Olga, skrzypaczka – od 2005 w Anglii

9 grudnia, 2017 Wyłączono przez Redakcja

Rozmowa z Olgą odbyła się w bardzo swobodnej atmosferze, co prawdopodobnie da się odczuć czytając jej relację. Niestety poskutkowało to również tym, że z bólem serca – na jej prośbę – musiałem wykreślić kilka ciekawych określeń czy porównań. We wpisie o życiu muzyka w Anglii: o studiach w Londynie i pracy zawodowej w filharmonii w Liverpoolu.

Mam na imię Olga. Jestem żoną, mamą dwóch małych bąbli, oraz spełniającą się zawodowo skrzypaczką.

Dlaczego wyjechałam z Polski? Wyjechałam dlatego, że pojawiła się możliwość studiowania w Londynie i była to bardzo ekscytująca opcja. Uznałam, że raz kozie śmierć i można spróbować. Pojechałam na przesłuchania i dostałam się, a potem się okazało, że otrzymałam stypendium. Zapakowałam się w dwie walizki, zabrałam skrzypce, pomachałam rodzicom na pożegnanie, wsiadłam w autobus , wyjechałam – i tak już zostałam na 12 lat. To był 2005 r. Rok i kilka miesięcy po otwarciu się granic. Przecierałam szlaki razem z wszystkimi Polakami, którzy tutaj przyjechali w pogoni za pieniądzem i w celu spełnienia amerykańskiego snu, ale w wersji brytyjskiej.

Pierwsze wrażenia to…przerażenie. Przerażenie totalne, gdy wysiadłam z autobusu po dwudziestu siedmiu godzinach jazdy. A potem zaczęło się to co trwa do tej pory, czyli nawał obowiązków. Przyjechałam tutaj na dzień przed rozpoczęciem roku akademickiego, więc trzeba było się szybko zaaklimatyzować, pozałatwiać wszystkie sprawy organizacyjne, założyć konto w banku, organizować sobie wszystkie zajęcia, próbować ogarnąć język.

Ruch polaków do Londynu w 2005? Nie trzeba było znać angielskiego. Wtedy się wchodziło gdziekolwiek; czy do restauracji, czy do sklepu, czy szło się ulicą, wzdłuż i wszerz byli Polacy. Byli po prostu wszędzie…Byli jak plaga mrówek faraona w mieszkaniu, wypełzali z każdego miejsca. I ja nie mówię tego w złym sensie bo ja byłam jedną z nich, tylko po prostu tak było. Z czasem się to pozmieniało, albo przestali tak chętnie i głośno chełpić się swoim jestestwem. Źle to zabrzmiało… Po prostu na tyle przywykli, zyskali angielskich przyjaciół i znajomych, że zanikły te grupki, gminy polskie i ludzie bardziej wtopili się w tło,stali się częścią tego londyńskiego multikulti.

Moje studia to była praca indywidualna, tak jak to jest zwykle dla muzyków instrumentalistów. Była znikoma, ale to totalnie znikoma ilość przedmiotów akademickich, i te które już były, i na które trzeba było chodzić, umniejszały wszystkiemu temu, czego nauczyłam się w klasie maturalnej, w liceum. Mówiąc o przedmiotach akademickich mam na myśli przedmioty ukierunkowane, takie jak historia muzyki – bardziej teoretyczne niż praktyczne. Jeżeli chodzi o studia i grę na instrumencie to było niesamowite doświadczenie. Osoby które były na tej uczelni – studiowały, czy wykładały – to były po prostu wisienki na torcie. To byli ludzie, o których gdyby ktoś powiedział mi dwa lata wcześniej, że miałabym możliwość z kimś takim współpracować to popukałabym się po głowie i powiedziała „dobre żarty!”. Było multum pracy i wyrzeczeń, wstawania o piątej rano tylko po to, by dostać salkę na uczelni do ćwiczeń, bo kolejki się ustawiały jak za czasów komuny przy wejściu.

