyczna, polega mniej więcej na: no to ja wam teraz pokażę!
Być może bez niego, bez autorytetu najbogatszego gospodarza, awantura nie miałaby miejsca. A jednak wieś poszła na bójkę poprowadzoną przez człowieka, którego ambicja została dotknięta do żywego.
Drugą charakterystyczną postacią jest oczywiście Antek i w tym przypadku też mam wrażenie, że autor dobrze poradził sobie z pokazaniem, jak można tracić nad sobą kontrolę, kiedy górę biorą emocje i uczucia, a czasami niemal wręcz instynkty. To prawie zabójcze zatracanie się w swoich pragnieniach, stawianie ich ponad wszystko inne, nawet ponad żonę i dzieci, miotanie między miłością i nienawiścią, nie jest czymś, co widzę jako jedynie literacki wymysł; podobnie zresztą jak i inne skrajności, w które Antek wpada – ciężka, katorżnicza praca w tartaku, a po jakimś czasie codzienne picie na umór. Z postacią Antka mam jedynie problem taki… A może inaczej – miałbym problem, gdyby Reymont zakończył powieść w stylu „żyli długo i szczęśliwie”. Akcja Chłopów jest jednak wycinkiem większego okresu i chyba specjalnie zakończona w sposób otwarty, co zwiększa wrażenie, że przed bohaterami przecież kolejna jesień i kolejny rok. A w ostatnim tomie Antek staje się nagle Antonim, naprawiającym rodzinne sprawy, poważnym gospodarzem. Być może moja nieufność w trwałość takiej przemiany jest spowodowana tym, że moje osobiste przejście z młodości „durnej i chmurnej” w „wiek męski, wiek klęski” trwało dłużej niż jedna pora roku, ale mam jednak dość mocne wrażenie, że aby poważnie wydorośleć, potrzebny jest dłuższy proces. I dlatego też zakładam, że gdyby powstawały kolejne tomy powieści, to pisarz poprowadziłby Antka jeszcze przez wiele zakrętów, o czym świadczyć może to, że nawet w Lecie Antek proponuje Jagnie wspólną ucieczkę do Ameryki.
Najogólniej rzecz ujmując, w moim odczuciu bohaterowie (mowa tu o wszystkich męskich bohaterach, nie tylko Borynach) są opisani w taki sposób, który każe zastanawiać się, czy Reymont podpatrzył ich wśród prawdziwych chłopów, czy stworzył ich z różnych, małych, zaobserwowanych elementów rzeczywistości i dołożył swoją wizję. To chyba duży komplement dla pisarza realistycznego. Ale w tym samym momencie trzeba też zaznaczyć, że jest to opowieść snuta niczym długa zimowa gawęda. Nie ma w niej miejsca na rozbudowane studia psychiki bohaterów czy analizy ich wyborów. Reymont opisuje rzeczywistość, nie komentuje jej i nie rozkłada na czynniki pierwsze. A że jest w tym mistrzem, to chyba najlepszy dowód może stanowić to, że dywagujemy sobie o jego dziele już przeszło sto lat od wydania Chłopów. Nie umiem natomiast powie- dzieć, z którym z bohaterów powieści mógłbym mieć coś więcej wspólnego niż pojedyncze cechy. Być może do takich porównań jest potrzebne spojrzenie z boku, które widzi więcej; sam jednak mam duży problem, by zobaczyć gdzieś na kartach powieści choćby koślawe odbicie samego siebie.
Wrócę jednak po raz kolejny do opisanej na początku Borynowej ambicji, którą chciałbym zestawić z pewną tendencją dość mocno dostrzegalną od kilku lat w polskiej przestrzeni naukowo-publicystycznej. Po stu latach historia zatoczyła znów ciekawe koło i mamy w Polsce coś na kształt minichłopomanii. Tym razem nie polega ona jednak na zauroczeniu chłopską witalnością i siłą, a na postrzeganiu ich jako zniewoloną siłę roboczą. Wydano w ostatnim czasie kilka pozycji prezentujących podobną wizję, jak np. Ludowa historia Polski Adama Leszczyńskiego, Chamstwo Kacpra Pobłockiego czy – niepozostawiająca wątpliwości, jeżeli chodzi o zawartość – Pańszczyzna. Prawdziwa historia polskiego niewolnictwa Kamila Janickiego. Inny przykład to wymiana zdań pomiędzy Szczepanem Twardochem z wojewodą (dziś ambasadorem na Litwie) Radziwiłłem, zapoczątkowana felietonem, w którym pisarz określił się jako „potomek niewolników”33. Bardzo chciałbym poznać Pani zdanie odnośnie tego nurtu, który osobiście postrzegam jako próbę przeniesienia na polski grunt problemów społecznych mających miejsce w państwach z obciążonym sumieniem różnych błędów w historii. A także – czy w powieści Reymonta widzi Pani bliskich potomków niewolników? Czy można polskich chłopów porównać do zniewolonych ludzi na plantacjach za oceanem?
