Paweł – student/wolontariusz, w Szkocji od 2014

22 czerwca, 2018 Wyłączono przez Redakcja

Studia w Wielkiej Brytanii

Dzisiejszy wpis to relacja Pawła, który przyjechał do UK na studia. W tekście o jego przemyśleniach dotyczących studiów za granicą i porównanie ich do polskiego systemu szkolnictwa wyższego. Dodatkowo o szukaniu swojego miejsca w życiu i o planowanym wyjeździe na wolontariat do Nepalu.

Nie będę ukrywał, że dzisiaj sobie o tej rozmowie myślałem i próbowałem to jakoś w głowie ułożyć, ale nie wiem jak zgrabnie mi to wyjdzie. Jestem studentem, przyjechałem tutaj tylko na studia. Przyjechałem sam, i wcześniej – przed studiami – w ogóle nie byłem w UK. Teraz kończę te studia i zamierzam tutaj zostać; mam różne, ciekawe plany na życie. Moje przeżycia z emigracji to będą raczej takie bright side (od jasnej strony, pozytywne – przyp. Red.), bez jakiś ciężkich przypadków.

Ogólnie nie pisałem polskiej matury, tylko zdawałem maturę międzynarodową w języku angielskim, więc to jest trochę inny program. Koordynator tej matury zachęcał nas do wyjazdu do UK na studia. Połowa klasy wyjechała, połowa nie. Ja byłem niezdecydowany do samego końca, ale stwierdziłem, że skoro mam taką okazję i duże szansę, żeby się dostać – to dlaczego nie spróbować? Szkocję wybrałem po pierwsze dlatego, że studia są tutaj za darmo, a po drugie: uniwersytet był dość wysoko w rankingach. Rankingami człowiek nie powinien się zbytnio sugerować, ale ponieważ nie wiedziałem jak te uniwersytety i studia tutaj wyglądają, to się sugerowałem. Ten uniwersytet jest wysoko w rankingach, jeżeli chodzi o finanse, które właśnie studiuję. Kierunek to międzynarodowy biznes z finansami. Moja droga do tego kierunku wyglądała następująco: jestem z Polski z Zabrza, z dzielnicy która się nazywa Rokitnica, i jest dość daleko od centrum. Podstawówkę widziałem z okna w domu, do gimnazjum poszedłem nie rejonowego, ale trochę dalej. Do liceum już nie do Zabrza, ale do Gliwic, a na studia wyjechałem tutaj: do Glasgow. Tak sobie myślałem, że skoro już tak daleko wyjeżdżam to postudiuję coś międzynarodowego, żeby mi to otwarło horyzonty na przyszłość, żeby później się dalej kręcić po świecie. A finanse dlatego, że zawsze mnie kręcił stock market (giełda – przyp. Red.) i ogólnie obracanie pieniędzmi, bo to dość exciting (ekscytujące – przyp. Red.), i bardzo szybko się wszystko zmienia.