Co mi dały studia w Anglii? Dały mi wszystko. Otwarły mi tysiące różnych drzwi, o których w życiu nie pomyślałabym że można z nich skorzystać. Dały mi możliwość poznania muzyków, których znałam jedynie z nagrań, które kupowałam w Empiku za zaoszczędzone pieniądze i współpracowania z nimi nawet. A ten czas na studiach nauczył mnie pokory, zwłaszcza te pierwsze kilka lat. Pokory ze względu na to, że nie wszystko jest łatwe do osiągnięcia i żeby cokolwiek osiągnąć to czasami człowiek musi kilka razy próbować rozbić mur głową, i tej siły wytrwania, dążenia do celu. Studia same też nic nie dają. Dają możliwość poznania ludzi, wyrobienia sobie jakiejś tam liczby kontaktów. U muzyków jest takie powiedzenie: nie ważne jak grasz, ale ważne z kim chodzisz na piwo po koncercie. To jak Cię ludzie postrzegają dookoła koncertu, prób i jak się z Tobą dogadują jest równie, a czasami nawet bardziej ważne od tego jak się gra.

Pewnie, że można to robić w każdym kraju. W wielu krajach jest wysoki poziom orkiestr. W Niemczech, w Szwajcarii, w Azji…W Polsce też są niesamowite orkiestry.

Nie jest strasznie ciężko dostać się na studia. Poziom początkowy, poziom pierwszego roku wcale nie był wysoki. Było kilka osób, które brylowały poziomem, ale było też kilka osób o których wszyscy się zastanawiali po co tu są. Później doszliśmy do wniosku, że dlatego że opłacają czesne. Problem jest już finansowy, tylko i wyłącznie. Koszty studiów były niesamowite. Przelicznik funta w tamtych czasach to było 6.5 więc to były niebotyczne pieniądze. Ja zdając egzamin na studia w grudniu 2004 do końca czerwca nie wiedziałam czy dostane stypendium czy nie. Do tego momentu zakładałam że nie wyjeżdżam do Anglii, ale później przyszła informacja że dostałam stypendium. Takie stypendium to było 5 tys. funtów, które pokrywały mój akademik. To było stypendium szkolne, to znaczy od prywatnych sponsorów. Studia miałam sponsorowane przez Unię Europejską. Jako ostatni rocznik miałam opłacone całe czesne, które wynosiło za rok 4,6 funtów. To były czasy licencjatu, pierwsze cztery lata. Stypendium, które dostawałam na życie zmniejszało się z roku na rok, ale wtedy powiększała się liczba koncertów które grałam i innych prac zawodowych, takich jak np. uczenie dzieci. Dużo pieniędzy miałam też od moich rodziców i dziadków. Wtedy bardzo skromne 200 funtów miało mi wystarczać na jedzenie i rachunki, gdzie rachunki to były telefon i przejazdy. To miało wystarczyć na wszystko, i wystarczało. Później przyszły czasy studiów podyplomowych (magisterskich), których koszt wzrasta dwukrotnie, więc wynosi to około 9 tys funtów. Po różnych zawirowaniach, w które już nie będę wnikać udało mi się dostać stypendium, które pokrywało całe czesne. Na tamtym etapie już, kiedy robiłam studia podyplomowe to zaczęłam też robić staż orkiestrowy, który również był płatny. Robiłam wtedy tak dużo pracy zawodowej, że na dobrą sprawę na ostatnim roku studiów podyplomowych miałam czas tylko i wyłącznie na trzy lekcje instrumentu. Po prostu nie było mnie na uczelni, więc to było tylko kwestia dostania papierka i zagrania egzaminu. Już nie korzystałam tak ze studiów, oprócz tego że uczelnia dawała mi zniżki na transport w Londynie. To nie jest śmieszne, bo to jest bardzo duża zniżka. I nie musiałam płacić council tax. (podatek od nieruchomości w Wielkiej Brytanii – przyp. Red.)

