Sebastian: druga szansa – od 2010 w Anglii

14 grudnia, 2017 Wyłączono przez Redakcja

Emigracja jako szansa

Stwierdzenie, że emigracja też może być szansą kojarzy się wielu osobom z wypowiedzią byłej pierwszej damy w Polsce. Sebastian w rozmowie opowiedział jak wykorzystuję w Anglii szansę daną jemu. W jego relacji dużo o tym jak zmieniło mu się podejście do życia, w jaki sposób je sobie tutaj poukładał i jak poszukiwania adrenaliny z ulicy przeniósł na salę treningową.

Jestem chłopakiem ze Śląska, który wyjechał na emigrację. Problemy z pracą i trudna sytuacja finansowa zmusiły mnie do wyjazdu do Anglii. Obecnie jestem już tutaj 7 lat i nie narzekam, rozwijam się. Jestem żonaty, mam dwoje dzieci, szczęśliwy ojciec i mąż.

Początki tutaj nie były złe ze względu na to, że siostra mojej żony była już w Anglii od 3 lat i razem ze swoim mężem wzięli mnie pod swoje skrzydła. Mieszkałem z nimi przez pewien czas, pomogli mi znaleźć pracę i załatwić wszystkie formalności, więc na start nie mogę narzekać – nawet pomimo tego, że nie umiałem języka. Początki wspominam dobrze. Jestem zaradnym chłopakiem, pracowitym; już na drugi dzień po przyjeździe pracowałem. Nie było jakiś problemów i ja to mile wspominam. Od początku jestem w Liverpoolu, cała moja historia tutaj jest związana z Liverpoolem.

Pracuję na magazynie: jeżdżę wózkami widłowymi i przyjmuję towar na tzw. goods-in’ie. Zmieniałem stanowiska już chyba z 5 razy – jestem osobą, która szybko się nudzi jednym zajęciem, lubi się rozwijać i poznać coś nowego. Zaczynałem od rozładowywania kontenerów, przeszedłem później na wózki wysokiego składowania, później counter-balance’y (rodzaj wózka widłowego – przyp. Red.), jeszcze później przyjmowanie towarów – i tak to się kręci, aczkolwiek aktualnie jestem na zwolnieniu przez wypadek w pracy, więc teraz to „pomoc domowa”.

Uważam, że to leniwy i brudny kraj. Strasznie odczuwam ich nienawiść, choć to nie my zabieramy im pracę, tylko oni są zbyt leniwi by pracować. Problemem dla mnie jest bariera językowa, bo jeżeli lepiej znałbym angielski o wiele bardziej komfortowo bym się tu czuł. Tęsknota doskwiera i ciągnie mnie do swojego kraju, gdzie zostawiło się przyjaciół i znajomych, ale z drugiej strony muszę patrzeć na dobro rodziny i dzieci. Dzieciom się podoba, mają wszystko. Zepsuje się, na przykład kontroler – idę do sklepu i kupuję. Nie muszę wyliczać, że kupimy za dwa miesiące, bo w tym miesiącu kupiliśmy coś do domu. Chcąc nie chcąc dla dobra rodziny jestem tutaj. Anglia jako Anglia podoba mi się, ale nie podobają mi się ludzie – w jaki sposób jesteśmy przez nich traktowani, pomimo tego że rozwijamy ich kraj i napędzamy gospodarkę. Mają nam to za złe, ale zweryfikuje to czas. Jak to odczuwam…Bardziej jest to robione w formię żartów. Z czymś takim na ulicy; w takim stylu, że ktoś usłyszał, że mówię po polsku i mnie wyzywał nie spotkałem się. Bardziej w pracy – niby docinki, niby żartobliwe – ale można odczuć, że to jednak nie żarty, tylko nie chcą po sobie poznać co tak naprawdę myślą, bo boją się pewnie pozwów o rasizm czy czegoś takiego. Osobiście na ulicy nie odczułem nic takiego. Sąsiedzi wiedzą, że jestem Polakiem, moje dzieci normalnie się bawią z angielskimi dziećmi, więc dosłownie nie odczułem tego, ale jednak nadal uważam, że jest to rasistowski kraj.