Tak jak wspomniałem dużo osób z mojej klasy, z liceum, rozjechało się po Wielkiej Brytanii, także znam dużo ludzi na różnych uniwersytetach i nasze doświadczenia są dość podobne, a bardzo niepodobne do tego doświadczenia, które nasi znajomi mają w Polsce. Główne różnice o których ja wiem, to po pierwsze: podejście do ludzi na studiach. W Polsce jak się nie ma licencjatu, to dużo ludzi cię uważa – nazwijmy to szeroko i zgeneralizujmy – za niewykształconego, co jest totalnie wg mnie niepoprawną rzeczą, bo ktoś może nie pójść na studia, a być bardzo wszechstronnie wyedukowany we własnym zakresie, a nawet być ekspertem w danej dziedzinie. A tutaj luzik: idzie na studia ten, kto chce. Moim zdaniem przez to podejście, że idzie na studia ten kto chce, to studia wyglądają inaczej. Z tego co wiem u nas jest przesiew. Przez pierwszy rok, ci którzy się nie nadają są odrzucani, bo ludzie są zarzucani testami, kolokwiami co tydzień, czy co miesiąc. Przez to nauka jest od rana do wieczora, przez co ludzie nie mają czasu dla siebie. A już w ogóle pomyśleć, żeby pracować i studiować, to chyba najbardziej hardcorowe osoby to robią. Tutaj pierwszy rok to jest takie przyzwyczajenie cię do tego, że studia wyglądają, tak jak wyglądają. Nauczyciele mają do ciebie zupełnie inny stosunek: jak czegoś nie wiesz to podchodzisz i każdy bardzo chętnie ci wszystko wytłumaczy. Masz mniej godzin w tygodniu, żeby mieć własne życie. Na pierwszym roku studiów miałem do 20 godzin tygodniowo. W porównaniu do tego, co moi znajomi mówili, że praktycznie cztery dni w tygodniu mieli od rana do wieczora, a jeden dzień mieli luźny, to jest nieporównywalne do tego, co ja miałem. Miałem mniej godzin, miałem czas dla siebie i nawet można było popracować na part time (w niepełnym wymiarze godzin – przyp. Red.), żeby sobie dorobić. Samo uczenie się to nie było też tak – jak mi znajomi mówili – w Polsce, czyli zakuć, zdać i zapomnieć. Przez to, że jest tyle materiału i człowiek wciąż biegnie od jednego tematu do drugiego, bo zaraz ma kolejne kolokwium, to ma problem z dobrym przyswojeniem całej wiedzy. Tutaj jest bardziej luźno, nie ma tyle testów, ale raczej assignmenty. (zadania – przyp. Red.) Te assignmenty wyglądają tak, że masz jeden moduł i ten moduł leci przez pół roku, a po tym czasie na ocenę końcową składa się np. mały test, assignment i egzamin na koniec modułu. Ten mały test to jest naprawdę mały teścik, który może mieć wartość 15% oceny. Assignment, który jest dużą pracą – do 3 tysięcy słów (to mniej więcej tyle, ile ma ten wpis – przyp. Red.)– do której musisz zrobić duży research (badania – przyp. Red. ) i zagłębić w temat, składa się na 35% oceny, a egzamin na koniec modułu na 50% oceny. Wg. mnie to jest dużo fajniejsza sprawa, gdyż naprawdę możesz zagłębić się w coś, plus nie musisz szybko zastępować wiedzy z danego przedmiotu nowymi wiadomościami. Moim zdaniem to tutejsze podejście jest lepsze, aczkolwiek przez nie ludzie mogą się rozleniwić. Polski system mimo to, że ma swoje minusy, i ma ich dużo, jednak uczy systematyczności, organizacji i niesamowitej pracowitości. Tutaj jeżeli sam się nie zmotywujesz, by coś zrobić, to niektórzy mają skłonności do zostawiania wszystkiego na ostatni moment. Jeżeli na jakąś pracę masz dwa miesiące, a ktoś robi ją w ostatnie dwa tygodnie, to jakoś tej pracy nie jest tak dobra, jak mogłaby być. W Polsce trzeba dużo pracować, żeby zdać. Tutaj trzeba mało pracować, żeby zdać, ale trzeba bardzo dużo pracować, żeby dostać bardzo dobrą ocenę. Ludzie utrzymują się tutaj na studiach, choć w Polsce nie daliby rady przez natłok pracy, ale uważam, że prymusi, którzy chcą się uczyć, mają tutaj większe możliwości, żeby uzyskać dobre wyniki w nauce i więcej z samych studiów wyciągnąć.