Z ciekawych rzeczy z tamtego okresu…W 2008 roku dostałam się do młodzieżowej orkiestry Unii Europejskiej z którą miałam przyjemność pojechać na sześciotygodniową turę, z czego dwa tygodnie były po Azji; Japonia, Chiny i Korea Południowa. Bardzo dużo się tydzień w tydzień działo. Przyjeżdżali ludzie z Nowego Yorku, z Paryża, dawali klasy mistrzowskie. Klasa mistrzowska polega na tym, że jest to lekcja z nauczycielem. Jest to lekcja otwarta, czyli w małej sali koncertowej na scenie jesteś ty, nauczyciel i pianista, jeżeli to jest utwór akompaniowany, a wszyscy siedzą i słuchają tej lekcji. Czy jesteś na widowni i oglądasz jak ta osoba się uczy, czy masz to niesamowite szczęście i jesteś tą osobą która ma tą lekcję – to jest wspaniała rzecz. Sam fakt występowania w salach koncertowych o których się tylko słyszało…Nie, nie marzyło. Marzyłam tylko o jednej i ta jedna przyszła , kiedy będąc na studiach podyplomowych strasznie dużo pracowałam już zawodowo, czy to w profesjonalnych orkiestrach, czy tych mniej profesjonalnych. Miałam możliwość pojechania na turę z Nigelem Kennedym. Spełniło się wtedy jedno z moich największych marzeń i zagrałam koncert w Filharmonii Berlińskiej (co było moim marzeniem od 14 roku życia). Dokończeniem tego marzenia jest, że kiedyś wystąpię tam jako koncertmistrz. Jasne, że możesz to napisać, ja się nie wstydzę swoich marzeń. Najfajniejszy moment na studiach to był mój recital dyplomowy na czwartym roku na który moja mama i tata przyjechali i mogłam dla nich zagrać.

Jakaś śmieszna sytuacja? Ha! Jest z czasów Londynu i jest związana z koncertem, który będę grała w przyszłym tygodniu. Dostałam prezent na urodziny od jednej z moich przyjaciółek. Dostałam DVD z nagraniem jednej z najsłynniejszych oper Mozarta „Don Giovanni” i występuje w niej jeden z najwspanialszych brytyjskich śpiewaków Sir Bryn Terfel. Jest to wspaniałe, cudne nagranie do oglądania i słuchania. Pewnego pięknego dnia mieliśmy finał szkolnego konkursu, który nazywał się „Gold medal”. Na czym to polegało…Było trzech finalistów. W jednym roku to byli muzycy, w drugim śpiewacy i to się tak wymieniało. Już nie pamiętam w którym to roku było, ale był finał wokalistów i w dniu tego finału stoję sobie w kafejce uczelnianej, a przede mną stoi jakiś mężczyzna. Niebotycznie olbrzymi. Ja wiem, że dla mnie większość ludzi wygląda na wielkich bo sama nie jestem duża, ale ten był olbrzymi. Stoi ten pan przede mną i macha trzymaną w ręce platynową kartą kredytową. No tak machał, że akurat zauważyłam. Odwraca się, zagaduje mnie. Ja się uśmiecham. Mamy normalną, przemiłą rozmowę. Zapytał mnie czy tutaj studiuje. Ja mu mówię że tak. On pyta jak tutaj jest. Ja mu mówię, że świetnie, niesamowita uczelnia i w ogóle to zaszczyt być w tym miejscu. Do tego mu mówię, że ma szczęście być tego dnia na uczelni bo akurat w jednej z sal koncertowych jest finał konkursu „Gold medal” i wspaniali śpiewacy występują, ja gram w orkiestrze więc powinien przyjść na koncert bo to będzie niesamowite doświadczenie. Skończyliśmy rozmawiać, a ja patrzę a tutaj zebrała się taka grupa, dobre 30 osób dookoła. Wszyscy znajomi się na mnie patrzą, chichoczą. Ja wyszłam z tej kafejki i pytam „po co tak wszyscy tutaj stoicie?” A oni się pytają „wiesz z kim rozmawiałaś? Z Sir Terfel!”. I to nie chodzi o to tylko, że ja z nim tak rozmawiałam. Ten Pan wygrał 20 lat wcześniej „Gold medal”, a ja go zapraszałam i tłumaczyłam na czym to polega. Dodatkowo on był przewodniczącym komisji na tym koncercie, na którym graliśmy. Przyszło do koncertu wieczorem. Zagraliśmy już i wchodzi komisja na scenę. Wchodzi Sir Terfel, odwraca się do mnie i mówi „It was really worth comming to see this concert”. I idzie ogłosić kto wygrał…