Kiedy w myślach przywołuję obraz niewolnika, jawi mi się postać Kunty Kintego z serialu pt. Korzenie, który oglądałam w telewizji jako dziecko. Urodzony w Gambii 15-letni młodzieniec zostaje schwytany przez handlarzy niewolników, przetransportowany statkiem do Stanów Zjednoczonych i sprzedany właścicielowi plantacji. Kiedy przeciwstawiam mu polskiego chłopa pańszczyźnianego, znając go z lekcji historii lub lektur szkolnych, nie postawiłabym pomiędzy nimi znaku równości.
Jednak po bliższym przyjrzeniu się aspektom i zaznajomieniu z podanymi przez Pana, choćby Pańszczyzną Janickiego, widzę więcej podobieństw niż różnic. Już samo określenie „chłop” pochodzi od starosłowiańskiego terminu oznaczającego niewolnika. Autor, opierając się na dokumentach historycznych, przedstawił kolejne aspekty funkcjonowania systemu pańszczyźnianego i życia w nim wieśniaków. Panowie, szlachta czy magnaci, żądali darmowej pracy w nieograniczonym wymiarze godzin na ich gruntach za samo tylko prawo do mieszkania oraz dodatkowo innych rozmaitych opłat i świadczeń w naturze. Za nieposłuszeństwo można było odebrać chłopu całe mienie albo wymierzyć karę batem lub kijem, aż się nie będzie mógł podnieść z ziemi. Gdy bicie okazało się śmiertelne, sprawcy na ogół nie groziła żadna kara lub co najwyżej symboliczna. Chłopi byli uważani za istoty gorszego gatunku, niewiele lepszego od koni i wołów roboczych, które można kupować, sprzedawać, przesiedlać i oczywiście zmuszać do pracy na rzecz właściciela. Czym chłopi różnili się w takim razie od niewolników z plantacji bawełny? Chyba tylko kolorem skóry i tym, że ich nie porywano.
Nie ziściły się polskie marzenia o zamorskich koloniach, ale ciekawe, czy gdyby Polska przejęła trwałą kontrolę na Madagaskarze czy w Kamerunie, historia potoczyłaby się inaczej i dzisiaj mielibyśmy podobne problemy do tych w Stanach Zjednoczonych. Ale nie mamy i chyba nie powinniśmy za tamto niewolnictwo przepraszać.
Świat na okrucieństwie i wyzysku jednych przez drugich jest oparty. Wiem, że znajdą się tacy, którzy temu będą zaprzeczać, ale czy za jakiś czas ktoś naszych czasów nie opisze tego podobnie? Nie weźmie pod lupę w taki sam sposób magazynów Amazona, siedziby Google’a czy Doliny Krzemowej? A co z kobietami w Afganistanie, zwykłymi ludźmi w Chinach i Indiach? Czy to nie jest współczesne niewolnictwo? A co z nami? Pracujemy ciężko, aby związać koniec z końcem i utrzymać rodziny, zależni od naszych pracodawców, banków, kart kredytowych, aplikacji w telefonie, kolejnych polityków i ich decyzji, transportu publicznego czy stacji benzynowych. Czy nie zamknięto nas w domach całkiem niedawno na pra- wie dwa lata?34 Wszyscy jesteśmy w jakiś sposób potomkami niewolników, nie tylko chłopi w powieści Reymonta. Oprócz tego 1% ludności na Ziemi posiada już tyle majątku (i władzy), co pozostałe 99%. Podobno wolność to tylko stan umysłu. Chętnie jednak poznam Pańską opinię dotyczącą przeniesienia problemów społecznych, które mają miejsce w narodach post- kolonialnych czy Stanach Zjednoczonych Ameryki, na polski grunt. W czym się to przejawia? Czy tylko w porównywaniu polskich chłopów do niewolników?
To naturalne zjawisko, że bardzo silna kultura rezonuje na inne, niosąc ze sobą mody, zwyczaje, prądy myślowe, a czasami też swoje wewnętrzne problemy. Czasami są to sprawy łatwe do przeniesienia na inny grunt, a czasami to koślawe odbicie obcych bolączek. Za takie uważam na przykład określanie wszystkich białych ludzi „uprzywilejowanymi”, co w każdym Polaku pamiętającym lata 90. XX wieku albo szarość socrealizmu może budzić pytanie, czym się owo uprzywilejowanie wtedy objawiało, bo dzisiejsza, inna już sytuacja Polski jest wynikiem nieludzkiego wysiłku tego pokolenia, które musiało poradzić sobie ze wszystkimi trudnościami zmian politycznych i gospodarczych. Również przy całej empatii do ludzi, którzy przeżywają trudności związane z nierównościami i systemowymi ograniczeniami, to nie potrafię przenieść tamtych problemów w nasze realia.