Sam przylot tutaj był bardzo ciekawą sprawą, gdyż nigdy wcześniej tutaj nie byłem. Miałem zabukowany akademik, bo jako pierwszoroczniak musiałem mieć zapewnione zakwaterowanie, jeżeli o nie zaaplikowałem. Na google maps zrobiłem sobie screenshoty (zdjęcia map – przyp. Red.) jak dojechać z lotniska do tego akademika. Nie jestem pewien jaki to był dzień, ale była celebracja: bardzo dużo ludzi było na George Square, największy tutaj plac w Glasgow. Wszyscy chodzili z Union Jackiem (flaga Wielkiej Brytanii – przyp. Red.), to chyba był o pierwsze referendum niepodległościowe. W każdym razie było bardzo dużo ludzi, do tego pijanych ludzi. Ale do tego zaraz wrócę…Miałem trochę kłopotów z bukowaniem samolotów, bo trochę za późno się za to wziąłem. Rodzice zawieźli mnie do Warszawy na lotnisko i nie chciałem im wspominać, ale okazało się, że w Szkocji będę jeden dzień wcześniej niż mam zabukowany akademik. Tak sobie wyobrażałem, że jak przylecę to przenocuję jedną noc na lotnisku. Jeszcze na lotnisku Chopina był jakiś koleś – Polak – z którym zamieniłem słowo i jak wylądowaliśmy w Glasgow, to ja się usadowiłem wygodnie do tego noclegu na lotnisku. Zauważyłem tego kolesia na sali przylotów i podszedłem się zapytać skąd autobus jeździ do centrum. On mi wytłumaczył gdzie i zapytał czy jestem pierwszy raz itd. Ja mu powiedziałem, że pierwszy raz, że student, i że nocuję na lotnisku, bo akademik mam dopiero od następnego dnia. On do mnie: „weź mi daj tam numer, zadzwonimy i może Cię wpuszczą dzień wcześniej.” Mówił, że mieszka tam kilka lat i ludzie mają lajtowe podejście. Dałem mu ten telefon, bo jeszcze się zapytał czy rozumiem ten tutejszy mocny akcent i jeżeli nigdy nie słyszałem glaswegian (akcent z Glasgow – przyp. Red.), to lepiej żeby on rozmawiał przez ten telefon, bo ja się nie dogadam. Był taki miły, że zadzwonił tam i dogadał się z kolesiem, aczkolwiek ja nic nie rozumiałem z tej rozmowy przez ten akcent. Powiedział, że wszystko spoko i mam tam jechać, a jak dojadę to mam zadzwonić i mnie wpuszczą do pokoju. Ucieszony wsiadłem do autobusu i pojechałem na główny dworzec w Glasgow. To była już noc, bo samolot wylądował po 21. Pierwszy raz byłem w tym mieście i miałem wrażenie, jak autobus zjeżdżał z autostrady i wjeżdżał bezpośrednio do centrum, jakby to była scena z GTA San Andreas. Miałem śmieszne wrażenia, bo kompletnie nie wiedziałem czego się spodziewać. Pierwszą rzeczą jaką zobaczyłem wysiadając z autobusu to jakiś strasznie napruty ziomek, więc nie zrobił dobrej reklamy miasta. Ja byłem troszkę, może nie wydygany, ale niepewny, i to nie było miłe przywitanie. Nie miałem z nim nic do czynienia, ale to była pierwsza osoba, którą zobaczyłem po wyjściu z autobusu. Chyba o 1 w nocy dotarłem do pokoju. Jak się położyłem w pokoju to chyba nigdy wcześniej tak bardzo się nie cieszyłem, że mogę zasnąć w łóżku i że jestem sam w pokoju.