W trakcie studiów zaczęłam już starać się o pracę w orkiestrach zawodowych. Przesłuchania do tych orkiestr zaowocowały okresami próbnymi. Byłam na dwóch takich, w Glasgow i w Liverpoolu. W Liverpoolu udało mi się dostać pracę jako skrzypaczka orkiestrowa. Dostałam tę pracę dwa miesiące po ukończeniu studiów, więc dość płynnie to wszystko poszło. Później była wielka przeprowadzka z Londynu, w której mi pomógł mój obecny mąż, wtedy narzeczony. Przeprowadziłam się do Liverpoolu w styczniu 2012 i doznałam szoku kulturowego. Szok też był kulturalny. Przeprowadziłam się do miasta, jak to u nas w orkiestrze mówią: na prowincje, gdzie nagle można żyć jak człowiek za adekwatne pieniądze. Co znaczy żyć jak człowiek? Jeszcze z czasów studiów miałam takie wspomnienia i ciągle w tyle głowy myśli: „Za co kupię jedzenie, za co opłacę czynsz?” Zdarzało się , że chodziłam grać pod most przy Tamizie z kwartetem, żeby uzbierać na czynsz. Czasami było tak, że z trzygodzinnego posiedzenia i pogrania klasyków „muzyki chałturniczej” typu kanon Pachelbela, czy Eine Kleine Mozarta w tempach zatrważająco szybkich i jak najgłośniej się da, na głowę dostawaliśmy 450 funtów w jednofuntówkach, czy pięćdziesięciopensówkach. Możesz sobie wyobrazić jak ciężko było to zanieść do domu i nie zwracać uwagi na siebie z tak głośno brzęczącą torebką. Wracając do „dlaczego jak człowiek”…Bo nagle pieniądze przestały być napędzającym życie faktorem.

Liverpool jest miejscem o wiele tańszym – jest bardziej personalny. W takim sensie, że jest o wiele większa szansa, że spotkasz kogoś po raz kolejny, a nie tak, jak w Londynie, gdzie zwykle jest to pierwszy i ostatni raz w twoim życiu. Z gorszych rzeczy…Liverpool jest brzydki, ma o okropną pogodę. W Liverpoolu czasami się czuje, że czas się zatrzymał i tak sobie stoi. Liverpool dla mnie to takie typowe, angielskie miasto. Londyn to abstrakcja, to nie jest Wielka Brytania. To jest miasto, które jest zlepkiem wszystkich krajów całego świata przez to, że jest takie multikulturowe.

Moje życie prywatne jest bardzo spokojne, wspaniałe, ciepłe i pełne wrażeń, ale takich rodzinnych, pozytywnych wrażeń. Jest to kompletnie inne życie, nowy etap na który – wydaje mi się – byłam już gotowa na kilka lat zanim on przyszedł. Jest dalej zabiegane i dalej nie mam na nic czasu. Wydaje mi się, że na tyle na ile się da jest poukładane, że współgra z moim życiem zawodowym i pozwala mi się spełniać jako muzyk.

Mam dystans to polonii. Zostało mi to jeszcze ze studiów, z tego pierwszego okresu. Było mi czasami wstyd. Osoby, które używały tego samego języka co ja w miejscach publicznych, czy na ulicach reprezentowały taki poziom intelektualny i dobór słów, że mi było wstyd używać tego samego języka. Oczywiście nie wszyscy, nie chcę generalizować, ale jednak byli najbardziej widoczni. Poza tym po przyjeździe tutaj założyłam sobie, że oprócz nauki gry na skrzypcach to nauczę się na tyle dobrze języka angielskiego, że kiedyś uda mi się oszukać Anglików, że jestem stąd. Przez to unikałam kontaktów z rodakami i choć dziś mam dużą grupę znajomych z Polski to wtedy wiedziałam, że nauka języka nie pójdzie mi tak dobrze mając wokół siebie Polaków. Musiałam sama się rzucić na głęboką wodę. A oszukanie Anglików, że nie jestem stąd do tej pory mi się nie udało, choć często mi się wydaje, że mój akcent brzmi już bardzo brytyjsko.

Plan na przyszłość to wrócić do Polski jak najszybciej, a póki jeszcze mogę i mam ochotę próbować się dalej w zawodzie.