Jakkolwiek, co też wynika z zaimportowanej mody, obsługa w polskiej kawiarni zwraca się do mnie na ty (dobrze, że nie na wy!), tak nie słyszałem nigdy, by ktoś nie dostał posady albo został źle potraktowany przez policjanta, bo jest potomkiem chłopów pańszczyźnianych. Można nawet ironicznie powiedzieć, że w tych sprawach byliśmy awangardą postępu, bo już dekady temu przyznawano w Polsce przy rekrutacji na studia specjalne punkty za chłopskie pochodzenie.
Nazywanie polskich chłopów niewolnikami to w mojej opinii dość karkołomna konstrukcja, tym bardziej, że należałoby tu bardzo niuansować wiele spraw. W tak odsądzanym od czci średniowieczu Bolesław Chrobry, koronując się na władcę Czech, najprawdopodobniej przywdział tradycyjny dla tej ceremonii strój wieśniaka. To, nawiasem mówiąc, ciekawe, że legendy dynastyczne w naszej części Europy mówią właśnie o chłopach, bo to z nich wywodzili się Piastowie czy Przemyślidzi. Pomijając jednak opowieści w stylu „z chłopa król”, to średniowieczny kmieć miał prawo wyboru pana, któremu służył, co można porównywać do dzisiejszej pracy najemnej. Nowożytność oczywiście wiele popsuła, ale czy dalej usprawiedliwione jest mówienie o niewolnikach? To pewnie zależy od definicji, ale już samo stawianie pewnych założeń może budzić niemałe problemy. Współczesne pojęcia, takie jak na przykład naród, nie dają się przyłożyć do tamtej35 rzeczywistości, dlatego łatwo jest robić uproszczenia, które choć są chwytliwe, to ciężko w nich przedstawić prawdę. Twierdzenie, że Polska, nie mając kolonii zamorskich (choć miało je księstwo Kurlandii, formalnie podległe polskiemu królowi), kolonizowała Ukrainę, jest zręcznie ułożone i łatwo wpada w ucho. Rzecz jednak w tym, że często w tamtych okolicznościach ukraińskim magnatem był najczęściej spolonizowany Rusin, a za pługiem chodził zbiegły z korony, etniczny Polak. I zbyt dużo jest w historii pańszczyzny zmiennych, by móc jednoznacznie nazwać te zależności niewolnictwem, a już szczególnie takim, jaki znamy z historii antyku lub Stanów Zjednoczonych. To oczywiście moja opinia i zdaję sobie sprawę, że wiele osób może postrzegać to zagadnienie inaczej, dlatego też z ciekawością obserwuję pojawiające się w publicznej debacie głosy przeciwne.
Być może warto w tym miejscu sięgnąć do świadka epoki postpańszczyźnianej, czyli do Reymonta i głównych bohaterów naszej rozmowy – chłopów z jego powieści. Tu pewnie też wiele zależy od osobistej wrażliwości i od tego, co chce się w tym dziele odnaleźć, ale nie widzę w Lipcach czegoś, co można by uznać za ślady niedawnego zniewolenia ludzi. Jakkolwiek byśmy Chłopów nie datowali, tak akcja dzieje się zaraz po (oczywiście w skali historycznej) zniesieniu pańszczyzny, a są to już ludzie dość twardo stąpający po ziemi, doskonale znający wartość własności, pieniędzy czy pracy. Nie oznacza to jednak wcale, że poddaństwo było zjawiskiem dobrym. Na pewno nie było w nim miejsca na owocowe czwartki i karnet na siłownię. Pokazuje to choćby krótki fragment, w którym dziedzic spotyka się z chłopami:
“ Bo wolę sprzedać swoim, choćby za pół darmo – za- pewniał gorąco, prawiąc różnoście a rozpowiadając, jak to on i jego dziady, i pradziady zawsze jedno trzymali z chłopami, zawsze szli razem…
Na to Sikora prześmiechnął się i powiedział z cicha: – Tak mi to stary dziedzic kazali wypisać na plecach batami, że jeszcze dobrze baczę.
Reymont ma zresztą to do siebie, że potrafi taką właśnie scenką albo wręcz jednym zdaniem przekazać bardzo wiele, nie wchodząc w próby ocen, interpretacji, pracy u podstaw itd. Nie zrobił z Chłopów manifestu narodowościowego czy politycznego programu, a jedno- cześnie nie uciekał od tych zagadnień i potrafił w jednym zdaniu zawrzeć ogrom treści. Podam tu przykład jeszcze jeden, gdy po śmierci Boryny
“ pan Jacek wszedł do nieboszczyka i mówił długi, serdeczny pacierz obcierając rzęsiste łzy.