W akademiku było 5 pokoi, każdy miał swój pokój i każdy miał w swoim pokoju łazienkę. Po dwóch dniach dniach zebrali się wszyscy, mieszkałem z Rumunem, Niemcem, Norwegiem i Grekiem. Miałem dość international (międzynarodowy – przyp. Red.) ten akademik. Po dwóch dniach ktoś zorganizował małe spotkanie na którym wszyscy się poznaliśmy i od razy się wszyscy mega zakumplowaliśmy. Mogę śmiało powiedzieć, że z większością tych chłopaków jesteśmy przyjaciółmi po dziś dzień. Zaczął się uniwerek i zaraz nowe twarze, wszystko nowe, pełno międzynarodowych ludzi. Co wieczór imprezy i poznawanie nowych ludzi. Więcej wtedy poznałem ludzi z innych krajów niż Szkotów. Po tych czterech latach mogę powiedzieć, że jest taka tendencja, że mimo to, że Szkoci są bardzo otwarci, to jest bardzo dużo grup typowo szkockich i typowo międzynarodowych. Te grupy się mieszają ze sobą, ale jakby to zgeneralizować, to ludzie się bardziej trzymają albo międzynarodowo, albo szkocko. Pierwszy rok studiów to była mega laba i bardziej przyzwyczajanie się do mieszkania tutaj.

Co mnie tutaj uderzyło na samym początku – to, jak chciałem znaleźć piekarnie. Piekarnie z chlebem normalnie upieczonym, i chyba przez dwa dni chodziłem po mieście szukając tej piekarni. Raz idę i usłyszałem dwójkę polaków. Od razu podbiegłem i mówię, że szukam tutaj jakiejś piekarni. Oni na to: „chłopie! Tu nie ma takiego chleba jak u nas!” Ale dzięki nim znalazłem polski sklep, a po kilku dniach dowiedziałem się, że jest kilka takich sklepów w Glasgow. Jak mi jest tęskno za krajem, to zawszę mogę iść do takiego sklepu, pogadać tam po polsku czy kupić normalny chleb, albo inne produkty.

Po jakimś czasie spotkałem też Polaków na uniwersytecie. Przez długi czas rozmawiałem tylko po angielsku i muszę się przyznać, że gdy na jakiejś popijawie spotkałem właśnie tych Polaków, to miałem problem z mówieniem po polsku. Starałem się i tak dukałem, jakby to był jakiś obcy język. Oni się ze mnie śmiali i mówili, że możemy mówić po angielsku. Oni byli lokalni, tzn. dorastali tutaj i poszli na studia, ale mówili płynnie w obu językach. To był dla mnie szok, że można nie tyle szybko zapomnieć, co się tak przestawić i mieć problemy z mówieniem po polsku, zwłaszcza po alkoholu.

Mimo to, że miałem tyle wolnych godzin w tygodniu to przeznaczałem je na rozwijanie swoich zainteresowań. W wakacje pracowałem w różnych fabrykach, po pierwszym roku to była w sumie moja pierwsza, prawdziwa praca. To był magazyn whisky i ku mojemu zaskoczeniu, jak przyszedłem w pierwszy dzień, to około 70% ludzi tam to byli Polacy. Słyszałem o tym, ale po raz pierwszy się z tym zetknąłem i to był szok zmieszany ze zdziwieniem. Przyjąłem to pozytywnie, bo w sumie brakowało mi trochę kontaktu z Polakami. Byli to w większości ludzie, którzy przyjechali tam tylko do pracy i niektórzy z angielskiego „nic”, chociaż byli tam po 5 czy 7 lat. Szkoda, bo ja wiem, że to jest ciężko nie umieć się wysłowić czy coś załatwić i tacy ludzie są troszkę ubezwłasnowolnieni, bo muszą polegać na innych.