Z Polakami tutaj żyję dobrze. Pochodzę ze środowiska, które fascynuje się piłką nożną, więc ta piłka też przyciągnęła znajomych. Mimo że w Polsce pewnie bylibyśmy wrogami i nie rozmawiali ze sobą to tutaj mamy bardzo dobre kontakty. Wiadomo, że wszystkim nie dogodzisz i że są ludzie, którzy Cię lubią, i są tacy, którzy nie lubią. Na tych którzy mnie nie lubią jakoś nie zwracam uwagi – mam swoje grono znajomych, trzymam się z nimi i więcej nie potrzebuję. Nie lubię ilości, wolę jakość. Wolę 10 normalnych znajomych zamiast 40, którzy za plecami wbiją nóż. Myślę, że kontakty z innymi mam spoko, na dobrym poziomie.

Emigracja nauczyła mnie pokory, ze względu na to, że to jest moja druga szansa. Jeżeli spalę sobie tutaj mosty i wrócę do Polski to moja rodzina odczuję to bardzo. Skoro dostałem drugą szansę to głupio byłoby zawieść, bo tutaj ze zwykłej pracy, gdzie pracuję legalnie i nie muszę nic kombinować mogę normalnie żyć, jak normalny człowiek. Nie muszę myśleć, że jak mi się pralka zepsuję to: „co ja zrobię?”. Nie – jak się zepsuje pralka to idę do sklepu i ją kupuję. Fakt, że to odczuję, bo to nie jest mały wydatek, ale nie tak wielki, żeby brać kredyt.

Chłopcy byli malutcy jak tutaj przyjechaliśmy, nie bardzo to nawet pamiętają. Jak coś wspominamy z Polski to długo się zastanawiają nad tym, czy to jeszcze pamiętają, ale jak jedziemy do Polski na wakacje i przejeżdżamy przez znajome miejsca to je kojarzą. Im się tutaj bardzo podoba. Prze-szczęśliwi: koledzy, piłka, mają duże możliwości i cieszą się tym. W domu rozmawiamy tylko po polsku. Dzieci rozumieją po polsku, aczkolwiek mają lekkie problemy z pisownią. Jak np. jedziemy do Polski i widzą nazwę miasta Jelenia Góra to mówią: „Tata – patrz: Dżelenia Góra”. Wiesz, nawyki zbierają angielskie jednak. Rozmawiamy po Polsku; z babcią się dogadają, z resztą rodziny też. A angielski – kozacko: i pisownia, i czytanie. Na początku bałem się o starszego; strasznie był zamknięty w sobie, bo od razu do szkoły poszedł. Długo rozumiał po angielsku, ale nic nie mówił. Okazało się, że to jest normalna kolej rzeczy i dziecko musi sobie wszystko poukładać. Nie cisnąłem, nie wywieraliśmy presji na dziecku, że musi się nauczyć. Minął jakiś tam okres – on się odwraca i mówi płynnie po angielsku. Teraz potrafi się w sekundzie przełączyć; rozmawia ze mną, a nagle się odwraca i już do kuzynki po angielsku mówi. Można powiedzieć, że są dwujęzyczni.

Miałem kiedyś z kolegą taką sytuację, że staliśmy w kolejce i on mówi: „Ale ta pani ma fajny tyłek!” A ona się odwraca: „Nie tylko tyłek.” Nauczyło mnie to, że trzeba trzymać język na wodzy, że trzeba uważać co się mówi i gdzie się mówi. Nie mam chyba czegoś takiego, żeby coś mi bardzo w głowie utkwiło po przyjeździe… Nie – bardziej jakieś rodzinne sytuacje, jakieś niespodzianki typu: prezent dla dziecka. Wiesz, chłopak w siódmym niebie: „Tato! Co tata kupił!” Praca, dom, wcześniej jeszcze sport – i tak się wszystko kręciło wokół tego. Jestem zwykłym chłopakiem z biednego, szarego osiedla, i jak mówiłem: dostałem drugą szansę. Po prostu żyję.