– By chociaż synowie wdali się w niego – wyrzekł potem do Hanki. – Dobry to był człowiek i prawy Polak. Był z nami w powstaniu, przystał do partii dobrowolnie i gnatów nie żałował. Widziałem go przy robocie. A zmarnował się przez nas… Przekleństwo ciąży nad nami…
Ten fragmencik mógłby przecież stać się podstawą do kompletnie innej konstrukcji powieści opisującej życie Boryny jako byłego powstańca, świadomego narodowościowo chłopa, który ginie w wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności wywołanego po raz kolejny przez przeklęty dwór. Reymont skupił się na zupełnie innych przejawach życia, a fragment o Borynie powstańcu można wręcz przeoczyć w ogromie powieści. Nie wiem, czy autor zrobił to świadomie, ale mam wrażenie, że gdyby chciał inaczej rozkładać akcenty, do Chłopów mógłby się wkraść wielki wróg powieści realistycznej – fałsz.
Jeżeli już jest mowa o fragmentach powieści, to pozwolę sobie do nich odnieść kolejne pytanie. Wiemy już, że polski Sejm nie umieścił Reymonta w gronie patronów roku 202436, ale jest bardzo możliwe, że w setną rocznicę Nagrody Nobla dla pisarza znajdą się osoby, które sięgną po Chłopów. Wśród nich pewnie znajdą się tacy, którzy nie będą w stanie przebrnąć przez powieść z różnych powodów, choćby przez tematykę czy język powieści. Jaki fragment czy wycinek utworu do lektury poleciłaby Pani takim osobom, które jednak chciałyby w taki sposób uczcić pamięć Reymonta? Oczywiście, liczę też, że nie odmówi mi Pani uzasadnienia swojego wyboru.
No cóż… bardzo liczyłam na to, że setna rocznica nadania Polakowi jednej z największych prestiżowych nagród na świecie będzie doskonałym powodem, by przypomnieć o nas jako narodzie całemu światu, ale jak widać, mamy w Polsce tradycję świętowania raczej klęsk i rocznic śmierci niż zwycięstw. Niejakim pocieszeniem dla mnie jest za to zainteresowanie znajomych Anglików. Kiedy pytają, o czym aktualnie piszę, odpowiadam, że o powieści Peasants i jej autorze, który za swoje dzieło otrzymał Nagrodę Nobla. Widząc w ich oczach podziw, doświadczam małej satysfakcji.
Polecając ją do przeczytania, opowiadam o niej jak o powieści obyczajowej, kładąc nacisk na stosunki międzyludzkie. Raz nawet jednej z moich koleżanek w pracy, miłośniczce książek, polecałam polską powieść, porównując ją do Nędzników Hugo i tłumacząc jednocześnie, że akcja dzieje się trochę później, na polskiej wsi i wśród bogatych i biednych farmerów. I że nie musi znać historii Polski, żeby ją zrozumieć. I tak będę zachęcała każdego, kto będzie chciał zagłębić się w jej lekturze. Relacje, zależności, walka o przetrwanie, dążenie do bogactwa czy choćby dostatniego życia jest najciekawsze u Reymonta. Realizm życia jest tak prawdziwy, że widzę go nawet w formie scenariusza serialu osadzonego we współczesnych nam czasach. Zmieniłyby się oczywiście maszyny na polu, ubiór czy wkradłaby się nowoczesna technologia, ale małżeństwo młodej kobiety z dużo starszym i majętnym mężczyzną, zdrada, chciwość, sołtys, proboszcz czy Agata – może nie wygnana na poniewierkę, ale oddana do domu tzw. spokojnej starości – byłyby interesującymi wątkami.
Kiedy patrzy się na powieść nie przez pryzmat Nagrody Nobla, archaicznego języka czy jako przymusowej do przeczytania lektury szkolnej, tylko jako na romans z wątkami sensacyjnymi lub powieść obyczajową, jej odbiór może być diametralnie inny. To wybuchające konflikty, ludzkie dramaty i rodzące się namiętności unoszą ją ponad przeciętność. Dlatego zachęcając do przeczytania książki, postawiłabym na wątek Boryny, Jagny i Antka.
Wyszukując ostatnio informacji na temat planowa- nych obchodów zbliżającej się rocznicy, natrafiłam na wiadomość, że Chłopi stali się przedmiotem skandalu i kontrowersji. Otóż Akademia Sztuk Teatralnych w Krakowie z filią we Wrocławiu wystawiła dyplomowy spektakl swoich studentów IV roku Wydziału Aktorskiego. Twórcy, w tym reżyser, Sebastian Majewski, posłużyli się kluczem „całe Lipce w mojej c*pce” i wystawili dzieło Reymonta na scenie w sposób tak prymitywny i powierzchowny, że spektakl na scenie stał się festiwalem kpiny i pogardy, a niektórzy świeżo upieczeni aktorzy wstydzili się zaprosić na premierę swoje rodziny. Krytycy teatralni starali się wyjaśnić, że Reymont opisywał ludzkie słabości, przedstawiał społeczność ze swoimi problemami, grzechami i biedą, ale stworzył obraz głęboki i nurtujący. Natomiast aktorzy i reżyser nie popisali się i jedyne, co pokazali, to rozdźwięk pomiędzy dziełem docenionym na świecie i budzącym szacunek a współczesnym teatralnym wulgarnym bełkotem.