Chciałbym wspomnieć tutaj też o mojej dziewczynie, bo to dla mnie bardzo istotne i chciałbym, żeby to było też uwzględnione. Jestem z nią już 5.5 roku. Byliśmy razem już przez rok przed moim wyjazdem i ta decyzja o moim wyjeździe była uzgodniona przez nas oboje. Wiedzieliśmy na co się piszemy i cały rok mieliśmy long distance relationship (związek na odległość – przyp. Red.). Ona studiowała wtedy w Katowicach dietetykę i po moich opowieściach, i przez to, że nam było osobno ciężko, uzgodniliśmy że to dobra opcja, by ona przyjechała do mnie. Od tamtego czasu razem mieszkamy tutaj i uważam, że jako jednostce, jako osobie, która mieszka tutaj bez rodziny, byłoby mi o wiele ciężej wytrzymać tą tęsknotę za krajem i rodziną, gdyby nie moja dziewczyna. Byłem sam i to jest fajne, gdy się dużo dzieję, ale byłem też sam, gdy się niewiele działo np. w wakacje, i miałem momenty, że było ciężko. Rozumiałem wtedy jak ciężko jest ludziom, którzy przyjeżdżają tutaj do pracy i nie mają znajomych albo rodziny. Odkąd jednak przyjechała to w dwójkę jest lepiej, zawsze jest ktoś obok. To także moja najlepsza przyjaciółka…Nie będę się tu rozgadywał, ale bottom line (dolna linia, w tym kontekście: podsumowanie – przyp. Red.) jest taki, że przychodzą na emigracji takie momenty, że jest ciężko i każdy potrzebuje jakiejś podpory w takich sytuacjach. Nieważne jak ludzie są mocni, bo jak się wyjeżdża się do innego kraju i ta ekscytacja z początku minie, a negatywy zaczną wychodzić na wierzch, to jak człowiek idzie przez to sam, to jest mu o wiele ciężej.

Po trzecim roku wyjechałem na wymianę do Lizbony. Po powrocie dostałem się na staż do Morgan Stanley. Nie wiem czy się orientujesz? To taki bank inwestycyjny, jeden z trzech największych na świecie. Byłem w operations (operacje – przyp. Red.), to taki back office. Robiłem 13-tygodniowy staż. Back office robi te rzeczy, na które inni nie mają czasu. Dobre miejsce, żeby się dużo nauczyć i całe doświadczenie było mega pozytywne, bo ja wcześniej pracowałem tylko w fabrykach. W fabrykach był wyzysk, traktowano ludzi jako przedłużenie maszyn: masz wyrabiać normę i masz zapieprzać. Jak poszedłem do banku, to tam jest zupełnie inne podejście. Było nas 6 osób, czułem się dobrze i managerowie traktowali wszystkich tak samo. Nie było żadnego patrzenia z góry, że ja nie jestem stąd, czy mam drobne problemy z wysławianiem się. Chciałem pokreślić, że w takich firmach jest wielka kultura pracy. Uważam, że w fabrykach jest gorzej niż w fabrykach w Polsce, ale w biurze cię traktują o wiele lepiej niż w Polsce. Sama natura pracy…Trochę się nie spełniałem i stresowałem się trochę, że jeżeli zaproponują mi stanowisko graduate (stanowisko po ukończeniu studiów – przyp. Red.), to będę to robił przez kolejne trzy lata. Miałem okres małego stresu, że to jest taka dobra opcja, a ja wcale jej nie chce i nie wiem co robić. Przez to znalazłem sobie ten wyjazd na wolontariat.