O życiu w Polsce nie ma co za bardzo opowiadać. To nie jest epizod, którym się chcę jakoś chwalić. Wolę zachować dla siebie. Nie byłem grzecznym chłopcem, tyle Ci powiem. Aczkolwiek ten czas też będę mile wspominał, bo on chyba wyrobił we mnie charakter takiego zawziętego chłopaka, który dąży do czegoś i ma jakiś cel. Zawsze idę do przodu i chce coś osiągnąć – to jest moje motto. Pomimo braku języka porobiłem jakieś kursy, czasami symulowałem: kiwałem tylko głową, bo połowy nie rozumiałem, ale nadrabiałem umiejętnościami, gdy bardzo dobrze jeździłem wózkami. Taką metodą step by step szedłem do przodu. Wydaje mi się, że ten charakter pomógł mi się tutaj odnaleźć bo znałem wielu chłopaków, którzy tutaj przyjechali i po czterech miesiącach zjeżdżali. Ja miałem fajny start, bo przyjęła mnie rodzina i pomogła mi. Niektórzy przyjeżdżają tutaj na wariackich papierach. Po prostu wpada, bo ktoś mu powiedział, że jest robota, a tu nagle trzeba insurance number (numer ubezpieczenia społecznego w Anglii – przyp. Red.) i jakieś inne sprawy, a on nie umie języka, nie ma mu kto pomóc, i tak się chłopak błąka. Wydaje mi się, że dużo zależy od startu i czy masz kogoś kto Ci pomoże.

Trzeba do wszystkiego podejść spokojnie, małymi krokami iść do przodu. Małą łyżką jeść spokojnie, a nie chochlą, bo się możesz zadławić i spalić jakieś mosty. Można nawet przez przypadek coś wywinąć i dostać deport, a wtedy zamyka się fajna książka, która dopiero zaczęła się pisać. W Polsce jak o 22.00 miałem smaka na piwo to wychodziłem do knajpy, a tutaj trochę się boję, żeby nie trafić na jakiś scouce’ów (mieszkańcy Liverpoolu – przyp. Red.) Nie, że się ich boję – po prostu nie szukam problemów. Wolę sobie jechać do ASDA’y (supermarket w Wielkiej Brytanii – przyp. Red.), kupić sobie cztery piwa, zostawić je w lodówce i wypić przed telewizorem jak będę miał ochotę. Już nie szukam dodatkowych wrażeń i staram się też dawać dobry przykład dzieciom, że tata zawsze był w domu, pracował, jeździł z nimi na treningi. W Polsce pewnie musiałbym gdzieś na budowie robić po 12 godzin. Budowlanka się kończy piciem prawie co każdą dniówkę i te dzieci by nic ze mnie nie miały, a tutaj czuję, że to jest to. Na razie wydaje mi się, że to swoją szansę w 100% wykorzystuję. Nie rzucam się na głębokie wody i myślę, że zmierza to w dobrym kierunku.

Będę tutaj na pewno, dopóki dzieci nie skończą edukacji. Wtedy będę rozmyślał, czy nie zjechać sobie na emeryturę do siebie, do swojego grona.

Mnie zawsze ciągnęło w Polsce to jakiś mocnych wrażeń, do bijatyk. Też trochę trenowałem w klubach – nie było to jakiś zawodowy sport, po prostu zabijanie czasu. Tutaj spotkałem chłopaka, który szukał grupy osób zainteresowanych sportami walki. To była grupa, która nie miała odwagi wejść w jakieś bardziej doświadczone towarzystwo, więc coś sobie trenowali i sparingi robili. Nie oszukujmy się: nie każdy umie się bić, a żeby wejść na jakiś poziom trzeba to trenować od małego. Niektórzy się wstydzą tego, ale wydaje mi się, że niepotrzebnie, bo jednak najlepiej się uczyć od lepszych od siebie. Zaczęliśmy od 4 – 5 osób. Wynajmowaliśmy sobie salę, płaciliśmy za nią, i tak się zaczęło. Z treningu na trening coraz większy apetyt, żeby podnosić poziom. Jaka dyscyplina? To było pod kątem brazylijskiego jiu jitsu, ale trenowaliśmy wszystkie style: boks, zapasy, po prostu wszystkiego po trochu, ale jednak najwięcej kręciło się to wokół jiu jitsu. Później zaczęły się pierwsze profesjonalne treningi. Poszliśmy na trening bokserski – pierwsze koty za płoty i przełamanie – okazało się, że wcale nie jest taki diabeł straszny. Później chciałem więcej i więcej. Jiu jitsu jest prze-kozackie, naprawdę. Tam dopiero idzie się nauczyć pokory i charakteru. Przychodził dziadek, taki na oko 50 lat – tak sobie patrze na niego i myślę: „Co ty, dziadziuś, tu robisz?”. Koleś do mnie podchodzi i ja w 30 sekund klepię matę, a wagowo był mniejszy ode mnie. To mi pokazało, żeby nie oceniać ludzi po okładce. Będąc w takim klubie wszyscy stają się taka jedną, dużą familią, rodziną. Tam każdy do siebie ma duży szacunek. To mi się bardzo podoba w brazylijskim jiu jitsu.