Czy znane są Panu jakieś inne skandale związane z Chłopami?
O spektaklu Chłopi i padających w nim słowach „całe Lipce w mojej cipce” dowiedziałem się, czytając o proteście włodarzy Lipiec, których te słowa obraziły. Nie wiedziałem natomiast, że na scenie odbywały się jakieś bezeceństwa. Nie jestem tym, nawiasem mówiąc, zaskoczony. W ostatnich miesiącach miałem okazje zobaczyć trzy współczesne polskie sztuki. Jedna oparta na powieści Lema była w moim odczuciu świetna. Kolejne dwie, komedie, przypominały raczej zlepek luźno powiązanych ze sobą scen i monologów, od kabaretu różniących się chyba jedynie lepszą grą aktorską. Może i akademicki spektakl Chłopi miał taką przewagę, że oparty na Reymoncie prezentował, choć prymitywną, to jednak spójną i logiczną fabułę? Oczywiście kpię, ale – tu już półżartem – nie mogąc nic napisać o sztuce, której nie widziałem, to przynajmniej pochwalę autorów za to, że użyli w niej języka polskiego, który wykorzystano w pewnej mierze nawet inteligentnie i (najmocniej proszę o wybaczenie!) – dowcipnie.
O innych skandalach związanych z Chłopami nie słyszałem. Mam jedynie nadzieję, że nasza publikacja nie stanie się taką i że udało się nam uniknąć skandalicznych błędów lub wniosków w naszej osobistej interpretacji powieści. Jeszcze jakiś czas temu powiedziałbym, że ciężko o kontrowersje w nawiązaniu do utworu, który jest jednak trochę na uboczu naszej literatury. Tak widziałem do niedawna samych Chłopów, ale w ostatnich miesiącach zacząłem jednak zauważać, że był to być może obraz widziany pod lekko zakrzywionym kątem. Pewnie to zasługa tego, że pracując nad naszą książką, byłem mocniej wyczulony na najmniejszą wzmiankę o Chłopach, ale cieszy mnie to, że nadal znajdują czytelników i że dzieło Reymonta wciąż potrafi inspirować, na co bardzo dobrym dowodem jest tworzony w czasie, gdy piszemy, film animowany oparty na fabule powieści.
Ponieważ nieuchronnie zbliżamy się do końca naszej wymiany zdań, chciałbym Panią poprosić o podzielenie się ze mną i czytelnikami wrażeniem z samego procesu pisania tych odpowiedzi. Czy odkryła Pani przez to coś nowego w powieści lub spojrzała na utwór w inny sposób?
Za każdym razem, kiedy pochylam się nad powieścią Reymonta, odnajduję w niej coś, na co wcześniej nie zwróciłam uwagi. Podczas naszej wymiany myśli i wniosków wielokrotnie kartkowałam książkę, by przypomnieć sobie poszczególne wypowiedzi bohaterów, upewnić się, że moje wrażenia się nie zmieniły i tak samo odbieram niektóre aspekty. W trakcie pisemnej dyskusji zauważyłam, że stałam się bardziej wyrozumiała dla postępowania Reymontowskich bohaterów, bardziej współodczuwałam ich losy. Kilka razy zaskoczył mnie Pan swoimi wiadomościami, na przykład o planach kolejnych tomów z fabułą toczącą się na emigracji czy porównaniu polskich chłopów do niewolników. Zdarzało się też, że z obawą otwierałam przychodzącego e-maila z plikiem, bo Pańskie pytania zmuszały do długiego zastanawiania się i myślenia nad odpowiedzią, by pisać zgodnie z własnymi przekonaniami i odczuciami, ale jednak czasem krzyknąć: „hola! Nie pozwalam posunąć się dalej w krytyce!”. I czy moje veto nie spotka się ze zbytnio surowym osądem. Na szczęście wszystko prze- biegało we wspaniałej atmosferze, tak dobrej, że trochę mi smutno, że nasza przygoda się kończy. Napisaliśmy książkę o książce – czyż samo to nie jest niezwykłe?