Ten wyjazd był czymś co bardzo chciałem zrobić. Jak przyjechałem tutaj znalazłem wielu dobrych ludzi, którzy mi pomogli i otworzyli oczy na pewne sprawy. Chciałem to oddać, może nie bezpośrednio im, ale chciałem dać coś od siebie. Tutaj są takie standardy życia, że człowiek może iść do pracy, nawet do takiej fabryki, i utrzymać się. Do tego mieć dostęp do wszystkich utilities (w tym kontekście: udogodnień – przyp. Red.) i móc wynająć fajne mieszkanie, w szczególności w Glasgow, bo w Glasgow mieszkania są stosunkowo tanie. W Polsce nie jest najlepiej, ale jest OK. Przez to, że spotykam ludzi z różnych krajów na uniwersytecie, łatwiej mi sobie uświadomić, że są miejsca, gdzie jest tragicznie. Miałem kolegę, który był z Nigerii i mówił, że przyjechał tutaj, znalazł pracę, bo ma narzeczoną wciąż tam w Nigerii, która żyję w tragicznych warunkach i on chciałby ją ściągnąć. Przez to on marzył o tej pracy, o której ja rozmyślałem, czy ją wziąć. Pomyślałem wtedy, że powinienem coś zrobić, by dołożyć jakaś małą cegiełkę, żeby to zmienić. Ja w końcu dostałem ofertę tej pracy, ale ją odrzuciłem. Jak to zrobiłem to poczułem się lepiej, że mogę znaleźć coś z czego będę zadowolony. Znalazłem ogłoszenie o tym wolontariacie i zaaplikowałem od razu. W skrócie ci opisze o co chodzi z tym wolontariatem. To jest taka organizacja pozarządowa i jedynym wymogiem dostania się na ten program jest by być resident of UK. (zamieszkały w UK – przyp. Red.) Wyjeżdżasz do jednego z 24 krajów, w których ta organizacja operuje na 12 tygodni. Programy mogą być różne: od edukacyjnych, przez społeczne po sanitarne. Mi się trafił taki program edukacyjny i zostałem przypisany do Nepalu. Tam właśnie jadę i jestem przydzielony do jednej z trzech wiosek. Na każdą wioskę przypada 4 wolontariuszy z Wielkiej Brytanii, plus lokalny wolontariusz. Będziemy mieszkać u jakiejś lokalnej rodziny. Każda z tych wiosek ma mniej niż 5 tys. mieszkańców, więc są to małe miejscowości. Warunki życia są takie, że np. rodzina może gotować na ogniu z drewna, może nie mieć żadnego zaplecza kuchennego, nie mówiąc już o zapleczu sanitarnym. Zero artificial light (sztucznego światła – przyp. Red.) i powiedziano nam, że latarka to podstawa, bo jak zapada zmrok to jest ciemno jak w tyłku i można sobie po ciemku zrobić krzywdę. Co będziemy tam robić? Będziemy wspomagać szkoły podstawowe i secondary, nazwijmy to gimnazjum. Będziemy kłaść nacisk na edukację dziewczynek, bo bardzo wiele z nich nawet nie kończy szkoły, są zmuszane do wychodzenia za mąż. Tam ciągle mają takie podejście, że np. jak kobieta ma okres nie może wchodzić do kuchni, czy dotykać rur z wodą. Oprócz tego, że mamy kłaść nacisk na edukację to mamy próbować zmienić ich podejście do młodych dziewczyn i kobiet. Mamy starać się podnieść ich samoocenę i odwagę.

Teraz mam 23 lata i póki nie mam dzieci, które tak naprawdę planuję koło 30-stki, nie planuje wrócić do Polski. Nie dlatego, że mnie to jakoś odpycha czy, że tam nie ma możliwości. Nie uważam tak, choć te możliwości są pewnie mniejsze, i nie jest tak łatwo żyć jak tutaj. Po tym wyjeździe do Glasgow i wymianie w Lizbonie mam apetyt na to, by jeszcze więcej miejsc zobaczyć przed powrotem, który się wydarzy, jak urodzą mi się dzieci. Ja wychowałem się w Polsce i chce, żeby moje dzieci też się tam wychowały, gdyż uważam że miałem fajne dzieciństwo i chciałbym, żeby mogę dzieci miały takie same. Uważam, że byłoby ciężko to osiągnąć gdziekolwiek indziej. Jak bardzo ktoś chciałby psioczyć na nasz kraj, to są tam pewne wartości przekazywane z pokolenia na pokolenie, czy przez społeczeństwo, które są uniwersalne i bardzo fajne. Wszyscy, z którymi rozmawiam, którzy pochodzą z Polski pewne wartości wyciągnęli. Chciałbym tego samego dla moich dzieci i głównie z ich powodu planuje powrót, gdy się urodzą, lub kilka lat później. Na pewno wrócimy na jakiś czas, ale czy na zawsze…Nie wiem.