Ten znajomy namówił mnie, żebym pojechał na zawody. Mówię do niego: „Człowieku, gdzie ja na jakieś zawody, Ty jesteś jakiś niepoważny.” On do mnie: „Przecież nic Cię to nie kosztuję, spróbuj!” I tak pod jego naciskiem i namową – można powiedzieć nawet, że trochę to na mnie wymusił – podjąłem tą rękawice i zgodziłem się. To były zawody organizowane przez Grapple Nation. To jest taka federacja, która organizuję taką jakby ligę brazylijskiego jiu jitsu. Przez cały rok jest chyba 12 edycji i do każdej z tych edycji możesz się zarejestrować. Po całym roku – tak jak w lidze – są podliczane punkty z każdych zawodów. Pojechałem tam pierwszy raz i zdobyłem brąz – i to w dziedzinie kimon. Walczyłem w kimonach i bez kimon. Lepiej się czułem bez, bo w kimonach to już naprawdę jest wysoki level. Byłem pewien, że w kimonach skończą mnie od razu, a tu się okazało, że przywiozłem brązowy medal. Dodatkowo jeszcze była taka fajna sytuacja, że walczyłem z kolesiem, który miał ksywkę Wiking. Wyszedł rzeczywiście taki wiking: w dredach, z brodą, strasznie umięśniony – tam było widać te 85 kg, ale samego mięśnia. Przegrałem z nim, ale okazał się Polakiem i to jeszcze ode mnie z miasta z Polski. Taka fajna, zabawna sytuacja: podszedł do mnie i mówi: „Nie martw się, najważniejsze, że dwa medale jadą do Polski.” On w finale przegrał, ale dwa medale zabraliśmy Anglikom.

Ten sport jeszcze takiego dodatkowego kopa mi dał. Wcześniej przez jakiś czas to wyglądało tak, że wracałem z pracy, jadłem obiad i zamulałem przed telewizorem. A jak zacząłem trenować to w pracy już nie mogłem się doczekać treningu. Wracałem z sali i jechałem gdzieś z dziećmi na jakieś wycieczki – strasznie mnie to nakręcało i dawało dodatkowego, pozytywnego powera. Ja jestem teraz nawet przekonany, że po tej mojej kontuzji ten sport mnie też wyciągnie. Znam dużo historii chłopaków, którzy po jakiś ciężkich urazach przez sport to przełamali i wrócili do formy. Mam nadzieję, że mi się też uda. Dodatkowo przez przykład łatwiej mi to przekazać dzieciakom. Dużo o tym rozmawiamy, nie ma że „tato, dziś kropi, może zostaniemy”. Ja wtedy odpowiadam: „Wolę sam odpuścić swój trening, żebyś Ty wykonał swój. Ciężka praca potrafi zdziałać cuda”. Na swoim przykładzie pokazuję, że moja ciężka praca zaowocowała brązowym medalem. Chciałem to kontynuować, ale nie dane mi to na razie, aczkolwiek powoli próbuję się dowiedzieć czy jest szansa na to czy mogę kiedyś wrócić, chce zacząć z powrotem dietę i żeby to się znów kręciło. Kto wie, może w przyszłym roku lub za dwa znów będzie jakiś medal.

Pamiątkowe zdjęcie z turnieju o którym opowiadał Sebastian