W czasach szkolnych zdarzało mi się szukać na bibliotekarskich półkach pozycji do poczytania na temat prywatnego życia pisarzy czy epok, w których tworzyli. Chciałam przeczytać coś nienaukowego, napisane przystępnym i prostym językiem opracowanie, by lepiej zrozumieć, a czasami – cokolwiek zrozumieć z omawianych lektur. Trafiałam prawie zawsze na akademickie spekulacje na wysokim poziomie, za wysokim dla uczennicy, która nie miała szczęścia urodzić się w rodzinie, w której dbano o staranne i wszechstronne wykształcenie i mówiono w domu językiem literackim.
I właśnie sobie uzmysłowiłam, że sama coś takiego napisałam! Spełniłam dzięki Panu coś, o czym nie śmiałam marzyć. Wystarczyło na jednym ze spotkań autorskich w Liverpoolu, na angielskiej ziemi, odpowiadając na pytanie czytelniczki, powiedzieć, że moją ulubioną powieścią wszech czasów są Chłopi Reymonta i spotkać człowieka, który lubi realistyczną literaturę z początku XX wieku. A później już się potoczyła nasza mailowa wymiana uwag, myśli i poglądów. Reymont byłby z nas dumny.
Mam nadzieję, że kiedy już kończymy książkę, mogę pozwolić sobie na lekkie uchylenie drzwi od kuchni i częściowo zdradzić, jak nad nią pracowaliśmy. Niedawno uderzyła mnie myśl, że w jakiejś mierze otworzyliśmy kompozycję Chłopów. Rozpoczynaliśmy pisać jeszcze w jesieni, choć nie w tej pięknej, złotej, ciepłej, polskiej jesieni, gdy zaczyna się akcja powieści i gdy stara Agata rusza w świat na żebry. Nasz początek miał miejsce raczej w czasie słoty, ale jednak wciąż była to kalendarzowa jesień i zaznaczę tylko, że odnoszę się do polskich pór roku, bo oboje (w większości) pisaliśmy w kraju, gdzie pora jest tylko jedna – deszczowa, przetykana różnymi skalami temperatury, szarości i zachmurzenia. Kończymy ten etap pisania, gdy kończy się też kolejne lato. Oczywiście na Wyspach Brytyjskich z łatwością można było je tego roku przeoczyć i bez spojrzenia w kalendarz nie zauważyć, że „to już”, i tak samo nie dostrzec słońca, które miało ciężkie zadanie przebicia się przez nieustannie zachmurzone niebo. Tym niemniej bardzo niedawno cieszyłem się sierpniowym słońcem w Polsce, obserwując jednocześnie pierwsze zwiastuny nadchodzącej jesieni. Osobiście ten przełom pór roku, zwłaszcza kiedy jesień trafi się naprawdę piękna, działa na mnie dość nostalgicznie i odbieram często ten okres jako koniec pewnego etapu, kolejny obrót koła po życiowym torze. Być może też i tak odbierał to Reymont i czy mamy tu kolejną hipotezę odnośnie rozpoczęcia Chłopów jesienią? Ale skoro tak się ułożyło, że kończymy pisać, gdy tak jak w powieści – wyruszyły pielgrzymki do Jasnej Góry, gdy jest już po żniwach i dożynkach, gdy noce są coraz chłodniejsze i bardziej ciche, to może nie będzie lepszego zakończenia niż zacytowanie samych Chłopów, ostatniego zdania powieści. Pamięta Pani, jak brzmi?
“ Ostańcie z Bogiem, ludzie kochane.
1.Przeszkodą dla uhonorowania Żeromskiego stał się jego anty- germanizm. Przy kandydaturze Reymonta wysuwano z kolei zastrzeżenia dotyczące rzekomego antysemityzmu, czego do- wodem miało być nieprzychylne przedstawienie żydowskich, łódzkich fabrykantów w Ziemi obiecanej.
2. Wspomnienia takie opisano np. w„Pamiętnikach włościanina” Jana Słomki, książka w formie e-booka dostępna jest na platformie wolnelektury.pl
3. Przez lata dominował pogląd, że język bohaterów powieści został stworzony przez autora jako zlepek elementów różnych, chłopskich gwar z wszystkich ziem polskich. Celem takiego zabiegu miało być pokazanie bogactwa języka polskiej wsi oraz „uniwersalizm” mowy w powieści. Dziś pojawiają się zdania, że reymontowscy chłopi „mówią” jednak w takim języku, jakim mówiono w Lipcach i okolicach w czasie powstawania powieści.
4.„Na zachodzie bez zmian” Ericha Marii Remarque’a jest jedną z bardziej znanych powieści wojennych, pokazujących jej bezsens i okrucieństwo. Książka doczekała się kilku ekranizacji, mowa tutaj o najnowszej, zrealizowanej przez Netlix’a w 2022 roku.
5. Film produkcji amerykańskiej z 1967. W rolach głównych wystąpili Dustin Hoffman i Anne Bancroft. W fabule młody absolwent collegu wdaje się w romans ze starszą sąsiadką.
6. Felieton Rzeczy nasze codzienne ze zbioru Mentalistka Róży Wigeland.
7. W Anglii napoje spirytusowe typu whisky, rum, wódka i gin należy podawać na kieliszki w ilości 25 ml lub wielokrotność 25 ml. Reguluje to Licensing Act 2003.
8. Poemat „pijacki” Wieniedikta Jerofiejewa. Bohater poematu, znajdujący się w pijackim ciągu opisuje bezwładnymi monologami dzień, w którym próbuje dostać się pociągiem z Mokswy do Pietuszek, w których widzi miejsce, gdzie wyrwie się z błędnego koła alkoholowej maligny.
9. Bohaterką „Komediantki” jest aktorka. Reymont zawarł w powieści swoje doświadczenia wyniesione z występów w wędrownej trupie aktorskiej. Sami „Chłopi” powstali dzięki pracy Reymonta na kolei. Będąc dróżnikiem w Lipcach (dziś Lipce Reymontowskie) obserwował przez kilka lat życie i zwyczaje mazowieckiej wsi.
10. Parafraza cytatu z Ferdydurke Gomrowicza: „Dlaczego Słowacki wzbudza w nas zachwyt i młość(…) Dlatego, panowie, że Słowacki wielkim poetą był!”
11. Z franc. „koniec wieku”. Ogół tendencji panujących w Europie w końcówce XIX wieku, charakteryzujący się przekonaniem o nadciągającym upadku kultury.
12. Opisywany wypadek miał miejsce 13 lipca 1900 roku. Reymont otrzymał odszkodowanie w wysokości 38,5 tysięcy rubli. Jak wielką to było sumą, łatwo sprawdzić, analizując kwoty padające w samej powieści.
13. Reymont planował cykl powieści o polskiej emigracji w różnych częściach świata. Z zachowanych notatek wynika jednak, że bohaterem łączącym LLipce z kolejną powieścią miał być Mateusz, a nie Antek.
14. Określenie spotykane w książkach z początku XX wieku, oznaczające przedwczesną śmierć.
15. Dywagacje oparte na lekturze Greenpoint. Kroniki Małej Polski Ewy Winnickiej. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021
16. Ciekawym opisem masowej emigracji Polaków do Brazylii są reportaże Adolfa Dygasińskiego Listy z Brazylii, wydawane w 1890 i 1891 roku, pokazujące tragiczne losy polskich chłopów oszukanych wizją dobrobytu w Ameryce Południowej.
17. „Dwa lata, bracie, jak ino wrócił z Brazylei, tak się położył i cherla, i cherla, i nawet mi schnie” – W. Reymont, Pielgrzymka do Jasnej Góry [online], https://wolnelektury.pl/ka- talog/lektura/reymont-pielgrzymka-do-jasnej-gory.html [dostęp: 19.10.2023].
18. P. Milewski, Planeta K. Pięć lat w japońskiej korporacji, 2020, do- kument elektroniczny.
19. Wypowiedź Roberta Makłowicza z 17 września 2022 z wywiadu w „Krytyce Politycznej” [online], https://krytykapolityczna. pl/kraj/robert-maklowicz-kuchnia-polska-ludowa-historia-
-mieso [dostęp: 19.10.2023].
20. Eksperyment Milgrama – eksperyment psychologiczny wykonany przez amerykańskiego psychologa profesora Stanleya Milgrama na Uniwersytecie Yale w latach 1961-1962. Polegał on na tym, że na polecenie „profesora” uczestnik „raził” prądem człowieka, choć ten prosił, by przestać. W rzeczywistości nikt nie otrzymywał żadnych wstrząsów elektrycznych. Błagająca o litość ofiara w rzeczywistości nie była po prostu badanym, lecz wynajętym aktorem tylko udającym ból. Eksperyment miał za zadanie ukazać, jak wiele cierpienia są w stanie zadać zwyczajni ludzie niewinnej istocie w momencie, w którym został im wydany taki rozkaz. Co ciekawsze, nie były to osoby o tendencjach sadystycznych, a zwyczajni ludzie w różnym wieku i o różnym wykształceniu. Bardzo przerażającym jest to, że prawie żadna osoba spośród 40 badanych, którzy byli w roli „nauczyciela”, nie wycofała się, mimo tego, że „uczeń” bła- gał, żeby przestać. Eksperyment Milgrama ukazuje, że praw- dziwym winowajcą ukazanego zachowania badanych jest cechująca ludzi niezdolność do przeciwstawienia się żądaniom autorytetu oraz uleganiu im w wyniku nacisku. Milgram swoim eksperymentem pokazał efekt ślepego posłuszeństwa oraz nadużywania władzy.
21. Teoria Trofima Łysenki (1898-1976), radzieckiego biologa, kwestionująca istnienie genów i zakładająca dziedziczenie cech nabytych. Powszechnie uznana dziś za pseudonaukę, w czasach Związku Radzieckiego była częścią walki ideologicznej z Zachodem.
22. Fragment utworu Tuwima Wiersz, w którym autor grzecznie, ale stanowczo uprasza liczne zastępy bliźnich, aby go w dupę pocałowali, wydany w 1937 roku.
23. „Cała Polska to jest taka bouillabaisse, taki bigos, że czasem można to znienawidzić. Rasowo Słowianie, kulturalnie łacińscy, z temperamentem bizantyjskim (polski bizantynizm, czyli buntownicza czołobitność, nadawałaby się do osobnego studium), intelektualnie mieszanina niemiecko-francuska z powiewami do Rosji – jakiś piekielny konkokt, w którym my sami gubimy się bardzo często” – A. Bobkowski, Szkice Piórkiem, wydaw. CiS, Warszawa – Stare Groszki, 2014, wpis z 25 marca 1943, s. 386.
24. „Jeżeli tylko w powieści znalazła się jaka Golgota, z pewnością na jej szczycie krzyżował się «poważny i smutny» pan Skrzetuski…”. Recenzję Ogniem i Mieczem B. Prusa wydrukowano w 1884 roku. Cytowany fragment pochodzi z artykułu opartego na recenzji, wydanego w prasie emigracyjnej „Silva Rerum” – tygodniku społeczno-kulturalnym wydawanym w Londynie po wojnie. Artykuł dostępny dziś przez witrynę RetroPRESS (Miecz Prusa nad Ogniem i mieczem [online], https://wolnelektury.pl/ katalog/lektura/prus-ogniem-i-mieczem-powiesc-z-dawnych-lat-henryka-sienkiewicza [dostęp: 19.10.2023]).
25. Z łac. uczyć, poruszać, bawić – starożytna maksyma opisująca funkcję sztuki.
26. Nawiązanie do wypowiedzi G.K. Chestertona: „Baśnie są bardziej niż prawdziwe, nie dlatego, że mówią nam, iż istnieją smoki, ale że uświadamiają, iż smoki można pokonać”.
27. Mowa tu o Zwyczajach i pojęciach prawnych ludu nadrabskiego Jana Świątka z 1897 roku.
28. Jedna z tzw. złotych myśli przeczytanych gdzieś w mediach społecznościowych.
29. Naturalizm w literaturze cechował się opisywaniem najbiedniejszych, bez upiększania rzeczywistości, a wręcz z jej faktograficznym opisem. Często łączony był z ruchem socjalistycznym, podkreślał nędzę najniższych warstw społecznych. Wiele z powieści i nowel Reymonta zawiera w sobie elementy natu- ralizmu, zwłaszcza w odniesieniu do opisu nędzy chłopów lub robotników.
30. Wspomnienie opisane w Przez cienie żywota wydane w 1925 roku w pamiętniku autorstwa Ferdynanda Kurasia, chłopskiego poety urodzonego w 1871 roku
31. „Bo Kuba umieli tak ściąć jakiego grabka i schować pod gałęzie, że ani borowy poznał!” – przykład z samej powieści, fragment tomu Zima.
32. W kilkudziesięciu miejscach w Polsce serwituty istnieją do dziś, na przykład mieszkańcy Wąchocka korzystają z serwitutu leśnego nadanego jeszcze przez króla Kazimierza IV Jagiellończyka.
33. Szczepan Twardoch, Jestem potomkiem niewolników [online], https://wyborcza.pl/duzyformat/7,127290,26826334,jestem-potomkiem-niewolnikow-twardoch.html [dostęp: 8.11.2023].
34. Mowa tu o pandemii zakaźnej choroby COVID-19 wywoływanej przez koronawirusa SARS-CoV-2, która spowodowała globalne zakłócenia społeczne i gospodarcze, w tym największą światową recesję od czasów wielkiego kryzysu gospodarczego w latach 1929-1935.
35. W największym uproszczeniu: pańszczyźnianej. A bardziej ściśle – do rzeczywistości przed wielkimi zmianami społecznymi na przełomie XVIII i XIX wieku (też w przybliżeniu, bo ten pro- ces trwał do zakończenia I wojny światowej).
36. Sejm RP jako patronów roku 2024 wybrał Marka Hłaskę, Arcy- biskupa Antoniego Baraniaka, Romualda Traugutta, Wincente- go Witosa, Kazimierza Wierzyńskiego, Melchiora Wańkowicza, rodzinę Ulmów, Zygmunta Miłkowskiego i polskich olimpij- czyków. Reymont nie znalazł się też na liście Senatu, na której figurują: Witold Gombrowicz, Czesław Miłosz, Wincenty Witos oraz Władysław Zamoyski. „Wiemy” w tekście odnosi się do prywatnej rozmowy telefonicznej autorów.